Ýëåêòðîííàÿ áèáëèîòåêà
Ôîðóì - Çäîðîâûé îáðàç æèçíè
Ñàìîðàçâèòèå, Ïîèñê êíèã Îáñóæäåíèå ïðî÷èòàííûõ êíèã è ñòàòåé,
Êîíñóëüòàöèè ñïåöèàëèñòîâ:
Ðýéêè; Êîñìîýíåðãåòèêà; Áèîýíåðãåòèêà; Éîãà; Ïðàêòè÷åñêàÿ Ôèëîñîôèÿ è Ïñèõîëîãèÿ; Çäîðîâîå ïèòàíèå;  ãîñòÿõ ó àñòðîëîãà; Îñîçíàííîå ñóùåñòâîâàíèå; Ôýí-Øóé; Âðåäíûå ïðèâû÷êè Ýçîòåðèêà





Przedmowa Autora do drugiego wydania brytyjskiego

Gdy par? lat temu zwr?cono si? do mnie z pro?b? o napisanie ksi??eczki zatytu?owanej obecnie „Kr?tk? histori? Anglii”, zdawa?em sobie dobrze spraw?, ?e przyjmuj?c to wyzwanie, pope?niam pewnego rodzaju bezczelno??, cho? po prawdzie sam tytu? ksi??ki jest bezczelniejszy ni? jej tre??. Gdyby to zale?a?o ode mnie, nazwa?bym j? „Szkicem dziej?w Anglii”, czy te? „Esejem na temat dziej?w Anglii”; nie s?dzi?em jednak, by warto by?o si? spiera? czy to o tytu? ksi??ki, czy o ni? sam?, jej za?o?enie, tak jak ja je rozumia?em, nie wymaga?o bowiem popisywania si? uczono?ci?, luki w dziejach Anglii nie dotycz? bowiem rzeczy ma?ych, znanych jedynie uczonym, lecz raczej rzeczy wielkich, kt?re uczeni z regu?y pomijaj?. Wielu z tych rzeczy mo?na si? dowiedzie? nie tylko bez cud?w erudycji, ale nie otwieraj?c nawet w og?le ksi??ki. Mo?na si? o nich dowiedzie? patrz?c na rzeczy wielkie i bij?ce w oczy, takie jak ogrom ko?cio??w gotyckich czy styl klasycznych dwor?w wiejskich. Nie trzeba d?ugich i trudnych bada? dla dowiedzenia si?, ?e ziemianin nie jest opatem, cho? dom jego nosi miano opactwa. Nie trzeba zawi?ych rozumowa? dla wywnioskowania, ?e teren zwany „gromadzkim” nale?a? niegdy? do gromady. R??nice w pogl?dach nie tycz? wi?c samych fakt?w, lecz znaczenia tych fakt?w, a ocena tego znaczenia wi??e si? z krytyczn? ocen? ca?ego rozumienia dziej?w.

W przedmowie do pierwszego wydania podkre?li?em m?j brak szczeg??owej wiedzy historycznej, tote? nie nale?y si? dziwi?, je?li przedstawi?em b??dnie jakie? szczeg??y historii. Rzecz jednak ciekawa, ?e wi?kszo?? b??d?w, jakie wykry?em w tek?cie pierwszego wydania, nie tyczy rzeczy mi nieznanych, lecz tych, kt?re s? mi znane. Na temat takich b??d?w mo?na napisa? ciekaw? rozpraw? psychologiczn?. S? to b??dy, kt?re pope?nia si? bezwiednie. Odkry?em na przyk?ad, ?e m?wi?em o kr?lu Janie jako o drugim synu Henryka Andegawe?skiego. Ot?? nie jest mo?liwe, by kto?, kto kiedykolwiek czyta? ksi??ki dla dzieci z ich anegdotami o kr?lach, nie wiedzia? doskonale, ?e Henryk II mia?, ?e tak powiem, nadmiar syn?w i ?e Jan by? z nich najm?odszy. Kt?? nie s?ysza? o rozgoryczeniu ojca z powodu ucieczki tego beniaminka?

Z kontekstu wynika, ?e nie wymienia?em syn?w, lecz kr?l?w i ?e mia?em na my?li, i? Jan by? drugim z rz?du synem, kt?ry wst?pi? na tron. Trafiaj? si? w mej ksi??ce inne jeszcze b??dy podobnego rodzaju, r?wnie ?atwe do pope?nienia jak do poprawienia. Na stronie 129 „wdowa po Henryku V” powinna by? oczywi?cie wdow? po Henryku VI, czy te? raczej „?on? Henryka VI”, gdy? wbrew przekonaniu p. Wellera (pocztylion z „Klubu Pickwicka” — przyp. t?um.) nie by?a ona herod — bab?, cho? by?a wdow?. Tkwi?a mi ona jednak w pami?ci jako wdowa, lub przynajmniej jako samotna kobieta w ?a?obie, z dzieckiem na r?ku, poniewa? w pami?ci mojej od?y?a w danej chwili stara opowie?? o jej samotnych przej?ciach z ma?ym ksi???tkiem. Do anegdoty o benedyktynach zakrad? si? b??d druku: oczywi?cie powinno by? „franciscere” lub „franciscet”, je?li w og?le warto odmienia? czasownik nieistniej?cy, w?o?ony w usta cz?owieka przemawiaj?cego ?acin? kuchenn?. Znajdzie si? zapewne jeszcze mn?stwo innych b??d?w, nieb?d?cych b??dami druku. Zwr?cono mi uwag?, ?e pewne powiedzenie o s?o?cu przypisa?em Tomaszowi More, podczas gdy w rzeczywisto?ci wysz?o ono z ust jednego z jego towarzyszy, z tej samej plejady m?czennik?w. Jest to mo?liwe, gdy? wszystkie te opowie?ci czyta?em w tym samym zbiorze anegdot o m?czennikach. Oto s? szczeg??y, kt?re by? mo?e usz?y mej uwagi; najmocniej za nie przepraszam. Jest ich jednak mniej, ni? si? obawia?em.

Powtarzam, ?e przepraszam za wszystkie tego rodzaju szczeg??y, nie mam bowiem za co przeprasza?, je?li chodzi o tez? og?ln? czy te? konstrukcj? ksi??ki. Wszystko, czego nauczy?em si? od czasu jej napisania, a w szczeg?lno?ci to, czego nauczy?em si? od uczonych — utwierdzi?o mnie w przekonaniu, ?e mia?em znacznie wi?cej s?uszno?ci, ni? przypuszcza?em. Takie amatorskie pisanie dziej?w przypomina troch? rozwi?zywanie zagadek. Odczuwam po latach sp??niony dreszcz szcz??cia na my?l, ?e tak cz?sto odgadywa?em trafnie. M?g?bym dzi? dostarczy? znacznie wi?cej dowod?w, ni? ich mia?em w?wczas, na zasadnicze linie mego rozumowania: ?e w ?redniowiecznej Anglii narodzi?o si? wiele idea??w demokratycznych; ?e mia?a ona mo?no?? zbli?ania si? — i ?e nawet faktycznie si? zbli?a?a — do demokratycznego post?pu; ?e pokona?a j? oligarchia, kt?ra nabra?a nadmiernej si?y pod zbyt kapry?n? w?adz? kr?l?w; ?e w wiekach XVI i XVII zatriumfowa?a oligarchia, ruguj?c ostatnie ludowe elementy ze szk??, cech?w, prawa i posiadania ziemi; wreszcie, ?e arystokracja przemienia si? obecnie w plutokracj?, nie uchyliwszy przed ludem nawet r?bka tej ludowej wizji, bez kt?rej lud ?y? nie mo?e. Nie tylko utwierdzi?em si? w przekonaniu o s?uszno?ci takiego uj?cia rzeczy, ale doczeka?em si? nawet tego, ?e ?wiat jest coraz to bardziej sk?onny do zastanawiania si? nad takim uj?ciem. Na przyk?ad w czasie, gdy pisa?em t? ksi??eczk?, ca?y ten ?wiat, kt?ry uwa?a? pana Bernarda Shawa za naczelnego modernist?, uwa?a? mnie za marzycielskiego zbieracza staro?ytno?ci, bo by?em mi?o?nikiem ?redniowiecza. Ja jednak chwali?em jedynie najlepsze strony tej epoki, a w szczeg?lno?ci jej zaranie, przyznaj?c przy tym zdecydowanie, ?e w ostatnich chwilach zmierzchu ?redniowiecza roi?o si? od potwor?w. Wskazywa?em zw?aszcza na zwyrodnia?? gorliwo?? ksi??y, kt?rzy prze?ladowali ?w. Joann?. Tymczasem doczeka?em si? tego, ?e modernista Bernard Shaw dostarczy? dowod?w na korzy?? mediewisty Chestertona. Doczeka?em si? tego, ?e nie kto inny, ale w?a?nie on dowi?d?, ?e istniej? argumenty nawet na korzy?? potwor?w ?redniowiecza. O ile ja broni?em wzlot?w ?redniowiecza, on broni nawet jego upadku — i broni triumfalnie, opar? si? bowiem w swej obronie na fundamencie zasad. Mam na my?li pewien fakt, kt?ry powinien uprzytomni? sobie ka?dy, kto chce wzi?? udzia? w dyskusji nad t? spraw?: fakt, ?e wizja chrze?cija?stwa by?a czym? znacznie u ludzi ?redniowiecza pot??niejszym ni? nasze cesarstwa, narody czy przedsi?biorstwa. I ?e podczas gdy najlepsi z nas potrafi? tylko polec chwalebnie za ojczyzn?, ludzie ?redniowiecza nawet swe zbrodnie zdolni byli pope?nia? za Krzy?.

W miar? jak upewniamy si? coraz gruntowniej, gdzie le?y prawda, opuszcza nas pokusa formu?owania jej w spos?b jaskrawy i wyzywaj?cy. Obiektywny opis okresu przej?ciowego mi?dzy ?redniowieczem a czasami nowszymi wygl?da?by, moim zdaniem, mniej wi?cej tak. W okresie tym ?wiat uleg? poprawie pod wieloma wzgl?dami, lecz nie pod tym jednym koniecznym wzgl?dem, kt?ry m?g?by pogodzi? wszystkie inne. ?wiat nie sta? si? bardziej uniwersalny — przeciwnie, sta? si? znacznie mniej uniwersalny, gdy? pozbiera? tylko i wypolerowa? szcz?tki pogruchotanego wszech?wiata. M?wi?c innymi s?owy, by?o to ulepszenie tego samego rodzaju, co rozw?j specjalizacji w medycynie lub zawodowstwa w pi?karstwie. Cz?owiek ?redniowiecza by? rzeczywi?cie pod wieloma wzgl?dami mniej okrzesany i sprawny, jednak?e jego pogl?d na ?ycie by? szerszy i bardziej ludzki. Tak wi?c odrodzenie nauki nie by?o jej upowszechnieniem, gdy? szko?y publiczne przesta?y by? szko?ami ludowymi. Wi?cej szlachty uczy?o si? greki, lecz mniej ch?op?w uczy?o si? ?aciny. Reformacja zwi?kszy?a „napi?cie” religii, przekszta?caj?c j? w sekciarstwo, przesta?o by? mo?liwe godzenie ludzi przy pomocy religii. W dziedzinie np. dramatu zacz?to wystawia? utwory wi?ksze, mniej jednak os?b bra?o udzia? w ich wystawianiu. Pojawi? si? Szekspir, natrz?saj?cy si? z prostak?w wystawiaj?cych sztuki. Wiele przemawia?o jednak za dawnym teatrem cechowym, w kt?rym ka?dy prostak m?g? wystawi? sztuk?. Literatura dojrza?a, poniewa? dojrza? j?zyk, zacie?ni?a si? ona jednak do j?zyk?w narodowych — prawdziwie europejskie esperanto zanik?o. Ludzie utracili ide? ludzko?ci jako ca?o?ci. Jak si? to odbi?o na dziejach Anglii, ?atwo stwierdzi? na przyk?adzie wzi?tym z angielskiej literatury. Jednym z najwi?kszych i najbardziej ludzkich geniuszy nie bardzo ludzkiego XVII wieku by? John Bunyan. Jego tw?rczo?? uchodzi s?usznie za arcywz?r dojrza?ej angielszczyzny. Por?wnajmy jednak atmosfer? moraln? tw?rczo?ci alegorysty, kt?ry napisa? „Pilgrim’s Progress”, z atmosfer? tw?rczo?ci alegorysty, kt?ry napisa? „Piers the Plowman”. Oba te utwory stanowi?y symboliczne obrazy ?ycia ludzkiego w ?wietle religii. Nikt nie zaprzeczy, ?e arcydzie?o puryta?skie jest dzie?em sztuki pe?niejszym i bardziej zwartym, gdy? j?zyk i literatura nabra?y w tym czasie wi?kszej dojrza?o?ci i zwarto?ci. Je?li chodzi jednak o szeroko?? pogl?d?w, o stosunek do ludzi, o spojrzenie na mo?nych tego ?wiata, na ka?d? warstw? spo?eczn?, ka?de zagadnienie, ka?dy idea? polityczny, to Bunyan pe?za w dole, podczas gdy Langland stoi na g?rze. Sta?o si? bardzo s?usznie, ?e pomnik Bunyana w Bedfordzie „stoi twarz? do miejsca, w kt?rym go wi?ziono”. Nie ma natomiast pomnika na wzg?rzach Malvern, na kt?rych wielki trybun ?redniowiecza ujrza? swoj? wizj? sprawiedliwo?ci dla ca?ego ?wiata: spo?eczno?? prostego ludu, uosobion? w jednej olbrzymiej postaci przedzieraj?cej si? przez chmury i przeciwno?ci, by wreszcie w ostatniej fazie misterium ukaza? nam straszliwe oblicze Chrystusa.

G. K. Chesterton


I. Wprowadzenie

Bardzo s?uszne by?oby pytanie, dlaczego to w?a?nie ja mog?em si? zdecydowa? — cho? w pewnej mierze sprowokowany — na napisanie rozprawy na temat historii Anglii, cho?by nawet popularnej rozprawy. Jestem przecie? zwyk?ym cz?onkiem szerokiego og??u i nie zdradzam ?adnych pretensji do jakiej? szczeg?lnej uczono?ci. Odpowiadam kr?tko: wiedza moja wystarczy akurat na to, by wiedzie? jedn? rzecz, ?e nikt nie napisa? jak dot?d historii uj?tej z punktu widzenia cz?onka szerokiego og??u. To, co zwiemy histori? popularn?, powinno si? raczej zwa? histori? antypopularn?. Wszystkie bowiem podr?czniki historii, prawie bez wyj?tku, s? albo wrogo nastawione do mas, albo je ignoruj?, lub te? w spos?b kunsztowny dowodz?, ?e wina le?y po stronie mas. Wprawdzie Green zatytu?owa? sw? ksi??k? „Kr?tkimi dziejami angielskiego ludu”, uwa?a? j? jednak za zbyt kr?tk?, by wspomnie? w niej nale?ycie o ludzie. Nazwa? on np. pewien bardzo obszerny rozdzia? swych dziej?w „Angli? puryta?sk?”. Anglia nie by?a jednak nigdy puryta?ska. Niemal r?wnie nies?usznie mo?na by nazwa? „puryta?sk? Francj?” kraj, nad kt?rym obj?? w?adz? Henryk z Nawarry.

Szczeg?lnie jednak przy opisach ?redniowiecza popularne dzieje depcz? popularne tradycje. Pod tym wzgl?dem zachodzi komiczna niemal sprzeczno?? mi?dzy mn?stwem wiadomo?ci o dziej ach Anglii w ostatnich dwu lub trzech wiekach — w ci?gu kt?rych montowano jej obecny ustr?j przemys?owy — a ub?stwem wiadomo?ci o wiekach poprzednich, z grubsza zwanych ?rednimi. Ma?y przyk?ad pozwoli zobrazowa? ten rodzaj historii z gabinetu figur woskowych, kt?ra ma niby wystarczy? dla o?wietlenia epoki opat?w i krzy?owc?w. Par? lat temu ukaza?a si? popularna encyklopedia, pretenduj?ca m.in. do uczenia mas, jak wygl?da?y dzieje Anglii. W encyklopedii tej trafi?em na poczet podobizn kr?l?w angielskich. Oczywi?cie, nikt nie mo?e wymaga?, by wszystkie podobizny by?y autentyczne, ale zainteresowanie skupia si? z natury rzeczy g??wnie na tych, kt?re s? p?odami wyobra?ni. Cho? w literaturze owych czas?w spotyka si? du?o materia??w pomocnych do sportretowania postaci takich jak Henryk II czy Edward I, wydaje si?, ?e autorzy encyklopedii nie tylko tego materia?u nie znale?li, ale go te? nawet nie szukali. Patrz?c bowiem na wizerunek maj?cy wyobra?a? Stefana z Blois, oko moje wzdrygn??o si? na widok d?entelmena w jednym z tych he?m?w o obrze?u stalowym, wygi?tym w kszta?t p??ksi??yca, kt?re noszono w epoce nakrochmalonych bia?ych ko?nierzy oraz sk?rzanych kamaszy. Sk?onny jestem podejrzewa?, ?e by?a to g?owa halabardnika z takiej sceny jak np. stracenie Marii Stuart. Grunt, ?e g?owa ta by?a przecie? w he?mie, a he?my by?y atrybutem ?redniowiecza — Stefanowi wystarcza wi?c jakikolwiek stary he?m.

Przypu??my jednak na chwil?, ?e czytelnicy tej encyklopedii szukaliby portretu Karola I, a znale?liby g?ow? policjanta. Przypu??my dalej, ?e wzi?to by j? wraz z nowoczesnym he?mem z jakiej? fotografii w „Daily Sketchu” przedstawiaj?cej aresztowanie sufra?ystki. Wolno mi chyba zaryzykowa? twierdzenie, ?e czytelnicy odm?wiliby uznania tej g?owy za podobizn? Karola I. Doszliby do przekonania, ?e musia?a zaj?? jaka? omy?ka. A jednak okres czasu, kt?ry up?yn?? mi?dzy Stefanem a Mari?, by? znacznie d?u?szy ni? okres mi?dzy Karolem a nami. Przewr?t w stosunkach spo?ecznych mi?dzy pierwsz? wypraw? krzy?ow? a panowaniem ostatniej z rodu Tudor?w by? bez por?wnania g??bszy i pe?niejszy ni? jakiekolwiek przewroty mi?dzy czasami Karola a naszymi.

A przecie? ?w przewr?t powinien stanowi? centralny w?tek w ka?dej pracy, kt?ra zwie si? histori? popularn?. Jest to bowiem opowie?? o tym, jak nasz lud uzyska? wa?ne prawa, kt?re dzi? utraci? bez reszty.

Ot?? twierdz? skromnie, ?e wiem o dziejach Anglii wi?cej ni? to jedno i ?e mam tyle? samo prawa do popularnego streszczenia tych dziej?w, co d?entelmen, kt?ry zamieni? kapelusze krzy?owca i halabardnika. Dziwaczne oraz zastanawiaj?ce zaniedbanie — czy te? nawet pomijanie ?redniowiecznej cywilizacji w tego rodzaju dzie?ach zasadza si? na fakcie, o kt?rym ju? wspomina?em. Sta?o si? tak, ?e nie gdzie indziej, ale w?a?nie w historii popularnej zabrak?o miejsca na popularn? histori?. Na przyk?ad, ucz?c robotnika, cie?l?, bednarza czy murarza o Wielkiej Karcie, m?wi si? o niej jako o zjawisku zupe?nie odosobnionym, przy czym upiorn? nieledwie jej samotno?? t?umaczy si? faktem, ?e wyprzedzi?a ona sw?j czas. Nie uczy si? jednak robotnika, ?e ca?e ?redniowiecze zapchane by?o pergaminowymi kartami. Cie?la s?yszy o jednej tylko karcie, danej baronom, i to g??wnie w interesie baron?w. Nie s?yszy natomiast o ?adnej z kart nadanych cie?lom, bednarzom, czy te? w og?le ludziom tego samego autoramentu, co on sam.

By za? si?gn?? po inny przyk?ad — ch?opiec i dziewczyna, czytaj?cy fabrycznie robione, uproszczone podr?czniki dziej?w, u?ywane w szko?ach, nie s?ysz? faktycznie nigdy o kim? takim jak mieszczanin, p?ki nie pojawi im si? on w koszuli z p?tl? na szyi. Na pewno nie maj? oni najs?abszego nawet wyobra?enia o znaczeniu mieszczan w ?redniowieczu. Wiktoria?scy kupczykowie nie wyobra?ali sobie, ?e mogliby wzi?? udzia? w jakiej? takiej romantycznej awanturze jak bitwa pod Courtrai, gdzie to ?redniowieczni kupczykowie zdobyli wi?cej ni? ostrogi — gdy? zdobyli ostrogi wrog?w.

Cho? wiem niewiele, mog? jednak opowiedzie? co? nieco? na temat owej prawdziwej ba?ni. Oto w czasie mych w?dr?wek spotka?em cz?owieka, wychowanego w oficynach wielkiego domu, karmionego odpadkami ze sto?u i obarczonego najci??sz? prac?. Wiem, jak to ucisza si? jego ?ale, jak to jego po?o?enie pr?buje si? uzasadni? historyjk?, jakoby jego dziad by? szympansem, a jego ojciec le?nym dzikusem, uj?tym przez ?owc?w i ob?askawionym w co? w rodzaju inteligenta. W ?wietle tej historyjki mo?e on by? wdzi?czny za to, ?e cieszy si? ?yciem prawie ludzkim. Mo?e si? r?wnie? krzepi? nadziej?, ?e zwierz?, kt?re zostawi po sobie, b?dzie jeszcze bardziej wykszta?cone. Mo?e si? to niejednemu z czytelnik?w wydaje dziwne, ale tytu?owanie tej historyjki ?wi?tym mianem Post?pu przesta?o mnie zadowala?, odk?d zacz??em podejrzewa? i znajdowa? dowody, ?e nie jest ona prawdziwa. Dzi? wiem ju? przynajmniej tyle o pochodzeniu tego cz?owieka, by wiedzie?, ?e nie wykszta?cono go, lecz po prostu wydziedziczono. Jego drzewo genealogiczne jest drzewem ma?pim chyba tylko w tym rozumieniu, ?e ?adna ma?pa nie potrafi?a si? na nie wdrapa?.


II. Prowincja rzymska Brytania

Wyspa, na kt?rej ?yjemy, mia?a niegdy? ten wysoce poetycki przywilej, ?e by?a kra?cem ?wiata. Jej najdalej wysuni?te kra?ce stanowi?y ultima Thule, czyli drugi koniec „nigdzie”.

Gdy te wyspy, zgubione w pomroce m?rz p??nocnych, dosta?y si? w ko?cu w ?wiat?o dalekosi??nych reflektor?w Rzymu, wydawa?o si? Rzymianom, ?e dotarli do najdalszego kresu rzeczy, zaspokoiwszy raczej dum? ni? ch?? posiadania.

Poczucie to by?o uzasadnione nawet wzgl?dami geograficznymi. Ten kraj na ko?cu wszechrzeczy mia? w sobie rzeczywi?cie co?, czego nie mo?na okre?li? s?owem innym ni? kra?cowo??. Brytania mniej jest wysp? ni? archipelagiem, a przynajmniej jest labiryntem p??wysp?w. W niewielu innych krajach mo?na tak ?atwo i tak dziwnie znale?? morze w?r?d p?l czy pola w?r?d morza. Wielkie rzeki zdaj? si? nie tylko spotyka? w oceanie, lecz o ma?o nie stykaj? si? ze sob? w?r?d pag?rk?w. Ca?y kraj, cho? na og?? nizinny, opiera si? na zachodzie na g?rach. Prehistoryczna tradycja ka?e mu szuka? w stronie zachodz?cego s?o?ca wysp jeszcze senniejszych ni? on sam. Wyspiarze za? podobni s? do swej wyspy. Cho? r??ni jako narody — na kt?re si? dzi? rozpadaj? Szkoci, Anglicy, Irlandczycy, czy te? Walijczycy z zachodnich pog?rzy — nie posiadaj? zupe?nie prostackiego pos?usze?stwa ?r?dl?dowych Niemc?w, czy te? bon sens fran?ais, kt?ry mo?e by? do woli — ci?ty lub banalny. Jest co? wsp?lnego wszystkim mieszka?com Brytanii, co?, czego nie potrafi?y rozdzieli? nawet akty unii. Najtrafniej mo?na by to by?o chyba nazwa? brakiem pewno?ci, charakterystycznym dla ludzi chodz?cych po ska?ach i po skraju rzeczy. ??dza przyg?d, upodobanie w wolno?ci, humor bez dowcipu, zadziwiaj? ich krytyk?w i zadziwiaj? ich samych. Ich dusze postrz?pione s? jak ich wybrze?a. Wszyscy cudzoziemcy stwierdzaj? u nich pewne zak?opotanie — wyra?a si? ono u Irlandczyk?w pomieszaniem mowy, a u Anglik?w pomieszaniem my?li. Jest w ich my?lach co? podw?jnego, jakby odbicie duszy w wielu wodach. Spo?r?d wszystkich narod?w s? oni najmniej przywi?zani do czystego klasycyzmu, tej w?adczej prostoty, kt?r? Francuzi praktykuj? subtelnie, a Niemcy po grubia?sku, Brytyjczycy za? prawie wcale. Lubi? oni kolonizowa? i emigrowa?, znani s? poza tym z tego, ?e w ka?dym kraju czuj? si? jak u siebie w domu, we w?asnym za? kraju czuj? si? jak na wygnaniu. S? w sta?ej rozterce mi?dzy przywi?zaniem do domu a przywi?zaniem do czego? innego, czego wyt?umaczeniem, czy te? tylko symbolem, jest morze. Rozterka ta d?wi?czy w anonimowej ko?ysance, kt?ra jest najsubtelniejszym utworem literatury angielskiej i g?uchym refrenem wszelkich poemat?w angielskich — „Gdzie? za wzg?rzami, hen, w oddali”.

?w wielki bohater racjonalistyczny, kt?ry podbi? Brytani?, niezale?nie od tego, czy by?, czy nie by? swawolnym p??bogiem z „Cezara i Kleopatry”, jedno jest pewne: by? on na pewno Latynem z krwi i ko?ci, a wyspy nasze opisa? z ca?? zwi?z?? trze?wo?ci? swego stalowego pi?ra. Jednak i ten opis mieszka?c?w Brytanii pi?ra Juliusza Cezara ma w sobie co? z tej tajemnicy, kt?ra jest czym? g??bszym ni? nieznajomo?? fakt?w. Jak si? zdaje, mieszka?cami Brytanii rz?dzi?a w?wczas ta straszna instytucja, jak? jest poga?skie kap?a?stwo. G?azy, dzi? bezkszta?tne, a jednak ustawione w symboliczne kszta?ty, ?wiadcz? o ?adzie i pracy tych, kt?rzy je d?wigali. Ich kult religijny by? prawdopodobnie kultem natury. Postawa ta, by? mo?e, wycisn??a pewne pi?tno na ?ywio?owym charakterze, jakim przesi?kni?ta jest sztuka naszej wyspy. Konflikt mi?dzy tym kultem a tolerancj? cesarstwa ka?e nam si? jednak domy?la? obecno?ci czego?, co na og?? wyrasta z kultu natury — to jest nienaturalno?ci.

O wszystkich jednak spornych dzi? kwestiach Cezar milczy. Nie m?wi nam np., czy j?zyk w Brytanii by? w?wczas „celtycki” (niekt?re bowiem z nazw jej miejscowo?ci nasuwaj? przypuszczenie, ?e j?zyk ten, w niekt?rych przynajmniej okolicach, by? ju? wtedy teuto?ski). Nie wiem, ile jest prawdy w tych domys?ach, uwa?am jednak, ?e donios?o?? ich jest mocno przesadzona. Sam Cezar przyzna?, ?e rzuci? na Brytani? tylko okiem podr??nika. Gdy jednak znacznie p??niej Rzymianie wr?cili i uczynili z Brytanii prowincj? rzymsk?, wykazywali w dalszym ci?gu szczeg?ln? oboj?tno?? na sprawy, kt?re podniecaj? dzi? tylu profesor?w. Zale?a?o im w Brytanii tylko na braniu i dawaniu tego samego, co wzi?li i dali w Galii. Nie wiemy, czy mieszka?cy Brytanii byli w?wczas, a wi?c czy s? dzi?, Iberyjczykami czy Cymbrami, czy Teutonami. Wiemy natomiast, ?e rych?o stali si? Rzymianami.

Od czasu do czasu odkrywa si? w nowoczesnej Anglii jakie? pozosta?o?ci, w rodzaju np. rzymskiego bruku. Takie zabytki rzymskie oddalaj? od nas raczej ni? nam przybli?aj? rzeczywisto?? rzymsk?. Powoduj? one, ?e co?, co jest jeszcze bardzo bliskie, wydaje si? dalekie, a co?, co jest jeszcze ?ywe, wydaje si? nie ?y?. Wygl?da to, jakby ?ywemu cz?owiekowi napis nagrobny wystawi? na drzwiach wej?ciowych jego w?asnego domu. Napis taki by?by prawdopodobnie pochlebny, odstrasza?by jednak go?ci. Je?li chodzi o Francj? i Angli?, to nie to jest istotne, ?e maj? one pozosta?o?ci rzymskie, ale ?e s? pozosta?o?ciami Rzymu. Po prawdzie s? one nie tyle pozosta?o?ciami, ile relikwiami, gdy? ci?gle jeszcze dzia?aj? cuda. Rz?d topoli jest relikwi? bardziej rzymsk? ni? rz?d kolumn. Prawie wszystko, co zwiemy dzi? dzie?em natury, wyros?o przecie? jak grzybnia na tych dzie?ach pierwotnego cz?owieka, a nasze lasy s? mchem na ko?ciach olbrzyma. Pod nasieniem naszych zb?? i korzeniami naszych drzew le?? fundamenty, kt?re znacz? swoj? obecno?? od?amkami rzymskich dach?wek i cegie?, a poprzez kolory naszych kwiat?w polnych przebija kolor rzymskiego bruku.

Brytania by?a pod bezpo?redni? w?adz? Rzymu przez pe?ne czterysta lat, d?u?ej, ni? jest protestancka, a znacznie d?u?ej, ni? jest przemys?owa. Co to znaczy?o by? prowincj? rzymsk?, musimy wyja?ni? w paru s?owach, inaczej bowiem nie zrozumiemy tego, co zasz?o p??niej, a w szczeg?lno?ci tego, co zasz?o w bezpo?rednim nast?pstwie. By? Rzymianinem nie znaczy?o by? poddanym w tym sensie, jaki nadawali mu cyniczni politycy niedawnych czas?w, kt?rzy ?ywili nadziej?, ?e jedno dzikie plemi? podbije drugie, czy te? w sensie, ?e doczekaj? si? wymarcia Irlandczyk?w. W wypadku bowiem Rzymu i Brytanii zar?wno zdobywcy, jak i podbici byli poganami, a obie strony mia?y instytucje, kt?re wydaj? nam si? nieludzkie w swoim poga?stwie: triumf, rynek niewolnik?w oraz brak wszelkiej wra?liwo?ci nacjonalistycznej, jaka cechuje nowoczesne dzieje.

Jednak?e cesarstwo rzymskie nie niszczy?o narod?w, ale je raczej tworzy?o. Mieszka?cy Brytanii nie byli nigdy dumni z tego, ?e byli Brytami, byli jednak p??niej dumni z nazwy Rzymian. Stal rzymska by?a w tym samym przynajmniej stopniu magnesem, co mieczem. W rzeczywisto?ci by?o to raczej okr?g?e stalowe zwierciad?o, do kt?rego przychodzi?y wszelkie narody, aby w nim podobizn? swoj? ogl?da?. Je?li za? chodzi o Rzym jako miasto, to sama ma?o?? pa?stwowej kom?rki by?a gwarancj? wielko?ci pa?stwowych eksperyment?w. By?o bowiem oczywiste, ?e sam Rzym nie m?g? rz?dzi? ?wiatem, tak jak nie mog?a rz?dzi? ?wiatem Rutlandia. Chc? przez to powiedzie?, ?e nie m?g? on rz?dzi? innymi rasami tak, jak np. Spartanie rz?dzili Helotami czy Amerykanie Mutzynami. Tak wielka machina pa?stwowa musia?a by? ludzka, musia?a mie? uchwyt dostosowany do ka?dej r?ki. Cesarstwo rzymskie z konieczno?ci stawa?o si? coraz mniej rzymskie, w miar? jak stawa?o si? coraz bardziej cesarstwem. Nied?ugo po tym, jak Rzym da? Brytanii zdobywc?w, Brytania zacz??a dawa? Rzymowi cesarzy. Z Brytanii, jak twierdzili z dum? jej mieszka?cy, wysz?a wielka cesarzowa Helena, matka Konstantyna. A nie kto inny, tylko w?a?nie Konstantyn — jak og?lnie wiadomo — by? pierwszym w?adc?, kt?ry kaza? rozwiesi? ow? proklamacj?, o kt?rej zachowanie czy zdarcie nie przestaj? walczy? wszystkie nast?pne pokolenia.

O tej rewolucji nikt nie potrafi? nigdy m?wi? bezstronnie. Autor niniejszej ksi??ki nie b?dzie si? wysila? na niepotrzebne udawanie, i? jest bezstronny.

Sta?o si? ju? od dawna komuna?em — nie przestaj?c by? paradoksem — ?e by?a to najbardziej rewolucyjna ze wszystkich rewolucji, skoro wisielca na niewolniczej szubienicy kojarzy?a z Ojcem w niebiosach. Jest jednak inny jeszcze czynnik historyczny, z kt?rego musimy zda? sobie spraw?. Nie zapuszczaj?c si? w rozwa?ania na temat niezmiernej wagi przedchrze?cija?skiego Rzymu, nale?y koniecznie wyja?ni?, dlaczego wszyscy Europejczycy, na d?ugo jeszcze po upadku imperium rzymskiego, widzieli w nim pewien mistyczny sens. Dante mia? chyba na ten temat najskrajniejsze pogl?dy, nasi?kn??o nimi jednak ca?e ?redniowiecze, ich echa odzywaj? si? jeszcze w naszych czasach. Rzym traktowano jak pot??nego, cho? upad?ego, cz?owieka, poniewa? by? najwi?kszym osi?gni?ciem cz?owieka. Z wyrok?w Bo?ych wynika?o nieodwo?alnie, ?e cesarstwo rzymskie musi zwyci??y? — cho?by tylko po to, by mog?o upa??. St?d szko?a Dantego wyci?ga?a paradoksalny wniosek, ?e ?o?nierze rzymscy zabili Chrystusa nie tylko na mocy prawa, lecz nawet na mocy Boskiego prawa. By zwyk?e prawo mog?o zawie?? w chwili najwy?szej pr?by, musia?o ono by? prawem rzeczywistym, a nie jedynie prostym wojskowym bezprawiem. Tote? narz?dziami Boskimi byli zar?wno Pi?at, jak i Piotr. Dlatego to ?redniowiecznemu poecie zale?a?o na dowodzie, ?e rz?dy rzymskie by?y zwyk?ymi dobrymi rz?dami, a nie uzurpacj?. Ca?a bowiem rewotucja chrze?cija?ska sprowadza?a si? do twierdzenia, ?e w tej sprawie rz?dy dobre by?y r?wnie z?e, jak rz?dy z?e. Nawet dobre rz?dy nie by?y na tyle dobre, by rozpozna? Boga w?r?d z?odziei. Twierdzenie to ma niezmiern? wag?, gdy? powoduje przewr?t w sumieniach, utrat? ca?ego poga?skiego zaufania w pe?n? samowystarczalno?? miasta czy pa?stwa. Wywodzi si? z niego pewnego rodzaju wieczysta zasada, zawieraj?ca zarzewie wieczystego buntu.

T? w?a?nie okoliczno?? nale?y mie? stale na uwadze przy studiowaniu pierwszej po?owy dziej?w Anglii, do niej bowiem sprowadza si? ca?y sp?r mi?dzy duchownymi a kr?lami.

Podw?jne panowanie religii i cywilizacji utrzymywa?o si? w pewnym sensie przez wieki i zanim przysz?y pierwsze niepowodzenia, nale?y przyj??, i? istota tego panowania by?a w gruncie rzeczy ta sama. I bez wzgl?du na to, jaki by? jego pocz?tek — w du?ej mierze doprowadzi?o ono do r?wno?ci. Niewolnictwo istnia?o nadal niew?tpliwie, podobnie jak w najdemokratyczniejszych pa?stwach staro?ytno?ci. Nieokrzesana biurokracja istnia?a niew?tpliwie, podobnie jak w najdemokratyczniejszych pa?stwach naszych czas?w. Nie by?o jednak ?ladu tego, co w naszych czasach rozumiemy przez arystokracj? — tym bardziej za? nie by?o zjawiska, kt?re rozumiemy jako rasowe panowanie. Je?li mo?na w og?le m?wi? o jakich? zmianach, zachodz?cych w tym dwupoziomowym spo?ecze?stwie r?wnych obywateli i r?wnych niewolnik?w, to chyba tylko o powolnym wzro?cie pot?gi Ko?cio?a kosztem pot?gi cesarstwa. G??wnym wyj?tkiem od regu?y r?wno?ci by?a instytucja niewolnictwa, ale ta ?agodnia?a powoli pod dzia?aniem dw?ch przyczyn: s?ab?a ona zar?wno na skutek s?abni?cia cesarstwa, jak i na skutek wzmacniania si? Ko?cio?a.

Zagadnienie niewolnictwa nie by?o dla Ko?cio?a trudno?ci? doktrynaln?, wymaga?o jednak wysi?ku wyobra?ni. Arystoteles i inni poga?scy m?drcy, kt?rzy definiowali „sztuki niewolne” czy „po?yteczne”, uwa?ali niewolnika za narz?dzie, za siekier? do r?bania drzewa czy czegokolwiek innego, co wymaga r?bania. Ko?ci?? nie pot?pi? samego r?bania, czu? jednak, ?e tnie szk?o diamentem. N?ka?o go wspomnienie, ?e diament jest bez por?wnania cenniejszy od szk?a. Chrze?cija?stwo bowiem nie mog?o zadowoli? si? poga?skim uproszczeniem, ?e cz?owiek stworzony zosta? do pracy, kt?ra przecie? mia?a bez por?wnania mniej nie?miertelnej wagi ni? sam cz?owiek.

Mniej wi?cej w tym okresie historii Anglii przytacza si? powszechnie anegdot? o pewnym ?arcie Grzegorza Wielkiego. I taki jest, zdaje si?, jej prawdziwy sens:

W my?l teorii rzymskiej z barbarzy?skich niewolnik?w mia? by? po?ytek. Jednak ?wi?ty Grzegorz za spraw? swego mistycyzmu odczu? w nich pi?kno, bowiem „Non Angli sed Angeli” znaczy?o tyle co „Nie niewolnicy, lecz dusze”. Mimochodem warto zaznaczy?, ?e w nowoczesnym pa?stwie, najbardziej kolektywnie chrze?cija?skim, jakim by?a Rosja, ch?op?w pa?szczy?nianych liczono zawsze na „dusze”. Powiedzenie wielkiego papie?a, cho? zbanalizowane, stanowi pierwszy zapewne b?ysk tych aureoli, kt?re si? pojawi? na arcydzie?ach sztuki chrze?cija?skiej. Tak wi?c Ko?ci??, cho? m?g? mie? inne wady, z w?asnej natury wypracowywa? r?wno?? spo?eczn?. K??ci si? natomiast z histori? przypuszczenie, jakoby hierarchia Ko?cio?a opiera?a si? na arystokracji, czy te? mia?a ten sam charakter. Hierarchia duchowna by?a raczej odwrotno?ci? arystokracji; Ko?ci?? naucza? bowiem (przynajmniej w teorii), ?e ostatni maj? by? pierwszymi. Irlandzka bulla, g?osz?ca, ?e „jeden cz?owiek jest tyle wart, co drugi, a nawet znacznie wi?cej”, wyra?a prawd?, jak to bywa cz?sto z powiedzeniami pozornie sprzecznymi. I prawda ta by?a ogniwem ??cz?cym chrze?cija?stwo z obywatelstwem. Spo?r?d wszystkich zwierzchnik?w jedynie ?wi?ty nie obni?a ludzkiej godno?ci; nie b?d?c ?wiadomym swej wy?szo?ci nad innymi, ma tylko wi?ksz? ?wiadomo?? swej ni?szo?ci.

Podczas gdy miliony ksi??ulk?w i braciszk?w zakonnych podgryza?y, jak myszy, p?ta dawnego niewolnictwa, robi? post?py inny proces, kt?ry nazwali?my s?abni?ciem cesarstwa. Dzi? jeszcze proces ten trudny jest do wyt?umaczenia. Podlega?y mu w r?wnej mierze wszystkie instytucje wszystkich prowincji, a w szczeg?lno?ci instytucja niewolnictwa. Ze wszystkich za? prowincji skutki tego procesu odczuwa?a najdotkliwiej Brytania, le??ca na samym skraju ?wiata, czy nawet poza nim. Nie nale?y jednak traktowa? Brytanii jako przypadku odosobnionego. Pierwsz? po?ow? dziej?w Anglii pozbawiono sensu pr?buj?c uczy? tych dziej?w w szko?ach w oderwaniu od owej spo?eczno?ci chrze?cija?skiej, do kt?rej Brytania w?wczas nale?a?a i kt?r? si? chlubi?a. Zgadzam si? w pe?ni z pytaniem Kiplinga: „C?? wiedz? o Anglii ci, co znaj? tylko Angli??” Nie podzielam jednak pogl?du, ?e Anglik najskuteczniej poszerza sw?j umys? zwiedzaj?c Wagga-Wagga i Timbuktu. Wydaje mi si? zatem konieczne, cho? bardzo trudne, zarysowanie w paru s?owach pogl?du na to, co si? dzia?o w?wczas z reszt? ludno?ci Europy.

Sam Rzym, tw?rca ca?ego tego pot??nego ?wiata, by? w nim punktem najs?abszym. By? central?, kt?ra s?ab?a i s?ab?a, a? wreszcie znikn??a. Rzym w takiej samej mierze wyzwoli? ?wiat, co rz?dzi? nim, a? wreszcie przesta? by? zdolnym do dalszych rz?d?w. Je?li nie liczy? obecno?ci papie?a i jego stale rosn?cej, nadprzyrodzonej powagi, Wieczne Miasto upodobni?o si? do pierwszego lepszego z jego w?asnych miast prowincjonalnych. Wynik?y z tego raczej lokalne nieporz?dki, ni? jaki? ?wiatowy bunt umys??w. Zapanowa?a anarchia, lecz nie wybuch?o powstanie, gdy? ka?de powstanie musi mie? jak?? podstaw? ideow?, a zatem (zdaniem ludzi my?l?cych) jakie? w?adze. Gibbon nazwa? swe epiczne dzie?o „Schy?kiem i upadkiem cesarstwa rzymskiego”. Cesarstwo pochyli?o si?, lecz nie upad?o. Trwa do dzi?.

Cho? drog? znacznie jeszcze bardziej ok?ln?, ni? dzia?alno?? Ko?cio?a, ta decentralizacja i ten rozw?j wypadk?w podwa?a?y jednak r?wnie? ustr?j staro?ytnego pa?stwa oparty na niewolnictwie. ?w partykularyzm wyprodukowa? istotnie t? ?mietank? dzielnicowych kacyk?w, z kt?rej wywiedzie si? feudalizm. Ale o tym p??niej. Ten partykularyzm przyczynia? si? r?wnie? do zniszczenia niewolnictwa, cho? by? to tylko wp?yw po?redni, niepozostaj?cy w ?adnej proporcji z bezpo?rednim wp?ywem Ko?cio?a katolickiego. U schy?ku poga?stwa praca niewolnicza, podobnie jak nasza w?asna praca w przemy?le, upodabniaj?ca si? coraz bardziej do niewolnictwa, przybiera?a coraz wi?ksze rozmiary, a? wreszcie rozla?a si? zbyt szeroko, by mo?na by?o nad ni? panowa?. Poddany zacz?? uwa?a?, ?e pan „widzialny” jest mu dalszy ni? nowy, „niewidzialny”. Niewolnik przekszta?ci? si? w ch?opa pa?szczy?nianego, tzn. mo?na go by?o uwi?zi?, ale nie mo?na by?o usun?? go poza nawias. Skoro ju? raz zacz?? nale?e? do ziemi, w kr?tkim czasie ziemia zacz??a nale?e? do niego. Nawet stara i niezbyt precyzyjna mowa tych, kt?rzy niewolnik?w traktowali jak byd?o, rozr??nia?a mi?dzy cz?owiekiem, kt?ry jest krzes?em, a cz?owiekiem, kt?ry jest domem. Kanut m?g? domaga? si? tronu dla siebie, je?li jednak pragn?? zasi??? w swej sali tronowej, musia? i?? i zaj?? go sam. Podobnie m?g? powiedzie? swemu niewolnikowi, by si? wynosi?, swemu poddanemu jednak m?g? tylko kaza? zosta?.

Tak wi?c obie powolne przemiany tych czas?w zmierza?y do przekszta?cenia narz?dzia w cz?owieka. Cz?owiek ten zacz?? si? zakorzenia?, a wszystko, co ma korzenie, uzyskuje r?wnie? z czasem prawa.

Schy?ek Rzymu poci?gn?? za sob? wsz?dzie de-cywilizacj?, upadek literatury, prawa, dr?g i ?rodk?w komunikacyjnych oraz przerost regionalizmu w samowol?. Na kra?cach cesarstwa ta de-cywilizacja przesz?a jednak w zdecydowane barbarzy?stwo na skutek blisko?ci dzikich s?siad?w, gotowych niszczy? na ?lepo, podobnie jak ogie? niszczy martwe przedmioty. Poza apokaliptycznym nalotem szara?czy w postaci Hun?w — by?oby przesad? m?wi? nawet w tych najciemniejszych wiekach o potopie barbarzy?c?w, przynajmniej je?li chodzi o ca?y ?wiat starej cywilizacji. Jednak?e nie pope?nimy przesady m?wi?c o powodzi barbarzy?c?w w odniesieniu do zdarze? na niekt?rych kra?cach cesarstwa, na takich skrajach znanego ?wiata, od kt?rych opisu zacz?ti?my t? ksi??k?. A na samym w?a?nie skraju ?wiata le?a?a Brytania.

Mo?liwe, cho? ma?o jest na to dowod?w, ?e cywilizacja rzymska pokrywa?a Brytani? warstw? cie?sz? ni? inne prowincje, by?a to jednak wysoce cywilizowana cywilizacja. Ogniskowa?a si? ona doko?a wielkich miast, takich jak York, Chester, Londyn, gdy? miasta s? starsze od hrabstw, a nawet starsze od pa?stw. Miasta te po??czone by?y sieci? wielkich go?ci?c?w, kt?re by?y i s? ko??cem Brytanii. W miar? jednak s?abni?cia Rzymu ko?ciec ten zacz?? trzeszcze? pod naciskiem barbarzy?stwa.

Na pocz?tek natarli od p??nocy Piktowie, mieszkaj?cy na obecnym tzw. Ni?u Szkockim. Ca?y ten oszo?amiaj?cy okres pe?en jest kr?tkotrwa?ych sojusz?w mi?dzy szczepami, przy czym pieni?dz gra? wielk? rol? — op?acano barbarzy?c?w, by napadali, i op?acano ich, by sobie szli. Wydaje si? pewne, ?e w tym zamieszaniu rzymska Brytania zap?aci?a za pomoc ma?o okrzeranych lud?w ?yj?cych w tej szyi Danii, w kt?rej le?y obecnie ksi?stwo Szlezwigu.

Sprowadzeni po to, by walczy? z jedn? stron?, walczyli naturalnie ze wszystkimi. Nast?pi?o stul ecie walk, pod kt?rych ciosami bruk rzymski pokruszy? si? na jeszcze mniejsze kawa?ki. Mo?na si? chyba nie zgadza? z twierdzeniem historyka Greena, ?e dla dzisiejszego Anglika nie powinno by? miejsca ?wi?tszego ni? to miejsce w pobli?u Ramsgate, na kt?rym wyl?dowali ludzie z Szlezwigu, lub z twierdzeniem, ?e pojawienie si? tych ludzi stanowi faktyczny pocz?tek naszych dziej?w wyspiarskich. B?dziemy bli?si prawdy m?wi?c, ?e sprowadzi?o to nieomal ich przedwczesny koniec.


III. Wiek legend

Czytaj?c sobie spokojnie prozaiczn? powie?? wsp??czesn?, kt?ra gdzie? w ?rodku przesz?aby nagle w ba??, poczuliby?my si? zaskoczeni. Zdziwi?oby nas, gdyby jaka? stara panna, zami?t?szy pok?j miot??, odfrun??a na niej. Zastanowi?oby nas r?wnie?, gdyby bohaterka powie?ci, kt?ra spotka?a przed chwil? na ulicy oficera dragon?w, posz?a par? krok?w dalej i spotka?a smoka. A jednak co? podobnie niezwyk?ego zachodzi w Brytanii pod koniec jej czysto rzymskiego okresu. Mamy tam do czynienia z suchymi i rzeczowymi sprawozdaniami o obozach wojennych i sztuce in?ynierskiej, o funkcjonowaniu urz?d?w i okazyjnych wojnach na pograniczu, zupe?nie wsp??czesnych w swej mieszaninie sprawno?ci i bezho?owia. Potem, ca?kiem niespodzianie, zaczynamy czyta? o w?druj?cych dzwonach i zaczarowanych w??czniach, o wojnach przeciw m??om wysokim jak drzewa czy te? ma?ym jak muchomory. Obro?ca cywilizacji nie walczy ju? teraz z Gotami, lecz ze z?o?liwymi kar?ami. Kraj staje si? labiryntem miast z bajki, nieznanych w dziejach, a uczeni mog? si? domy?la?, lecz nie umiej? wyt?umaczy?, jakim sposobem rzymski w?dz, czy te? mo?e walijski naczelnik plemienia, wyrasta w p??mroku jako straszliwy jak b?g a niepocz?ty przez nikogo — Artur. Po epoce wiedzy nast?puje epoka mit?w. Jeden przyk?ad, kt?rego echa pobrzmiewa?y jeszcze d?ugo bardzo w angielskiej literaturze, mo?e nam pos?u?y? do zobrazowania tego kontrastu. Przez d?ugi czas uwa?ano, ?e pa?stwo, kt?re Cezar zasta? w Brytanii, za?o?one zosta?o przez Brutusa. Kontrast mi?dzy tym pierwszym, bardzo suchym odkryciem, a t? drug?, bardzo fantastyczn? legend? jest zdecydowanie ?mieszny — tak jakby Cezarowe „I ty, Brutusie?” mo?na by?o przet?umaczy? na „Co, i ty tutaj?” Pod jednym jednak wzgl?dem bajka jest prawie tak samo wa?na jak fakt. I bajka, i fakt dowodz? bowiem rzeczywisto?ci rzymskich fundament?w pod naszym wyspiarskim spo?ecze?stwem, wykazuj ?c, ?e nawet ba?nie, wygl?daj?ce na prehistori?, s? rzadko prerzymskie. Gdy Anglia by?a krajem ba?niowych elf?w, elfowie nie byli Anglami. Wszystkie wyra?enia, kt?re mog? nam s?u?y? za nici przewodnie po labiryncie tradycji, s? mniej lub wi?cej zaczerpni?te z ?aci?skiego s?ownika. W ca?ej za? naszej mowie nie ma s?owa bardziej rzymskiego ni? s?owo „romans”.

Legiony rzymskie opu?ci?y Brytani? w wieku czwartym. Nie znaczy to, ?e opu?ci?a j? cywilizacja rzymska, znaczy to jednak niew?tpliwie, ?e cywilizacja ta sta?a si? od tej chwili znacznie bardziej nara?ona na obce domieszki i napa?ci. Chrze?cija?stwo przysz?o do Brytanii prawie na pewno nie inaczej ni? drogami wytyczonymi przez Rzym. Z pewno?ci? jednak przysz?o ono na d?ugo przed oficjaln? misj? Grzegorza Wielkiego. Na pewno uton??o prawie zupe?nie w p??niejszych inwazjach poga?skich na niebronio — ne wybrze?a. Na tej podstawie mo?na si? logicznie upiera?, ?e i samo cesarstwo, i nowa religia trzyma?y si? w Brytanii s?abiej ni? gdzie indziej i ?e og?lny obraz cywilizacji wyspy brytyjskiej, podany w rozdziale ostatnim, jest ma?o trafny. Nie to jednak jest istot? tego zagadnienia.

Dla zrozumienia ca?o?ci tego okresu nale?y poj?? jeden zasadniczy fakt. ?eby go poj??, cz?owiek wsp??czesny musi niemal do g?ry nogami wywr?ci? sw?j umys?. Ka?dy prawie wsp??czesny cz?owiek kojarzy w swej g?owie wolno?? z przysz?o?ci?. Ca?a kultura naszych czas?w pe?na jest poj?cia „nadchodz?cych dobrych czas?w”. Tymrzasem ca?a kultura Ciemnych Wiek?w pe?na by?a poj?cia „odchodz?cych dobrych czas?w”. Ludzie ?wcze?ni patrzyli wstecz na dawne o?wiecenie, a wprz?d na nowe przes?dy. W naszych czasach dosz?o do sporu mi?dzy wiar? a nadziej?, sporu, kt?ry prawdopodobnie tylko mi?o?? b?dzie musia?a wyr?wna?. Oni natomiast byli w odmiennym po?o?eniu. ?ywili wprawdzie nadziej? — mo?na jednak powiedzie?, ?e ?ywili nadziej? wsteczn?. Wszystkie motywy czyni?ce dzi? cz?owieka post?powym, czyni?y go w?wczas zachowawczym. Im wi?cej z przesz?o?ci uda?o mu si? utrzymywa?, tym bardziej uczciwe by?y jego prawa i tym wi?cej mia? wolno?ci w pa?stwie, im wi?ksze ust?pstwa czyni? na rzecz przysz?o?ci, tym wi?cej musia? cierpie? od ignorant?w i uprzywilejowanych. Wszystko, co rozumiemy pod s?owem „rozum”, pokrywa?o si? w?wczas z tym wszystkim, co zwiemy dzi? reakcj?. To w?a?nie stanowi klucz do zrozumienia ?ywot?w wszystkich wielkich m???w Ciemnych Wiek?w: Alfreda, Bedy, Dunstana. Gdyby najskrajniejszego wsp??czesnego republikanina cofn?? w ten okres, by?by on skrajnym papist? czy nawet imperialist?. Papie? stanowi? bowiem w?wczas jedyn? pozosta?o?? po imperium, a imperium jedyn? pozosta?o?? po republice.

St?d te? cz?owieka ?wczesnego mo?emy por?wna? do kogo?, kto zostawia za sob? wolne miasta i otwarte pola i musi i?? naprz?d w kierunku lasu. Las stanowi tu najodpowiedniejsz? przeno?ni?, nie tylko dlatego, ?e by?a to rzeczywi?cie dzika europejska puszcza, przeci?ta tylko tu i ?wdzie rzymskimi go?ci?cami, ale poniewa? z lasem kojarzy?a si? zawsze inna idea, kt?ra ros?a w miar?, jak rozk?ada? si? rzymski porz?dek. Ide? las?w by?y czary. ??czy?o si? z nimi poj?cie rzeczy dwoj?cych si? lub r??nych od siebie samych oraz zwierz?t zachowuj?cych si? jak ludzie, a nie, jakby wyrazi? si? dzisiejszy satyryk, ludzi zachowuj?cych si? jak zwierz?ta. Jest rzecz? jak najbardziej konieczn?, ?eby w tym miejscu — dok?adnie w tym miejscu — przypomnie?, i? wiek rozumu poprzedzi? wiek czar?w. Centraln? kolumn?, podtrzymuj?c? wielopi?trowy gmach naszej wyobra?ni, b?dzie od tego czasu cywilizowany rycerz w?r?d barbarzy?skich urok?w czarnoksi??skich. B?d? to przygody cz?owieka zachowuj?cego ci?gle jeszcze zdrowe zmys?y w zwariowanym ?wiecie.

A oto nast?pna rzecz godna uwagi w tej sprawie: w tych barbarzy?skich czasach ?aden z bohater?w nie jest barbarzy?c?. S? oni bohaterami tylko wtedy, kiedy zwalczaj? barbarzy?stwo. Ludzie rzeczywi?ci lub mityczni, a raczej oba te rodzaje r?wnocze?nie, stali si? wszechobecni w?r?d ludu jak bogowie, wtargn?li w najs?absz? pami?? ludzk? i najkr?tszy zapisek dok?adnie w takim stopniu, w jakim uda?o im si? opanowa? poga?ski sza? owych czas?w i zachowa? chrze?cija?ski racjonalizm, kt?ry przyszed? z Rzymu. Artur zawdzi?cza sw?j rozg?os zabijaniu pogan, poganie, kt?rzy go zabili, pozostali natomiast nieznani. Anglicy, niewiedz?cy nic o dziejach Anglii, a mniej ni? nic o dziejach Irlandii, s?yszeli jednak to i owo o Brian Boru, cho? pisz? to „Boroo” i wydaje si? im, ?e chodzi tu o jaki? ?art. Jest to jednak ?art, kt?rego subtelno?ci? nigdy nie mogliby si? cieszy?, gdyby kr?l Brian nie by? z?ama? irlandzkich pogan w wielkiej bitwie pod Clontarf. Przeci?tny czytelnik angielski r?wnie? nigdy nie s?ysza?by o Olafie norweskim, gdyby ten nie by? „g?osi? Ewangelii mieczem”, ani o Cydzie, gdyby ?w nie zwalcza? p??ksi??yca. I cho? wydaje si?, ?e Alfred Wielki zas?ugiwa? na sw?j przydomek nawet jako osobowo??, przyzna? jednak trzeba, i? nie dorasta? do zada?, kt?re mia? wykona?.

Nie da si? obali? paradoksu, ?e Artur jest bardziej rzeczywist? postaci? od Alfreda. Wiek ten by? bowiem wiekiem legend. W stosunku do tych legend wi?kszo?? ludzi przybiera instynktownie postaw? rozumn?. Maj?c do wyboru mi?dzy ?atwowierno?ci? a niedowiarstwem, ?atwowierno?? b?dziemy niew?tpliwie uwa?ali za znacznie rozumniejsz? postaw?. Jest bowiem ma?o istotne, czy wi?kszo?? tych ba?ni by?a prawdziwa, a (w wypadkach takich, jak np. z Baconem i Szekspirem) uprzytomnienie sobie, ?e sprawa jest nieistotna, stanowi pierwszy krok do prawid?owej odpowiedzi. Zanim jednak czytelnik odrzuci pr?b? odtwarzania najwcze?niejszych dziej?w naszego kraju na podstawie jego legend, zrobi dobrze pami?taj?c o dwu zasadach zmierzaj?cych do unikni?cia niedowarzonego i bezmy?lnego sceptycyzmu, kt?ry tak bardzo wyja?owi? t? cz??? dziej?w.

Dziejopisarze dziewi?tnastego wieku przyj?li dziwaczn? zasad? wyrzucania z historii wszelkich postaci, o kt?rych opowiadane s? ba?nie, a skupiania uwagi na ludziach, o kt?rych nie opowiada si? niczego. Tak wi?c osobowo?? Artura zaciera si? zupe?nie, jako ?e wszelkie legendy stanowi? rzekomo k?amstwa, natomiast posta? Hengista urasta do rozmiar?w wcale wybitnej osobisto?ci po prostu dlatego, ?e nikt ze wsp??czesnych nie uwa?a? go za osob? na tyle znaczn?, by na jego temat warto by?o k?ama?. To s? kpiny ze zdrowego rozs?dku. Talleyrandowi przypisuje si? mn?stwo dowcipnych powiedze?, kt?re w rzeczywisto?ci pochodzi?y od innych ludzi. Nie przypisano by ich jednak jemu, gdyby by? g?upcem, a tym bardziej, gdyby by? postaci? z ba?ni. Fakt, ?e na czyj? temat opowiada si? historie zmy?lone, stanowi w dziewi?ciu wypadkach na dziesi?? doskona?y dow?d, ?e rzeczywi?cie istnia? kto?, o kim mo?na by?o baja?. Niekt?rzy ludzie zgadzaj? si? wprawdzie na to, ?e dzia?y si? rzeczy cudowne i ?e ?y? mo?e nawet cz?owiek imieniem Artur w czasie, kiedy si? te rzeczy dzia?y. Tu jednak, przynajmniej je?li idzie o mnie, zr??nicowanie to staje si? nieco mgliste. Nie rozumiem postawy, kt?ra utrzymuje, ?e istnia?a wprawdzie jaka? Arka i cz?owiek nazwiskiem Noe, ale nie by?o Arki Noego.

Nale?y r?wnie? wzi?? pod uwag? fakt, ?e w ostatnich paru latach badania naukowe posuwaj? si? stale w kierunku potwierdzaj?cym prawdziwo?? ludowych opowie?ci. Przytoczmy cho?by taki oczywisty przyk?ad: nowocze?ni odkrywcy z nowoczesnymi ?opatami znale?li solidny labirynt kamienny na Krecie, taki sam, jaki figurowa? w opowie?ci o Minotaurze, kt?r? uwa?ano za bajk? r?wnie mglist?, jak opowie?? o Chimerze. Wi?kszo?ci ludzi wyda si? to podobnie sensacyjne, jak wykrycie szkielet?w w komodzie Sinobrodego. A jednak jest to fakt. Wreszcie nale?y tu przypomnie? prawd?, o kt?rej ma?o kto pami?ta przy rozwa?aniach o przesz?o?ci. Chodzi o paradoks, ?e przesz?o?? jest zawsze ?ywa: nie ?yje jednak to, co by?o, lecz tylko to, co wydaje nam si?, ?e by?o; ca?a bowiem przesz?o?? jest cz??ci? naszych wierze?. W co wierzyli nasi ojcowie na temat swych ojc?w? W takich sprawach nowe odkrycia s? bezu?yteczne dlatego w?a?nie, ?e s? nowe. Ludzie mogli si? myli? my?l?c, ?e byli tacy a nie inni, nie mo?emy jednak uwa?a?, ?e si? mylili my?l?c, ?e my?leli tak a nie inaczej. B?dzie wi?c bardzo po?yteczn? rzecz? spr?bowa? — je?li si? da — wyrazi? w paru s?owach to, co mieszkaniec wysp brytyjskich m?g?by powiedzie? w Ciemnych Wiekach o swych przodkach i swoim dziedzictwie. Spr?buj? tu u?o?y? kolejno?? wa?no?ci niekt?rych prostszych rzeczy tak, jak ten cz?owiek by je widzia?. Je?li chcemy zrozumie? naszych ojc?w, kt?rzy pierwsi uczynili ten kraj takim, jakim dzi? jest, powinni?my koniecznie pami?ta?, ?e je?li nie by?a to nawet ich rzeczywista przesz?o??, to by?y to ich rzeczywiste wspomnienia.

Po tej B?ogos?awionej Zbrodni, jak j? zwali mistycy, zbrodni, kt?ra dla tych ludzi nie ust?powa?a w donios?o?ci stworzeniu ?wiata, ?w. J?zef z Arymatei, jeden z niewielu bogatych wyznawc?w nowej religii, wyruszy? na morza jako misjonarz i po d?ugich podr??ach przyby? do tego mrowia niedu?ych wysp, przypominaj?cych ludziom ?r?dziemnomorskim jak gdyby ostatnie chmury na tle zachodz?cego s?o?ca. Wyl?dowa? on na zachodnim, dzikim obszarze tego dzikiego, zachodniego kraju i dosta? si? w dolin?, kt?ra we wszystkich najstarszych zapiskach figuruje pod nazw? doliny Avalon. Mo?e rz?siste deszcze i ciep?o na jej sk?onionych ku zachodowi ??kach, a mo?e jakie? zapomniane podania poga?skie powodowa?y, ?e uchodzi?a ona za pewnego rodzaju raj na ziemi. Tutaj, jakby do nieba, niesiono Artura zabitego w Lyonesse. Tam nasz pielgrzym wbi? sw? lask? w ziemi?, wypu?ci?a ona korzenie i wyros?a w drzewo, kt?re zakwita na Bo?e Narodzenie.

Chrze?cija?stwo od samego swego zarania nacechowane by?o mistycznym materializmem, jego prawdziw? dusz? by?o cia?o. Przeciw stoickim systemom filozoficznym i wschodnim przeczeniom, b?d?cym najwcze?niejszymi wrogami chrze?cija?stwa, walczy?o ono zaci?cie o nadnaturalne prawo do leczenia uchwytnych chor?b uchwytnymi lekami. St?d rozpowszechnianie relikwii r?wna?o si? rozrzucaniu zasiewnego ziarna. Ci wszyscy, kt?rzy powo?anie swe zawdzi?czali Boskiej tragedii, nie?li z sob? dotykalne szcz?tki, kt?re sta?y si? zal??kami ko?cio??w i miast. Kielich, do kt?rego nalano wino na Ostatniej Wieczerzy i do kt?rego sp?yn??a krew przy Ukrzy?owaniu, przywieziony zosta? przez ?w. J?zefa do ?wi?tyni w dolinie Avalon, zwanej obecnie Glastonbury. Doko?a tego kielicha osnu? si? ca?y ?wiat legend i romans?w na u?ytek nie tylko samej Brytanii, lecz ca?ej Europy. W pot??nej i rozga??zionej tradycji kielich ?w nosi miano ?wi?tego Graala. Ujrzenie go by?o nagrod? tego grona pobo?nych paladyn?w, kt?rych kr?l Artur go?ci? przy Okr?g?ym Stole, sam za? st?? by? symbolem bohaterskiego kole?e?stwa, na?ladowanego nast?pnie — czy te? mo?e wynalezionego — przez ?redniowieczne rycerstwo. Zar?wno kielich, jak i st?? maj? olbrzymie symboliczne znaczenie dla zrozumienia psychologii epoki rycerskiej. Okr?g?y St?? wyra?a bowiem nie tylko ide? powszechno?ci, ale i r?wno?ci. Jest to ta sama idea, kt?ra wyra?a si? w s?owie „peers”1 okre?laj?cym rycerzy Karola Wielkiego. Zachodzi jedynie ta r??nica, ?e Okr?g?y St?? jest podobnie roma?ski jak okr?g?y ?uk, kt?ry tak samo mo?e s?u?y? za pierwowz?r, gdy? kr?l nie by? tu ju? tylko barbarzy?skim g?azem, zwalonym po prostu na inne, lecz by? raczej zwornikiem ?uku. Do tej tradycji r?wnego dostoje?stwa dosz?o jednak r?wnie? co? nieziemskiego, co?, co pochodzi?o z Rzymu, lecz ze? si? nie wywodzi?o: przywilej obalaj?cy wszystkie inne przywileje; widzenie nieba, kt?re zdawa?o si? niemal tak kapry?ne, jak zdarzenie z bajki; kielich unosz?cy si? w powietrzu, kt?ry pozosta? niewidoczny oczom najwi?kszego z bohater?w, ukaza? si? natomiast pewnemu rycerzowi, b?d?cemu jeszcze prawie dzieckiem.

S?usznie czy nies?usznie, ten romans pasowa? Brytani? na d?ugie wieki na kraj z przesz?o?ci? rycersk?. Kraj ten by? niegdy? zwierciad?em, w kt?rym przegl?da?o si? rycerstwo ca?ego ?wiata. Ten fakt, czy te? to urojenie, ma ogromne znaczenie dla wszystkich dalszych spraw, a w szczeg?lno?ci dla sprawy barbarzy?c?w. Legend tych, jak r?wnie? niezliczonych innych legend miejscowych, nie mo?emy dzi? dojrze? poprzez g?szcz ludowych ba?ni, kt?re z nich wyros?y. Tym trudniejsza z tym sprawa dla powa?nego wsp??czesnego umys?u, ?e ojcowie nasi czuli si? jeszcze bliscy tych opowie?ci i pozwalali sobie z nimi na r??ne poufa?o?ci. Zapewne wiersz:

Gdy dobry kr?l Artur rz?dzi? naszym krajem,

By? to szlachetny kr?l,

Ukrad? trzy garnce m?ki j?czmiennej…

jest znacznie bli?szy tonacji prawdziwie ?redniowiecznej ni? arystokratyczne dostoje?stwo Tennysona. Na tle tych dziwactw wyobra?ni ludowej nale?y pami?ta? o jednej jeszcze sprawie, a powinni pami?ta? o niej szczeg?lnie ci, kt?rzy chcieliby opiera? si? wy??cznie na dokumentach, nie zwracaj?c w og?le uwagi na tradycj?. Wprawdzie skutki dawania wiary wszystkim babskim opowie?ciom by?yby niesamowite, by?yby jednak mniej niesamowite ni? b??dy wynikaj?ce z dowierzania dowodom pisanym tam, gdzie jest ich zbyt ma?o. A przecie? wszystkie ?r?d?a pisane odnosz?ce si? do pierwszych okres?w naszych dziej?w zmie?ci?yby si? w ma?ej ksi??eczce. Jest w nich bardzo niewiele szczeg???w, a ?aden nie zosta? obja?niony. Fakt za? podany w oderwaniu od innych, bez klucza wsp??czesnej my?li, mo?e wprowadzi? w znacznie gorszy b??d ni? jakakolwiek bajka. Zna? s?owo napisane przez archaicznego skryb?, nie maj?c pewno?ci, co on mia? na my?li, mo?e doprowadzi? do skutk?w dos?ownie wariackich. Tak wi?c np. nie by?oby m?drze rozumie? dos?ownie opowie??, ?e ?w. Helena nie tylko pochodzi?a z Colchester, lecz by?a r?wnie? c?rk? starego kr?la Cole’a2. Takie rozumienie nie by?oby jednak bardzo niem?dre, a w ka?dym razie by?oby mniej niem?dre ni? niekt?re wnioski wyprowadzane z dokument?w. Mieszka?cy Colchesteru na pewno czcili ?w. Helen? i mogli mie? kr?la imieniem Cole. Wed?ug powa?niejszego opowiadania, ojciec ?wi?tej by? karczmarzem, jedyny za? wzmiankowany na pi?mie czyn Cole’a — mie?ci si? zupe?nie w ramach tego zawodu. By?oby to jednak znacznie mniej niem?dre ni? wywnioskowanie ze ?r?de? pisanych, jak to mo?e uczyni jaki? przysz?y komentator, ?e mieszka?cy Colchesteru byli ostrygami3.


IV. Kl?ska barbarzy?c?w

Dziwny przypadek sprawi?, ?e s?owa „kr?tkowzroczny” u?ywamy w znaczeniu ujemnym, w przeciwie?stwie do s?owa „dalekowzroczny”, kt?rego nale?a?oby zapewne u?ywa? w znaczeniu pochlebnym, cho? zar?wno jedno, jak i drugie okre?la schorzenie wzroku. Karc?c ma?oduszn? wsp??czesno??, s?usznie powiadamy, ?e oboj?tno?? na to wszystko, czego ucz? dzieje, dowodzi kr?tkowzroczno?ci. R?wnie katastrofalna jest jednak dalekowzroczno??, polegaj?ca na ograniczaniu zainteresowa? tylko do prehistorii. Ta za? katastrofa dotkn??a du?ej cz??ci naszych uczonych, kt?rzy b??dz? po omacku w mrokach epok nieobj?tych pisanymi dokumentami i szukaj? w nich pierwocin ulubionej rasy czy te? ras. Wojny, podboje, prymitywne obyczaje ma??e?skie, olbrzymie w?dr?wki lud?w i masakry, na kt?rych opieraj? si? ich teorie — nie figuruj? ani w historii, ani nawet w legendzie. Tote? zamiast prostodusznie ufa? tym teoriom, by?oby niesko?czenie m?drzej zaufa? najmniej sprawdzonym i najbardziej lokalnym legendom. W ka?dym razie warto zapami?ta? tak prosty nawet wniosek, ?e to, co jest prehistoryczne — jest niehistoryczne.

Jest jeszcze inny spos?b, w jaki zdrowy rozs?dek m?g?by na trze?wo rozwa?y? pewne cudowne teorie rasowe. Wracaj?c do poprzedniej figury stylistycznej, wyobra?my sobie, ?e uczeni historycy zechcieliby t?umaczy? epok? historyczn? opieraj?c si? na hipotezie prehistorycznego podzia?u na ludzi kr?tkowzrocznych i dalekowzrocznych. B?d? przytacza? przyk?ady oraz ilustracje, b?d? na pewno wyja?nia? wspomnian? ju? dziwaczno?? j?zyka jako dow?d, ?e ludzie kr?tkowzroczni byli ras? podbit? i st?d ich nazwa jest okre?leniem pogardliwym. Wymaluj? nies?ychanie plastyczny obraz brutalnych walk pomi?dzy pierwotnymi szczepami. Wyka??, jak to w walkach wr?cz — na miecze czy te? na topory — ?wiartowano dalekowzrocznych ludzi dot?d, dop?ki — po wynalezieniu ?uk?w i strza? — przewaga nie przesun??a si? na korzy?? dalekowzrocznych, kt?rzy z kolei wystrzelali swych adwersarzy jak byd?o. ?atwo m?g?bym na ten temat krwaw? opowie?? napisa? lub — ?atwiej jeszcze — wykoncypowa? jak?? krwaw? teori? antropologiczn?. Zgodnie z tez? sprowadzaj?c? wszelkie przemiany moralne do przemian materialnych uczeni „kad?ubkowi” mogliby wyj a?ni? tradycyjny przes?d, i? starzy ludzie — ze wzgl?du na dalekowzroczno?? — staj? si? konserwatystami w swych politycznych przekonaniach. Wydaje mi si? jednak, ?e w tej teorii jedna rzecz mog?aby nas zaskoczy?, a nawet — je?li to w og?le mo?liwe — zaskoczy? samych kad?ubk?w. Dajmy na to, ?e kto? zwr?ci?by uwag?, i? przez ca?e trzy tysi?ce lat historii, opartej o pisane ?r?d?a oraz obfituj?cej w literatur? wszelkiego mo?liwego kalibru, nie by?o ani jednej wzmianki o tej okulistycznej kwestii, w imi? kt?rej ryzykowano wszystko i wszystko robiono. Przypu??my, ?e ?aden z ?ywych czy umar?ych j?zyk?w ludzko?ci nie posiada? s?owa na okre?lenie „dalekowzroczno?ci” czy te? „kr?tkowzroczno?ci”. Przypu??my — kr?tko i w?z?owato — i? tego zagadnienia, kt?re rozdar?o ?wiat na dwoje, nikt w og?le nigdy nie wysun??, dop?ki gdzie? oko?o roku 1750 nie napomkn?? o nim pewien wytw?rca okular?w. My?l?, ?e w tym wypadku trudno by nam by?o uwierzy?, i? ta fizyczna r??nica odegra?a tak fundamentaln? rol? w dziej ach ludzko?ci. A tak przecie?, kropka w kropk?, ma si? sprawa, je?eli idzie o fizyczne r??nice pomi?dzy Celtami, Teutonami i Latynami.

Nie znam ?adnego sposobu, w jaki przedstawicielom jasnow?osej rasy mo?na by przeszkodzi?, ?eby si? nie kochali w reprezentantach rasy czarnow?osej. Nie s?dz? r?wnie?, ?eby kwestia okr?g?o?ci czy d?ugo?ci g?owy robi?a kiedy? wielk? r??nic? osobnikowi, kt?remu ch?tka przysz?a czyj? czerep roz?upa?. Wed?ug wszystkich doczesnych pozor?w, doczesnych zapisk?w, doczesnych do?wiadcze? — wydaje si?, i? ludzie zabijali lub oszcz?dzali si? wzal emnie, ?enili si? lub nie ?enili, robili z innych kr?l?w lub niewolnik?w — ze wzgl?du na prawie wszystkie inne wzgl?dy, a nie w?a?nie na ten jeden wzgl?d. W gr? wchodzi?a mi?o?? rodzinnej wsi czy doliny, siedziby czy rodziny. W gr? wchodzi? entuzjazm wobec jakiego? ksi???cia panuj?cego i jego dziedzicznej w?adzy, w gr? wchodzi?y nami?tno?ci korzeniami tkwi?ce w miejscowo?ci zamieszkania, temperament w?a?ciwy ludziom morza czy te? g?ralom, w gr? wchodzi?y historyczne wspomnienia jakiej? sprawy czy te? jakiego? przymierza. Ponad wszystko jednak w gr? wchodzi?a pot??na pr?ba religii. Zagadnienie takie, jak sprawa Celt?w i Teuton?w, obejmuj?ca swym zasi?giem p?? ?wiata, albo by?o niewielkie, albo te? nie by?o go w og?le. Rasa nie tylko nie by?a nigdy — w ?adnym z podanych przyk?ad?w — pobudk? dzia?ania, ale nawet pozorem. Teutonowie nie mieli nigdy w?asnej religii, nie mieli w?asnej idei, a dopiero przed niewielu laty zacz?li kszta?towa? pewnego rodzaju nabo?n? hipokryzj?.

Wybitny ortodoksyjny historyk wsp??czesny Green utrzymuje, ?e szczeg?ln? cech? Brytanii by? fakt, ?e spo?r?d wszystkich rzymskich prowincji ona jedna zosta?a ca?kowicie oczyszczona i na nowo zaludniona przez germa?sk? ras?. ?eby uciec przed dziwaczno?ci? tego faktu, Green nie przyjmuje mo?liwo?ci, ?e fakt ten nie mia? w og?le miejsca. W tym samym duchu omawia on te skromniutkie ?r?d?a, kt?re mo?na przytoczy?, je?li idzie o teuto?sk? organizacj? spo?eczn?. ?w sielankowy obraz malowany jest drobnymi poci?gni?ciami p?dzla, kt?re obudz? w?tpliwo?ci nawet u amatora. Tak wi?c teuto?skie rysy przedstawi okre?leniem takim: „Podstaw? ich organizacji spo?ecznej by? wolny cz?owiek”. Rzymian za? charakteryzuje w ten spos?b: „Kopalnie, je?li praca w nich by?a przymusowa, musia?y by? ustawicznym ?r?d?em ucisku”. Z prostego faktu, ?e zar?wno Rzymianie, jak i Teutonowie posiadali niewolnik?w, Greek wyprowadza wniosek, i? pod uwag? nale?y wzi?? jedynie teuto?skiego „wolnego cz?owieka”, i to nie tylko wtedy, ale i dzi?. Nast?pnie jednak schodzi z tej drogi, ?eby powiedzie?, ?e je?li Rzymianie traktowali ?le swych niewolnik?w, to znaczy, i? niewolnicy byli w og?le ?le traktowani. Green daje wyraz dziwnemu rozczarowaniu, ?e Gildas, jedyny brytyjski kronikarz, nie opisuje doskona?ego systemu spo?ecznego Teuton?w. Zdaniem Gildasa, kt?re by?o modyfikacj? powiedzenia Grzegorza Wielkiego — Teutonowie byli non Angli sed diaboli. Nowoczesny teutonista jest wi?c „rozczarowany”, ?e Gildas — jako autorytet owych czas?w — nie widzia? w Teutonach niczego poza wilkami, psami i szczeni?tami z psiarni barbarzy?stwa. Fakt, ?e nie mo?na by?o dopatrze? si? w nich niczego innego — da si? jednak przynajmniej w pewnej mierze utrzyma?.

Tak czy owak, kiedy ?w. Augustyn przyby? do zbarbaryzowanego w wi?kszo?ci kraju — w czasie drugiej z trzech wielkich wizytacji po?udniowej Anglii (wizytacji, kt?re da?y naszym wyrpom cywilizacj?) — nie dopatrzy? si? ?adnych etnologicznych problem?w w tym wszystkim, co by?o tam do ogl?dania. Poniewa? on i jego miejscowi konwertyci nawi?zuj? ponownie ?a?cuch pisanych dowod?w historycznych, musimy patrze? na ?w ?wiat ich oczyma. ?w. Augustyn zasta? jakiego? kr?la, kt?ry panowa? nad prowincj? Kent, poza kt?r? le?a?y inne kr?lestwa tych samych mniej wi?cej rozmiar?w, wszystkie rz?dzone przez kr?l?w poga?skich. Imiona tych kr?l?w mia?y przewa?nie brzmienie, kt?re dzi? zwiemy teuto?skim. Jednak?e ci, kt?rzy pisali ?wczesne kroniki, po?wi?cone niemal?e wy??cznie ?ywotom ?wi?tych, nie m?wili, a jak si? zdaje, nawet nie pytali, czy ludno?? Brytanii by?a krwi mieszanej. Jest co najmniej mo?liwe, ?e i tu, podobnie jak na kontynencie, kr?lowie i ich dwory stanowili jedyny prawie element teuto?ski. Chrze?cijanie znale?li ludzi do nawracania, znale?li patron?w, znak?li prze?ladowc?w, nie znale?li jednak dawnych mieszka?c?w Brytanii, poniewa? ich nie szukali — je?li za? poruszali si? w?r?d czystych Anglosas?w, nie mieli przyjemno?ci wiedzie? o tym. Istotnie, wszystkie ?r?d?a historyczne dowodz?, ?e im bli?ej Walii, tym wi?ksza by?a r??nica w nastrojach. W rzeczy samej, jak to potwierdza ca?a historia, nastroje zmienia?y si? wraz ze zbli?aniem si? ku granicom Walii. Ca?a historia potwierdza r?wnie? fakt, ?e — nie bior?c pod uwag? r??nic rasowych — zjawisko takie mo?na zawsze zaobserwowa? na przej?ciu z kraju nizinnego do g?rzystego. Spo?r?d wszystkich jednak rzeczy, kt?re misjonarze zastali, rzecz? najwa?niejsz? dla dziej?w Anglii by?o stwierdzenie, ?e niekt?re przynajmniej z tych kr?lestw odpowiada?y naturalnym podzia?om ludno?ci, istniej?cym nie tylko w?wczas, ale po dzi? dzie?. Northumbria jest nadal zjawiskiem bardziej realnym ni? Northumberland. Sussex jest nadal Sussexem, Essex nadal Essexem. A to trzecie kr?lestwo sakso?skie, kt?rego nazwy nie da si? nawet znale?? na mapie, kr?lestwo Wessex, zwane jest West Country i jest do dzi? najrealniejsze z nich wszystkich.

Ostatnim z kr?lestw poga?skich, kt?re przyj ??o Krzy?, by?a Mercja, odpowiadaj?ca z grubsza temu, co zwiemy dzi? Midlands. Niechrzczony jej kr?l, Penda, osi?gn?? nawet pewn? romantyczn? s?aw? na skutek faktu, ?e by? niechrzczony oraz na skutek najazd?w i dzikich ambicji, kt?re z?o?y?y si? na ca?o?? jego reputacji. W rezultacie jeden z owych mistyk?w, co to uwierzy?by we wszystko z wyj?tkiem chrze?cija?stwa, zaproponowa?, by w Ealing „kontynuowa? dzie?o kr?la Pendy”, ca?e szcz??cie, ?e nie na szerok? skal?. Jest dzi? rzecz? niemo?liw?, a mo?e i zb?dn?, docieka?, w co ten kr?l wierzy? lub w co nie wierzy?, jednak?e nie bez znaczenia jest fakt, i? centralnie po?o?one kr?lestwo Pendy by?o ostatni? stanic? oporu.

Odosobnienie swoje zawdzi?czali Mercjanie zapewne faktowi, ?e chrze?cija?stwo rozprzestrzenia?o si? od wschodnich i zachodnich wybrze?y. Od wschodu by?o to oczywistym skutkiem misji ?w. Augustyna, kt?ra uczyni?a ju? by?a z Canterbury duchow? stolic? wyspy. Od zachodu natomiast na sile zyskiwa?y pozosta?o?ci dawnego chrze?cija?stwa. Mi?dzy oboma dosz?o do starcia. Nie na punkcie wiary, lecz obyczaj?w. W ko?cu przewa?yli augustianie. Praca na zachodnich po?aciach Brytanii by?a jednak ju? wtedy ogromna. Mo?liwe, ?e szczeg?lne znaczenie mia?o posiadanie Glastonbury, kt?re by?o jakby cz?stk? Ziemi ?wi?tej. Poza Glastonbury le?a?a pot?ga jeszcze nawet wspanialsza i bardziej poci?gaj?ca. Oto w owym czasie na ca?? Europ? promieniowa?a chwa?a z?otego wieku Irlandii. Tamtejsi Celtowie byli klasykami sztuki chrze?cija?skiej, zapocz?tkowanej Ksi?g? z Kells na czterysta lat przed narodzeniem tej sztuki. Tam chrzest ca?ego narodu by? spontanicznym ?wi?tem ludowym, o kt?rym si? czyta nieledwie jak o pikniku. Stamt?d to wychodzi?y t?umy entuzjast?w Ewangelii, przypominaj?cych ludzi biegn?cych z dobr? nowin?. O tym powinni?my pami?ta? patrz?c na trudne losy, kt?re ??czy?y nas z Irlandi?.

Podano w w?tpliwo?? jedno?? narodow? Irlandii, poniewa? od samego pocz?tku nie by?a ona jedno?ci? polityczn?. Je?li jednak Irlandia nie by?a jednym kr?lestwem, by?a przynajmniej jednym biskupstwem. Irlandia nie zosta?a nawr?cona, lecz stworzona przez chrze?cija?stwo, tak jak si? tworzy ko?ci?? z kamienia. Wszystkie jej cz??ci sk?adowe z?o?y? w jedn? ca?o?? geniusz ?w. Patryka. Tw?r to by? tym oryginalniejszy, ?e religia by?a tam sam? tylko religi?, bez urz?dze? ?wieckich. Irlandia nie by?a wprawdzie nigdy rzymska, zachowa?a jednak zawsze charakter roma?ski.

Uwaga ta odnosi si? r?wnie?, cho? w stopniu mniejszym, do tematu bli?ej nas tu obchodz?cego. Paradoksem owych czas?w by?o to, ?e tylko sprawy nie z tego ?wiata mia?y w og?le jakie? doczesne znaczenie. Polityka by?a w?wczas koszmarem, kr?lowie byli niestali, kr?lestwa przesuwa?y si? z miejsca na miejsce. Jedynym sta?ym gruntem jest grunt po?wi?cony. Ambicje materialne s? zawsze nie tylko bezowocne, ale i prawie zawsze niespe?nione. Wszystkie zamki staj? na lodzie, tylko ko?cio?y staj? na l?dzie sta?ym. Tylko wizjonerzy s? lud?mi praktycznymi, jak np. ci, kt?rzy mieszkali w tej nadzwyczajnej instytucji, jak? by? klasztor, instytucji, kt?ra pod wieloma wzgl?dami mia?a si? sta? kluczem do naszych dziej?w. Mia? jednak nadej?? czas, kiedy z korzeniami wyrwa? go miano z naszego kraju, stosuj?c dziwn? a starannie obmy?lan? metod? gwa?tu. Z tego to powodu wsp??czesny czytelnik angielski ma bardzo s?abe wyobra?enie o klasztorze, a wi?c i o wiekach, w kt?rych klasztor pe?ni? sw? misj?. Mimo szczup?ych rozmiar?w tej pracy powiedzenie paru s??w na temat zasadniczych za?o?e? instytucji, jak? by? klasztor, wydaje si? wi?c nieodzowne.

W sk?ad ogromnej spu?cizny naszej religii wchodz? pewne idea?y, kt?re wydaj? si? gro?ni ej r ze od bezbo?nictwa. Da?y one p??niej bodziec do powstania skrajnych sekt, g?osz?cych prawie nadludzk? doskona?o?? natury cz?owieczej w pewnych sprawach, jak np. sekta kwakr?w, wyrzekaj?cych si? prawa do samoobrony, czy te? komunist?w, odmawiaj?cych sobie wszelkiej w?asno?ci osobistej. S?usznie czy nies?usznie — Ko?ci?? chrze?cija?ski od samego pocz?tku odnosi? si? do tych wizji jako do szczeg?lnych przyg?d duchowych, przytrafiaj?cych si? ludziom awanturniczym. Ko?ci?? pogodzi? je z naturalnym biegiem ?ycia, nazywaj?c je szczeg?lnie dobrymi, nie przyznaj?c jednak, ?e oboj?tno?? w stosunku do nich musi by? rzecz? z??. Ko?ci?? stan?? na stanowisku, ?e trzeba przer??nych rodzaj?w gliny dla ulepienia ?wiata, nawet je?li to ma by? ?wiat religii, i dlatego z cz?owieka, kt?ry wola? chodzi? bez broni, nie mie? rodziny czy w?asno?ci, zrobi? wyj?tek potwierdzaj?cy regu??. Co za? najciekawsze, cz?owiek ten rzeczywi?cie dowi?d? s?uszno?ci owej regu?y. ?w ob??kaniec, kt?ry nie chcia? dba? o w?asne interesy, sta? si? w?a?nie cz?owiekiem interesu owej epoki. Ju? samo s?owo „zakonnik” nosi w sobie zarodek rewolucji, oznacza bowiem pocz?tkowo samotno??, a w ko?cu nabiera znaczenia spo?eczno?ci — dzi? mo?na by powiedzie?: „usposobienia spo?ecznego”. To, co zasz?o, polega?o na tym, i? ?ycie w gromadzie sta?o si? pewnego rodzaju rezerwatem i jakby schronieniem od ?ycia indywidualnego. Sta?o si? schroniskiem udzielaj?cym wszelkiego rodzaju go?ciny. Zobaczymy p??niej, jak t? sam? funkcj? wsp?lnego ?ycia przydzielono gromadzkiej ziemi. Trudno znale?? dla tej funkcji odpowiednie por?wnanie w naszych indywidualistycznych czasach, w ?yciu prywatnym wi?kszo?? z nas zna jednak instytucj? przyj aciela rodziny, kt?ry pomaga jej przez to, ?e pozostaje poza ni?, jak matka chrzestna z bajki. Jest co? wi?cej ni? ?art w twierdzeniu, ?e mnisi i mniszki odgrywali w stosunku do ludzko?ci rol? jakby ?wi?tobliwej ligi ciotek i wuj?w. Komuna?em sta?o si? ju? twierdzenie, ?e robili oni wszystko, czego nikt inny nie chcia? robi?: ?e opactwa prowadzi?y kronik? ?wiata, stawia?y czo?o plagom trapi?cym cia?o cz?owiecze, uczy?y zasad techniki, przechowywa?y literatur? poga?sk?, a przede wszystkim sta?ymi dawkami mi?osierdzia trzyma?y ubogich jak najdalej od ogarniaj?cej ich w dzisiejszych czasach rozpaczy. I my r?wnie? uwa?amy dzi? za konieczne posiadanie pewnej liczby filantrop?w, powierzamy jednak t? funkcj? ludziom, kt?rzy si? wzbogacili, a nie ludziom, kt?rzy si? zubo?yli. Zapominamy wreszcie o tym, ?e opat?w i przeoryrze wybierano. Zakony wprowadzi?y poj?cie rz?du reprezentuj?cego rz?dzonych, nieznane staro?ytnej demokracji i b?d?ce samo w sobie ide? na p?? sakramentaln?. Gdyby?my potrafili spojrze? z zewn?trz na nasze w?asne instytucje, zobaczyliby?my, ?e sam pomys? obr?cenia tysi?cy ludzi w jednego olbrzymiego cz?owieka, id?cego do westminsterskiego parlamentu, jest nie tylko aktem wiary, ale r?wnie? opowie?ci? z bajki. Sensownie napisane dzieje anglosaskiej Anglii by?yby prawie w zupe?no?ci dziejami jej klasztor?w. Kszta?ci?y one i bogaci?y kraj, ka?d? jego pi?d? i nieledwie ka?dego cz?owieka. A? wreszcie, oko?o pocz?tku dziewi?tego wieku, przyszed? nag?y zwrot i, wydawa?o si?, w mgnieniu oka ca?a ich praca posz?a na marne.

Zewn?trzny ?wiat powszechnej anarchii, le??cy poza obr?bem chrze?cija?stwa, wezbra? jeszcze jedn? ze swych olbrzymich, nieledwie kosmi cznych fal i zala? wszystko. Przez wschodnie bramy, otwarte przez pierwsze barbarzy?skie wojska zaci??ne, wdar?a si? szara?cza dzikich ?eglarzy z Danii i Skandynawii. ?wie?o ochrzczonych barbarzy?c?w zalali barbarzy?cy niechrzczeni. Nie zapominajmy r?wnie?, ?e przez ca?y ten czas mechanizm centralny rzymskiego ustroju rozkr?ca? si? stopniowo, jak spr??yna w zegarze. Doprawdy, by? to wy?cig mi?dzy energi? misjonarzy dzia?aj?cych na kra?cach cesarstwa a galopuj?cym parali?em jego stolicy. W dziewi?tym wieku serce zatrzyma?o si? w biegu, zanim r?ce potrafi?y temu zapobiec. Ca?a zakonna cywilizacja, kt?ra wyros?a w Brytanii, pod s?ab? opiek? Rzymu, zgin??a z braku ochrony. Dzieci?ce kr?lestwa sk??conych Sas?w rozlecia?y si? w drzazgi. Guthrum, w?dz pirat?w, zabi? ?w. Edmunda, przybra? koron? Wschodniej Anglii, przyj?? haracz od przera?onej Tercji i gro?b? zawis? nad Wessex, ostatnim z kraj?w chrze?cija?skich. Dalsza historia tej wojny to, strona za stron?, historia rozpaczy i zniszczenia, to d?ugi szereg kl?sk chrze?cij an, przeplatanych zwyci?stwami tak ja?owymi, ?e by?y one jeszcze ?a?o?niejsze od kl?sk. Dopiero w jednym z tych pi?knych, lecz bezowocnych zwyci?stw pod Ashdown, ukazuje si? nam po raz pierwszy na tle zamglonych zarys?w tej walki, w roli tragicznej i drugoplanowej, posta?, kt?ra mia?a zwi?za? swe imi? z ostatecznym odwr?ceniem tej fali.

Zwyci?ski Alfred nie by? jeszcze w?wczas kr?lem, lecz tylko m?odszym bratem kr?la. Od samego pocz?tku z jego imieniem wi??e si? pewna prostota, a nawet przypadkowo??. By? wielkim nieukiem. Wczesny okres jego ?ycia charakteryzuje si? tym, ?e ??czy? wulgarn? prawie trze?wo?? i gotowo?? do nieustannych ma?ych targ?w i zmiennych kombinacji, cechuj?cych ca?y ten okres, z p?omienn? cierpliwo?ci? ?wi?tych z czas?w prze?ladowa?. Dla wiary zaryzykowa?by on wszystko, got?w by? handlowa? wszystkim, z wyj ?tkiem wiary. By? zdobywc? bez ambicji, autorem, kt?remu wystarcza?o by? t?umaczem, prostym, skupionym, ostro?nym cz?owiekiem, czuwaj ?cym nad losem tej jednej rzeczy, kt?r? pilotowa? ?mia?o a zarazem ostro?nie i kt?r? uda?o mu si? w ko?cu ocali?.

W chwili ostatecznego, zdawa?o si?, triumfu i ustalenia si? poga?stwa, Alfred znikn??. Istnieje przypuszczenie, ?e ukrywa? si? jak z?oczy?ca na samotnej wysepce w nieprzebytych mokrad?ach Parret, od strony tych dzikich kraj?w zachodnich, do kt?rych los zepchn?? prymitywne szczepy. Jednak?e Alfred, jak to sam napisa? w s?owach, kt?re s? wyzwaniem epoki, twierdzi?, ?e chrze?cijanin nie powinien si? troszczy? o sw?j los. Jeszcze raz zacz?? ?ci?ga? ku sobie ?uki i dzidy pobitych zaci??nik?w z hrabstw zachodnich, a w szczeg?lno?ci m???w z Somerset i na wiosn? 878 roku rzuci? si? do natarcia na linie obronne przed obozem warownym Du?czyk?w w Ethandune. Jego nag?e natarcie uwie?czone zosta?o powodzeniem, jak pod Ashdown. Po nim nast?pi?o obl??enie, kt?re uwie?czone zosta?o powodzeniem w innym, szczeg?lnym sensie. Oto Guthrum, zdobywca Anglii, i wszyscy jego znaczniejsi poplecznicy znale?li si? tu w potrzasku, tote? kiedy wreszcie poddali si?, podb?j du?ski si? sko?czy?. Guthrum przyj?? chrzest, a traktat zawarty w Wedmore zapewni? uwolnienie Wessexu. Czytelnik dzisiejszy u?miechnie si?, czytaj?c o chrzcie i zwr?ci swe zainteresowanie na postanowienia traktatu. I tu dzisiejszy czytelnik gruntownie si? pomyli. Musi bowiem si? pogodzi? z cz?stym odwo?ywaniem si? w tym rozdziale dziej?w Anglii do czynnika religijnego, gdy? bez tego czynnika nie by?oby w og?le ?adnych dziej?w Anglii. ?wiadczy o tym najlepiej sprawa Du?czyk?w. Je?eli idzie o nast?pstwa, chrzest Guthruma odgrywa rzeczywi?cie rol? wa?niejsz? ni? traktat z Wedmore. Sam ten traktat by? kompromisem, tote? nie utrzyma? si? i w sto lat p??niej kr?l du?ski Kanut rz?dzi? faktycznie ca?? Angli?. Cho? jednak Du?czyk otrzyma? koron?, nie pozby? si? krzy?a. Religijny szanta? Alfreda okaza? si? niemo?liwy do obalenia. Sam za? Kanut ?yje dzi? w pami?ci ludzkiej tylko jako ?ywy dow?d znikomo?ci w?adzy czysto poga?skiej, jako kr?l, kt?ry na?o?y? w?asn? koron? na wizerunek Chrystusa i uroczy?cie podda? niebu skandynawskie imperium morza.


V. Sw. Edward i kr?lowie norma?scy

Zdziwi? mo?e czytelnika nieproporcjonalnie du?e znaczenie, jakie przypisuj? imieniu, kt?re postawi?em na pierwszym miejscu w tytule niniejszego rozdzia?u. Umie?ci?em je tam, gdy? uwa?am to za najlepszy spos?b podkre?lenia na wst?pie „praktycznej” cz??ci naszych dziej?w — zjawiska dziwnego i trudnego do uj?cia, zjawiska, kt?re najlepiej da si? chyba okre?li? jako si?a kr?l?w s?abych.

By?oby rzecz? nieocenion?, gdyby?my mogli mie? tak? wyobra?ni?, kt?ra pozwoli?aby nam nie tylko uczy? si?, ale i… oduczy?. Poprosz? wi?c teraz czytelnika, by zapomnia? na chwil? o wszystkim, co dot?d w ?yciu czyta? i czego si? uczy? w szkole i by popatrzy? na monarchi? angielsk? tak, jak mu si? ona w?wczas uka?e. Niech mu si? wyda, ?e wiadomo?ci swe o dawnych kr?lach zawdzi?cza on, podobnie jak wi?kszo?? ludzi ?yj?cych w mniej skomplikowanych czasach, opowie?ciom nianiek, nazwom miejscowo?ci, ko?cio??w oraz instytucji charytatywnych, ba?niom z przydro?nych zajazd?w i napisom nagrobkowym na cmentarzach. Przypu??my dalej, ?e cz?owiek taki b?dzie szed? jakim? zwyk?ym go?ci?cem angielskim, np. dolin? Tamizy do Windsoru, lub te? b?dzie zwiedza? jakie? stare o?rodki kultury, jak Oxford lub Cambridge. Jedn? z pierwszych miejscowo?ci, na kt?re w?wczas trafi, b?dzie — dajmy na to — Eton, odmieniony zaiste przez nowoczesn? arystokracj?, ale ciesz?cy si? nadal swym ?redniowiecznym bogactwem i pami?taj?cy swe ?redniowieczne pochodzenie. Gdyby si? nasz w?drowiec zapyta? o to pochodzenie, nawet ch?opiec ze szko?y arystokratycznej zna?by zapewne na tyle histori?, by mu powiedzie?, ?e Eton za?o?one zosta?o przez Henryka VI. Gdyby poszed? nast?pnie do Cambridge i zatrzyma? sw?j wzrok na kaplicy kolegium, g?ruj?cej wspaniale — jak katedra — nad wszystkimi innymi gmachami i zapyta? o t? kaplic?, wyja?niono by mu, ?e jest to Kolegium Kr?lewskie. Gdyby za? z kolei zapyta?, kt?rego kr?la, wymieniono by mu znowu Henryka VI. Gdyby jednak poszed? teraz do biblioteki i poszuka? Henryka VI w encyklopedii, stwierdzi?by, ?e ten legendarny olbrzym, kt?ry zostawi? po sobie owe gigantyczne dzie?a, by? w historii ledwo dostrzegalnym karze?kiem. W?r?d zmieniaj?cych si? stale aktor?w wielkiej k??tni politycznej on jest jedynym statyst?. Zwalczaj?ce si? kliki rzucaj? nim jak bel? towaru. O jego ?yczenia, jak si? zdaje, nawet nie pytano, a tym mniej je uwzgl?dniano. A tymczasem jego prawdziwe ?yczenia znalaz?y wyraz w kamieniu i marmurze, w d?bie i z?ocie — i przetrzyma?y wszystkie, najbardziej zwariowane rewolucje nowoczesnej Anglii, podczas gdy ambicje ludzi, kt?rzy dyktowali mu sw? wol?, ulecia?y z wiatrem, jak li?cie na jesieni.

Edward Wyznawca, podobnie jak Henryk VI, mia? nie tylko s?abe zdrowie, ale by? nieomal idiot?. Powiadaj?, i? blady by? jak albinos, a strach przejmuj?cy ludzi na jego widok przypomina? w pewnej mierze uczucia, kt?re budzi widok monstrualnego mentekaptusa. Jego chrze?cija?s kie mi?osierdzie graniczy?o z anarchi?, a opowiadania o nim przywodz? na my?l chrze?cija?skich ob??ka?c?w z rosyjskich powie?ci anarchistycznych. Tak np. m?wi? o nim, ?e pom?g? on zwyk?emu z?odziejowi w ucieczce na skutek go?os?ownego twierdzenia, i? z?odziej potrzebuje r??nych rzeczy bardziej ni? kr?l. Opowiadanie takie stoi w dziwnej sprzeczno?ci z tym, co opowiada si? o innych kr?kch, twierdz?c, i? uwa?ali oni kradzie? za rzecz niedopuszczaln? w granicach swoich domini?w. A jednak oba te typy kr?l?w maj? p??niej tych samych chwalc?w. To, co naprawd? przykuwa uwag?, to fakt, i? typ niedo???nego kr?la zbiera wi?cej pochwa?. Dochodzimy do przekonania, ?e na d?u?sz? met? — dok?adnie tak samo jak w wypadku ostatniego z Lancaster?w — pochwa?y te posiadaj? bardzo praktyczne znaczenie. Je?li bowiem przejdziemy od strony burzycielskiej wiek?w ?rednich do ich osi?gni?? tw?rczych, dojdziemy do stwierdzenia, ?e wiejski p??g??wek sta? si? p??niej natchnieniem miast oraz system?w pa?stwowych. Jego to piecz?? widnieje na czcigodnych fundamentach Opactwa Westminsterskiego. Zobaczymy, ?e norma?scy zwyci?zcy w godzinie triumfu pochylaj? czo?a przed samym jego duchem. Gobelin z Bayeux, utkany r?kami Norman?w dla usprawiedliwienia norma?skich roszcze? i u?wietnienia norma?skiego zwyci?stwa, nie przypisuje Wilhelmowi Zdobywcy niczego poza jego zdobycz? i prost? histori? osobist?, kt?ra usprawiedliwia t? zdobycz. Opowie?? urywa si? nagle na prze?amaniu szyk?w sakso?skich w bitwie pod Hastings. Nad marami jednak, na kt?rych le?y trup starego b?azna, kt?ry poleg? ni jednego ciosu nie zadawszy w bitwie, nad nim i tylko nad nim — ukazuje si? z nieba r?ka, jako deklaracja prawdziwego uznania pot?gi, kt?ra rz?dzi ?wiatem.

Edward Wyznawca jest paradoksem pod wieloma wzgl?dami. Szczeg?lnie paradoksalna by?a fa?szywa reputacja, jak? cieszy? si? w?r?d wsp??czesnych sobie „Anglik?w”.

Jak ju? wspomnia?em, m?wi? o Anglosasach jest rzecz? w pewnej mierze nierealn?. Anglosas jest mitycznym, rozkraczonym olbrzymem, kt?ry zostawi? jeden odcisk stopy w Anglii, a drugi w Saksonii. Istnia?o jednak spo?ecze?stwo, a raczej szereg spo?eczno?ci, ?yj?cych w Brytanii przed Wilhelmem Zdobywc?, u?ywaj?cych nazwisk, kt?re zwiemy saskimi, i prawdopodobnie posiadaj?cych krew bardziej germa?sk?, a z pewno?ci? mniej francusk? ni? te same spo?eczno?ci po Wilhelmie. Maj? one w naszych czasach reputacj? b?d?c? dok?adn? odwrotno?ci? rzeczywisto?ci. Warto?? Anglosasa przesadzono, cho? cnoty jego zapoznano. Uwa?a si?, ?e krew anglosaska czyni z nas ludzi praktycznych. W gruncie rzeczy Anglosas by? beznadziejnie niepraktycznym typem, bardziej ni? jakikolwiek Celt. Wp?yw rasy „teuto?skiej” ma by? rzekomo zdrowy, czyli — co wielu ludzi uwa?a za to samo — poga?ski. W rzeczy samej „Teutonowie” byli mistykami.

Anglosasi zrobili jedn?, i tylko jedn?, rzecz ca?kowicie poprawnie. Byli bowiem przygotowani do tego, by zrobi? j? ca?kowicie poprawnie. Mianowicie — ochrzcili Angli?. Ochrzcili j?, zanim si? jeszcze narodzi?a. Jest jednak faktem pewnym i bij?cym w oczy, i? dawnym Anglom nie uda?o si? zrobi? jednej rzeczy — sta? si? Anglikami. Stali si? jednak na pewno chrze?cijanami, a ponadto okazali szczeg?ln? sk?onno?? do stawania si? zakonnikami. Ludzie wsp??cze?ni, kt?rzy m?tnie m?wi? o nich jako o naszych dzielnych przodkach, nigdy nie doceniaj? prawdziwych us?ug, kt?re nam oddali otwieraj?c nasze dzieje legend? o czasach niewinno?ci i zaczynaj?c wszystkie nasze kroniki od z?otego inicja?u jakiego? ?wi?tego. Garn?c si? do zakon?w, przys?u?yli si? nam w wielu nies?ychanie cennych i wyj?tkowych rolach — najmniej jednak chyba w roli przodk?w.

Wzd?u? p??nocnego wybrze?a Francji, tam, gdzie Edward Wyznawca sp?dzi? swoje najm?odsze lata, rozci?ga?y si? posiad?o?ci ksi?cia Normandii, jednego z najmo?niejszych wasal?w kr?la Francji. I on, i jego lud, jeden z najbarwniejszych i najciekawszych w dziejach Europy, stanowi? dla wi?kszo?ci z nas przedmiot m?tnych i niedorzecznych spor?w, kt?re dla nich samych by?yby zupe?nie niezrozumia?e. Najgorszy za? jest g?upawy pomys? robienia z arystokracji angielskiej — w okresie jej wielko?ci w ostatnich trzystu latach — Norman?w. Tennyson o?wiadczy? pewnej lady nazwiskiem Vere de Verte4, ?e wiara prostaczk?w cenniejsza jest od krwi norma?skiej. Jednak badacz historii, kt?ry jest w stanie uwierzy?, i? lady Clara mia?a w ?y?ach krew Norman?w, musia?by sam mie? du?? dawk? wiary prostaczk?w. Je?li idzie o ?cis?o??, twierdzenie to k??ci si? z faktyczn? rol? arystokracji w dziejach Anglii, jak to zobaczymy, gdy dojdziemy do omawiania politycznego planu Norman?w. Za spraw? modnego widzimisi? historycy nie zwracaj? uwagi na to, co by?o cech? Norman?w najlepsz?, tak samo jak i my stwierdzili?my, ?e nie ma tego, co mo?na by nazwa? najlepsz? cech? Sakson?w. Nie wiadomo, czy mamy Normanom dzi?kowa? bardziej za ich pojawienie si?, czy za ich znikni?cie. Niewielu filantrop?w wycofa?o si? tak szybko w cie?. Norma?ski ?owca przyg?d okrywa si? chwa?? nie lada, gdy? ca?ym sercem rzuca si? w niepewn? sytuacj?, zawierza nie tylko swym towarzyszom broni, ale i poddanym, a nawet swym wrogom. Jest lojalny w stosunku do kr?lestwa, kt?rego jeszcze nie stworzy?. W ten spos?b Normandczyk Bruce stanie si? Szkotem, a potomek normandzkiego rodu Strongbow — Irlandczykiem. Ludzi kalibru mniejszego od Norman?w trudno by sobie wyobrazi? w charakterze warstwy rz?dz?cej a? po nasze czasy. Ta „zagraniczna”, awanturnicza lojalno?? Norman?w, kt?ra pojawia si? r?wnie? w dziejach innych narod?w — najsilniej chyba wyst?puje w tych dziejach, kt?re mamy ?ledzi? na tym miejscu. Ksi??? Normandii staje si? istotnie rzeczywistym kr?lem Anglii: jego powo?anie si? na Edwarda Wyznawc?, jego wyb?r przez Rad?, nawet jego symboliczna gar?? ziemi z Sussex, nie by?y tylko czczymi formalno?ciami. Jeste?my znacznie bli?si prawdy zw?c pierwszym z Anglik?w Wilhelma, ni? nazywaj?c Harolda, poleg?ego pod Hastings, ostatnim z nich — cho? oba te twierdzenia nie s? ?cis?e.

Mglista dyskusja na temat ma?o znanych ras, kt?re miesza?y si? rzekomo ze sob? w tej ma?o znanej epoce nie zostawiaj?c nam dowod?w historycznych, zbyt wiele buduje na fakcie, ?e w normandzkie brzegi Francji, podobnie jak we wschodnie brzegi Anglii, g??boko przenikn??y norma?skie najazdy z dziewi?tego wieku i ?e jakoby ksi???cy dom normandzki oraz nieznane nam bli?ej inne rody wywodzi?y si? ze Skandynawii. Niew?tpliw? zdolno?? do przewodzenia innym oraz tw?rczo?? ustawodawcz? Norman?w, bez wzgl?du na to, kim oni byli, mo?na z pewn? s?uszno?ci? t?umaczy? zastrzykiem ?wie?ej krwi. Skoro jednak teoretycy rasowi posuwaj? si? w swych rozwa?aniach a? do por?wnywania ras mi?dzy sob?, to nale?y stwierdzi?, i? zagadnienie to da si? rozwi?za? jedynie na podstawie bada? tych dwu rasowych typ?w oddzielnie. Ot?? okaza?o si?, ?e wi?cej zdolno?ci cywilizacyjnych wykazali Francuzi, niemaj?cy domieszki krwi skandynawskiej, ni? Skandynawowie bez domieszki krwi francuskiej. Tyle? samo podboj?w (a wi?cej jeszcze rz?d?w) maj? na swym rachunku Krzy?owcy, kt?rzy nie byli nigdy Wikingami, co Wikingowie, kt?rzy nie byli nigdy Krzy?owcami. W rzeczywisto?ci nie ma najmniejszej potrzeby na tak? krew psuj?c? analiz?. Na prawdziw? warto?? skandynawskiego wk?adu zar?wno do francuskiej, jak i angielskiej kultury narodowej mo?emy si? ochoczo zgodzi?, pod war unkiem jednak, i? b?dziemy doskonale rozumie? fundamentalny fakt historyczny, ?e skandynaws ko?? ksi?stwa normandzkiego by?a mniej wi?cej taka sama, jak skandynawsko?? miasta Norwich. Takie rozumowanie mie?ci w sobie jednak inne niebezpiecze?stwo, mo?e mianowicie spowodowa? przesadn? ocen? osobistego wk?adu Norman?w. Cho? mieli oni du?e zdolno?ci w?adcze, w dziejach figuruj? jednak jako s?udzy szerszych spraw. Wyl?dowanie Lanfranca5 by?o dat? wa?niejsz? mo?e ni? l?dowanie Wilhelma. A Lanfranc by? przecie? W?ochem — podobnie jak Juliusz Cezar. Normanowie nie s? w dziejach zwyk?ym murem, brutaln? granic? doko?a jakiego? tam pa?stwa. Normanowie s? bram?. Przypominaj? jedn? z tych bram, jakie pozostawili po sobie nietkni?te — o okr?g?ym ?uku, surowym rysunku i grubych kolumnach. Przez t? bram? wesz?a cywilizacja. Wilhelm z Falaise nosi w dziejach tytu? znacznie wy?szy ni? ksi??? Normandii czy kr?l Anglii. By? on tym, czym by? Juliusz Cezar, i tym, czym by? ?w. Augustyn: ambasadorem Europy w Brytanii.

Wilhelm twierdzi?, ?e Edward Wyznawca — co w spos?b naturalny wynika?o z jego norma?skiego wychowania — obieca? w?adcy Normandii koron? angielsk?. Czy Edward uczyni? to, czy nie — nie dowiemy si? zapewne nigdy. Samo w sobie nie jest to zreszt? ani niemo?liwe, ani nawet nieprawdopodobne. Kto chcia?by pot?pi? tak? obietnic? jako antypatriotyczn? — o ile jej w og?le udzielono — doszukiwa?by si? obowi?zk?w, kt?re sprecyzowano dopiero znacznie p??niej, w zamieszaniu pierwszych czas?w feudalnych. Z r?wnym powodzeniem mogliby?my pot?pi? staro?ytnych Bryt?w za to, ?e nie ?piewali „Rule Britannia”. Wilhelm popar? swoje roszczenia o?wiadczeniem, ?e Harold, g?owa saskiej szlachty i najprawdopodobniejszy pretendent do tronu, korzystaj?c z go?ciny ksi?cia Wilhelma po rozbic iu statku na wybrze?u Normandii, zaprzysi?g? na ?wi?te relikwie nie sprzeciwia? si? roszczeniom Wilhelma. Je?li idzie o ten epizod, musimy przyzna?, i? nic o nim nie wiemy. Musieliby?my nie rozumie? jednak zupe?nie ducha czas?w, gdyby?my twierdzili, i? nic on nas nie obchodzi. Element ?wi?tokradztwa, zawarty w rzekomym z?amaniu przysi?gi przez Harolda, sk?oni? zapewne papie?a do po?wi?cenia sztandaru dla armii Wilhelma; nie wp?yn??o to jednak na papie?a silniej, ni? musia?o wp?yn?? na lud, i to tyle? samo na lud Harolda, co na lud Wilhelma. Lud Harolda przeczy? zapewne temu faktowi, to za? przeczenie by?o pewnie powodem znamiennego nacisku, z jakim gobelin z Bayeux podkre?la, ?e rzeczywi?cie zasz?a zdrada. W tym miejscu warto zanotowa? fakt, kt?ry daje sporo do my?lenia. Du?a cz??? tego s?ynnego gobelinu nie zajmuje si? zupe?nie g?o?nymi zdarzeniami dziejowymi. Zatrzymuje si? tylko nieco na ?mierci Edwarda, obrazuje trudno?ci Wilhelma przy ?cinaniu las?w dla budowy okr?t?w, jego k?opoty przy przeprawie przez kana?, a nast?pnie w Hastings przy natarciu na g?r?, przy czym oddaje pe?n? sprawiedliwo?? strace?czemu oporowi armii Harolda. Tego, co z punktu widzenia historii zas?uguje na miano zdobycia, Wilhelm dokona? w rzeczywisto?ci dopiero po wyl?dowaniu i pobiciu Harolda na wybrze?u Sussexu. Dopiero w czasie tych p??niejszych operacji wojennych widzimy zastosowanie nowych, naukowych metod militarnej sztuki kontynentu. Zamiast p?j?? prosto na Londyn, Wilhelm omin?? go, przekroczy? Tamiz? pod Wallingford, odci?? miasto od reszty kraju i zmusi? je do poddania si?. Nast?pnie da? si? wybra? na kr?la z ca?ym ceremonia?em stosowanym w czasach pokojowych, po czym, po kr?tkim pobycie w Normandii, prowadzi? wojn? dalej, chc?c podda? swej w?adzy ca?? Angli?. Maszeruj?c przez ?niegi, spustoszy? p??nocne hrabstwa, zaj?? Chester i raczej stworzy? nowe kr?lestwo, ni? zdoby? stare. Tymi czynami po?o?y? podwaliny pod historyczn? Angli?. Obrazy utkane na cze?? jego dynastii milcz? jednak o tych sprawach. Gobelin z Bayeux ko?czy sw? opowie?? przed podbojem norma?skim, opowiada natomiast bardzo szczeg??owo o pewnej ma?o wa?nej wyprawie do Bretanii, jedynie po to, by m?c ukaza? Harolda i Wilhelma jako towarzyszy broni, szczeg?lnie za? po to, by m?c odmalowa? sam akt, kiedy Wilhelm wr?cza or?? HaroIdowi. Je?li idzie o zwi?zek nowych narodzin tej epoki z dawn? symbolik? or??a — szczeg?? ?w posiada o wiele wi?ksze znaczenie, ni? dzisiejszy czytelnik m?g?by sobie wyobra?a?. Jak ju? wspomnia?em, ksi??? Wilhelm by? wasalem kr?la Francji — to za? zdanie, wielokrotnie u?ywane i nadu?ywane, stanowi klucz do zrozumienia ?wieckiej strony tych czas?w. Bogiem a prawd? Wilhelm by? wasalem mocno buntowniczym — i ta sama ?y?ka buntownicza odezwa?a si? r?wnie? w jego rodzinie: synowie jego, Rufus i Henryk I, narobili mu sporo k?opot?w, maj?c wewn?trzpolityczne ambicje, sprzeczne z ambicjami ojca. Pope?niliby?my jednak b??d pozwalaj?c takim k??tniom, o charakterze czysto osobistym, przes?oni? nam istnienie w tym kraju pewnego systemu. System ten istnia? jeszcze przed podbojem, kt?ry go tylko uporz?dkowa? i utrwali?. M?wimy tu o systemie, kt?ry nazywamy feudalizmem.

?e feudalizm stanowi? g??wn? cech? wiek?w ?rednich, o tym wie ka?da pensjonarka, tote? przymiotnikiem „?redniowieczny” okre?la si? dzi? wszystko, co zasz?o mi?dzy pocz?tkami Anglii a pocz?tkami ery wiktoria?skiej. Jeden z wybitnych socjalist?w zastosowa? ten przymiotnik do naszych zbroje?. Z r?wnym powodzeniem m?g?by go zastosowa? do naszych samolot?w. ?cis?? analiz?, w jakim stopniu feudalizm nale?a? do g??wnego nurtu ?redniowiecza, a w jakim stopniu by? raczej barier? utrudniaj? bie??ce dyskusje o zdecydowanie nowoczesnych rzeczach — a szczeg?lnie o tej zdecydowanie nowoczesnej rzeczy, jak? s? rz?dy angielskiego ziemia?stwa. Feudalizm by? niemal ca?kowitym przeciwie?stwem rz?d?w ziemia?stwa. G??wn? bowiem cech? ziemianina jest to, ?e jego w?asno?? jest bezwarunkowa. Z samego za? okre?lenia feudalizmu wynika, ?e by? on systemem dzier?awy, i to dzier?awy za s?u?b? wojskow?. Ludzie p?acili sw?j czynsz dzier?awy w stali zamiast w z?ocie, we w??czniach i strza?ach przeciw wrogom swego pana. Ten pan nie by? jednak w?a?cicielem swych w?o?ci we wsp??czesnym znaczeniu tego s?owa. Ka?dy z pan?w, zar?wno w praktyce, jak i w teorii, by? dzier?awc? kr?la, ten za? z kolei popada? cz?sto w feudaln? zale?no?? od papie?a czy cesarza. Okre?laj?c stosunek feudalny jako zwyk?? dzier?aw? w zamian za s?u?b? ?o?niersk?, upraszczam sobie mo?e ca?e zagadnienie, w tym w?a?nie wypadku sprawa by?a mniej prosta, ni? mo?e si? wydawa?. W samej naturze feudalizmu tkwi bowiem pewne powik?anie, kt?re by?o powodem wielu walk w dziejach Europy, a w szczeg?lno?ci w dziejach Anglii.

Istnia? pewien swoisty typ pa?stwa i kultury, kt?ry, w braku lepszego s?owa, zwiemy ?redniowiecznym, przejawiaj?cy si? w gotyku czy w pracach wielkich uczonych scholastycznych. Epoka ta by?a przede wszystkim logiczna. Sam kult autorytetu by? dla niej kwesti? rozumu. Rozumiej? to wszyscy ludzie umiej?cy rozumowa?, nawet je?li, jak to czyni Huxley, przecz? samym za?o?eniom tej epoki, czy te? wstr?t czuj? do jej owoc?w. B?d?c logiczn?, dba?a o ?cis?o?? w kwestii tego, kto ?w autorytet posiada?. Feudalizm natomiast by? niezupe?nie logiczny, a ponadto nie zawsze zupe?nie ?cis?y w sprawach w?adzy. Feudalizm kwit? jeszcze przed ?redniowiecznym odrodzeniem. Nie by? to mo?e las, kt?ry ludzie ?redniowiecza musieliby wycina?, ale nieociosane drzewo, z kt?rego musieli budowa?. Feudalizm by? obron? ciemnych wiek?w przed ?redniowieczem. To wiek barbarzy?c?w opiera? si? w ten spos?b… p??-barbarzy?com. Nie m?wi? tego, by pomniejszy? feudalizm, by? on bowiem na og?? bardzo ludzki. Najbli?szym wsp??czesnym mu s?owem by?o homagium, kt?re znaczy prawie tyle, co humanitas — ludzko??. Z drugiej za? strony ?redniowieczna logika nie pogodzi?a si? nigdy w pe?ni z natur? ludzk? i w swych skrajno?ciach potrafi?a si? stawa? nieludzka. Bywa?o cz?sto, ?e zwyk?y przes?d chroni? ludzi, a czysty rozum posy?a? ich na stos. Feudalne w?o?ci wyros?y w ciemnych wiekach, kiedy bezdro?ny pag?rek zamyka? cz?sto dolin? — jak warownia. Patriotyzm zacie?nia? si? do granic parafii, ludzie nie mieli bowiem kraju, tylko okolic?. W takich wypadkach pan wyrasta? ponad kr?la, w wyniku za? tego powstawa?y nie tylko miejscowe pa?stewka lord?w, ale i co? w rodzaju miejscowej wolno?ci. Nie radzi?bym jednak zapomina? o tym elemencie wolno?ci, kt?ry wni?s? do dziej?w Anglii feudalizm. Jest to bowiem jedyny rodzaj wolno?ci, kt?ry Anglicy mieli i utrzymali.

Pogmatwanie tego systemu wygl?da?o mniej wi?cej tak. W teorii kr?l by? w?a?cicielem wszystkiego, czym? w rodzaju ziemskiej opatrzno?ci. Sprzyja?o to rozwojowi despotyzmu oraz „Boskiego prawa”, a w zasadzie r?wna?o si? w?adzy naturalnej. Pod tym jednym wzgl?dem by? wi?c kr?l po prostu jedynow?adc?, pomaza?cem z r?k Ko?cio?a. Tak to ujmowa?a etyka owej epoki. Podczas jednak gdy teoria przyznawa?a kr?lowi wi?cej w?adzy, w praktyce bywa?o wi?cej bunt?w. Walka by?a znacznie bardziej wyr?wnana ni? w naszej epoce przemys?u zbrojeniowego. Ka?da grupa ludzi mog?a si? uzbroi? w mgnieniu oka w ?uki z lasu czy w??cznie od kowala. Tam, gdzie ludzie s? „?o?nierscy”, nie ma miejsca na militaryzm. Co wi?cej, w czasie gdy ca?e kr?lestwo stanowi?o w pewnym sensie jedn? armi? terytorialn?, jego pu?ki stanowi?y r?wnie? kr?lestwa same w sobie. Pododdzia?y zwi?zane by?y r?wnie? wi?zami „pod-lojalno?ci”. Lojalista wzgl?dem swego pana, m?g? by? buntownikiem wzgl?dem swego kr?la. Kr?l stawa? si? r?wnie? demagogiem, kiedy uwalnia? wasala od jego pana. To powik?anie poj?? powodowa?o tragiczne spi?cia nami?tno?ci w zwi?zku z zarzutem zdrady, jak np. w wypadku Wilhelma i Harolda. Cho? rzekomy zdrajca pojawia si? w dziejach ci?gle na nowo, jednak stale uwa?a si? go za wyj?tek. Zerwa? wi?? feudaln? by?o rzecz? ?atw? i zarazem straszn?. Zdrad? w znaczeniu buntu odczuwano w?wczas rzeczywi?cie jako zdrad? w znaczeniu przej?cia na stron? przeciwnika, jako ?e by?a to dezercja z pola nieustaj?cej nigdy walki. Takich wojen domowych by?o w?wczas w dziejach Anglii wi?cej nawet ni? w innych dziejach. Przewa?a?y jednak wybuchy bardziej lokalne i mniej logiczne. Czy pow?d le?a? w tych wyspiarskich idiosynkrazjach, bezkszta?tnych jak mg?y morskie, od kt?rych zacz?li?my te dzieje, czy te? wp?yw Rzymu si?gn?? rzeczywi?cie mniej g??boko ni? w Galii, do??, ?e feudalne poszycie uniemo?liwia?o Anglii pr?b? budowy pe?nej Civitas Dei, czyli idealnego pa?stwa ?redniowiecznego. Wy?oni? si? z tego kompromis, kt?ry d?ugo potem ludzie ku w?asnej uciesze nazywali pa?stwem konstytucyjnym.

Pewnych paradoks?w wolno u?ywa?, je?eli przywracaj? zaburzon? r?wnowag? krytyki. Mo?na je bezpiecznie wyostrza? pod warunkiem, ?e nie s? odosobione. Jeden z nich okre?li?em na pocz?tku tego rozdzia?u jako si?? kr?l?w s?abych. Uzupe?nieniem tego paradoksu jest — nawet w tym krytycznym okresie norma?skiego panowania — inny paradoks: s?abo?? silnych kr?l?w. Wilhelm Zdobywca wygra? od pierwszego uderzenia, nie wygra? jednak zupe?nie w ostatecznym rozrachunku. W jego olbrzymim sukcesie kry?a si? tajemnica niepowodzenia, kt?re wyda?o skutki dopiero w d?ugi czas po jego ?mierci. Jedynym jego celem by?o niew?tpliwie uczynienie z Anglii ludowej autokracji, podobnej do tej, kt?ra narasta?a w?wczas we Francji. W tym celu poszatkowa? on feudalne dobra, za??da? od podwasal?w przysi?gi bezpo?rednio na swoje r?ce, a wobec baron?w stosowa? wszelkie mo?liwe sposoby walki, od najwy?szej kultury, szczepionej przez zagranicznych duchownych, do najgrubszych obyczaj?w saskich. Dopiero jednak por?wnanie z Francj? ukazuje uderzaj?c? jaskrawo?? tego paradoksu. Sta?o si? przys?owiem, ?e pierwsi kr?lowie Francji byli marionetkami, a majordomus by? w spos?b najbezczelniejszy w ?wiecie kr?lem kr?l?w. Z biegiem czasu marionetka sta?a si? jednak bo?yszczem, popularnym bo?yszczem o niezr?wnanej mocy, przed kt?rym wszyscy mo?now?adcy korzyli si? lub padali zdruzgotani. Nasta?y w?wczas we Francji rz?dy absolutne, tym bardziej absolutne, ?e nie by?y to rz?dy ?ci?le personalne. Kr?l sta? si? przedmiotem kultu — podobnie jak ?wczesne republiki ?redniowieczne, w kt?rych niepodzielnie panowa?o sztywne prawo Boskie. W norma?skiej natomiast Anglii rz?dy by?y prawdopodobnie zbyt osobiste, by mog?y by? absolutne. Tak czy owak, Wilhelm Zdobywca sta? si? w pewnym znaczeniu Wilhelmem Zdobytym. Gdy jego dwaj synowie zmarli, ca?y kraj popad? w chaos feudalny, prawie taki sam jak przed podbojem. We Francji ksi???ta byli pocz?tkowo niewolnikami. Z czasem jednak uzyskali stanowisko wyj?tkowe, jak gdyby ksi??y. Jeden z nich zosta? nawet ?wi?tym. Ale jako? najwi?ksi nasi kr?lowie wci?? jeszcze byli baronami. I w?a?nie dzi?ki tej energii nasi baronowie stali si? naszymi kr?lami.


VI. Wiek wypraw krzy?owych

Poprzedni rozdzia? rozpocz?? si?, z bij?c? w oczy dowolno?ci?, od ?w. Edwarda, obecny za? rozdzia? mo?emy w pe?ni s?usznie zacz?? od ?w. Jerzego. Jego pierwsze wyst?pienie w charakterze patrona naszego narodu mia?o podobno miejsce na pro?b? Ryszarda Lwie Serce, w czasie jego kampanii w Palestynie. Jest ono w istocie, jak si? o tym przekonamy, symbolem nowej Anglii, kt?ra mo?e ?mia?o mie? nowego ?wi?tego. O ile jednak Edward Wyznawca by? bohaterem angielskiej historii, to cho? ?w. Jerzy figuruje w martyrologii pod postaci? rzymskiego ?o?nierza, trudno go jednak uwa?a? za bohatera jakiejkolwiek historii. Chc?c zrozumie? ten najszlachetniejszy, cho? najmniej pami?tany z przewrot?w w dziejach cz?owieka, najbardziej zbli?ymy si? do prawdy, kiedy rozwa?ymy nast?puj?cy paradoks: w jakiej mierze post?p oraz o?wiecenie znalaz?y wyraz w przej?ciu od kroniki do romansu.

Na ka?dym intelektualnym podw?rku nas zych czas?w mo?na us?ysze? takie zdanie, jakie w?a?nie przeczyta?em w jednej polemice dziennikarskiej: „Zbawienie, podobnie jak inne dobre rzeczy, nie powinno pochodzi? z zewn?trz”. Okre?lanie rzeczy duchowej jako zewn?trznej, a nie wewn?trznej, to jeden z chwyt?w modernistycznej ekskomuniki. Skoro jednak przedmiot naszych studi?w wi??e si? z ?redniowieczem, a nie z czasami nowymi, powinni?my przeciwstawi? temu oczywistemu bana?owi ide? wr?cz odwrotn?. Powinni?my postawi? si? w po?o?eniu ludzi, kt?rzy my?leli, ?e prawie ka?da dobra rzecz przychodzi z zewn?trz — podobnie jak dobre nowiny. Musz? wyzna?, ?e w tym wypadku nie jestem bezstronny w moich sympatiach i ?e zacytowane przed chwil ? zdanie z gazety uderza mnie jako b??d godz?cy w sam? istot? ?ycia. Jako ca?kiem prywatna osoba — nie wierz? ani w to, by niemowl? najlepiej karmi?o si? fizycznie ss?c sw?j w?asny paluszek, ani te? w to, by cz?owiek najlepiej karmi? si? moralnie ss?c sw? w?asn? dusz? i przecz?c jej zale?no?ci od Boga czy od innych dobrych rzeczy. Twierdz?, ?e dzi?kczynienie jest najwy?sz? form? my?li i ?e wdzi?czno?? jest szcz??ciem, podwojonym przez cud. Ta wiara w zdolno?? cz?owieka do przyjmowania rzeczy le??cych na zewn?trz od nas samych pomo?e mi tu wyt?umaczy? sprawy, kt?re ka?dy opis tej epoki powinien koniecznie wyt?umaczy?. W niczym nie przejawia si? bardziej nowoczesno?? (czy te? szale?stwo) nowoczesnego Niemca ni? w jego marzeniu znalezienia dla ka?dej rzeczy niemieckiej nazwy. W ten spos?b zjada on w?asny j?zyk, czy te?, innymi s?owy, gryzie si? w j?zor. Ludzie ?redniowiecza za? nigdzie indziej nie wykazywali wi?cej swobody i rozs?dku, ni? w przyjmowaniu imion i emblemat?w spoza swych najbardziej ukochanych granic. Klasztory nie tylko przyjmowa?y cudzoziemc?w, ale ich r?wnie? kanonizowa?y. Zwyk?ego awanturnika, jak Bruce, wyniesiono na tron i dzi?ki mu sk?adano tak, jak gdyby rzeczywi?cie przyszed? jako b??dny rycerz. Nawet nami?tnie patriotyczne spo?ecze?stwa obiera?y sobie za ?wi?tych patron?w przewa?nie cudzoziemc?w. I tak, cho? Irlandia posiada?a ca?e chmary ?wi?tych w?asnego pochodzenia, przecie? jej patron — ?w. Patryk — nie by? Irlandczykiem. W miar? jak Anglicy stawali si? stopniowo narodem, zostawiali niezliczonych ?wi?tych sakso?skich w pewnym sensie poza sob?. Pogodzili si? nie tylko ze ?wi?to?ci? Edwarda, ale nawet z dobrze ugruntowan? s?aw? Alfreda i zacz?li uwielbia? bohatera na p?? mitycznego, walcz?cego na jakiej? wschodniej pustyni z jakim? urojonym smokiem.

Ta zgoda to symbol wypraw krzy?owych. W swym romantyzmie i realizmie by?y to pierwsze angielskie do?wiadczenia z uczeniem si? nie tylko od zagranicy, ale od kraj?w bardzo dalekich. Anglia, podobnie jak wszystko, co chrze?cija?skie, bez ?enady i jak na dro?d?ach ros?a na po?yczeniach z zewn?trz. Od go?ci?c?w Cezara po ko?cio?y Lanfranca czeka?a ona biernie na mann? z nieba. Teraz jednak or?y poros?y ju? w pierze i zacz??y si? ogl?da? za ?upem bardziej odleg?ym. Zamiast otrzymywa? rzeczy cudze, szuka?y ich teraz same. Od przyjmowania przeszli Anglicy do przyg?d. Zacz??a si? epopeja ich okr?t?w. Chc?c odda? rozmach wielkiego ruchu religijnego, kt?ry przeszed? fal? przez Angli?, tak jak i przez ca?y Zach?d, musieliby?my rozd?? niniejsz? ksi??k? do olbrzymich rozmiar?w. By? oby to jednak znacznie lepsze ni? prze?lizgni?cie si? nad tym tematem wynio?le i ch?odno, na spos?b przyj?ty w takich kr?tkich streszczeniach. Braki naszej wyspiarskiej metody pisania popul arnych dziej?w uwydatnia doskonale spos?b traktowania Ryszarda Lwie Serce. Jego dzieje opowiada si? tak, jak gdyby jego wyjazd na wypraw? krzy?ow? by? czym? w rodzaju eskapady wyrostka na morze. W tym rozumieniu by? to wybaczalny i mi?y wybryk, podczas gdy w rzeczywisto?ci Ryszard przypomina? raczej Anglika, kt?ry rozumiej?c ci???c? na sobie odpowiedzialno?? idzie dzi? na front. ?wiat chrze?cija?ski by? w?wczas jakby jednym narodem, a Ziemia ?wi?ta frontem. Prawda, ?e sam Ryszard mia? usposobienie awanturnicze, a nawet romantyczne, cho? dla urodzonego ?o?nierza nie jest rzecz? nierozs?dnie romantyczn? robi? to, co robi najlepiej. Moje zastrze?enia przeciw pisaniu historii ograniczonej jedynie do naszej wyspy znajduj? szczeg?ln? ilustracj? w fakcie, ?e historia kontynentalna nie dostarcza materia?u por?wnawczego. W tym bowiem wypadku wystarczy przekroczy? Kana? dla wykrycia naszego b??du. Filip August, wsp??czesny we Francji Ryszardowi, uchodzi? za m??a stanu szczeg?lnie ostro?nego i na zimno s?u??cego sprawie publicznej, a jednak wybra? si? na t? sam? wypraw? krzy?ow?, co Ryszard. Oczywisty pow?d le?a? w tym, ?e wyprawy krzy?owe by?y w?wczas dla wszystkich my?l?cych Europejczyk?w sprawami najwy?szej racji stanu i najczystszej s?u?by publicznej.

W jakie? sze??set lat po tym, jak chrze?cija?stwo zakwit?o na Wschodzie i szerok? fal? rozla?o si? na Zach?d, inna wielka religia powsta?a w tych samych prawie krajach Wschodu i ruszy?a w tropy za chrze?cija?stwem, jak gdyby jego gigantyczny cie?. Jak ka?dy cie? by?a ona zarazem odbiciem i kontrastem. Zwiemy j? islamem, czyli wiar? muzu?man?w. Naj?atwiej mo?e da si? ona wyt?umaczy? jako ostatni wybuch ducha Wschodu, czy te? hebraizmu, odrzucanego w miar?, jak Ko?ci?? stawa? si? coraz bardziej europejski, czy te? w miar?, jak chrze?cija?ska religia formowa?a chrze?cija?skie spo?ecze?stwa. Naczelnym motywem islamu by?a nienawi?? do ba?wan?w, w poj?ciu za? muzu?man?w samo Wcielenie by?o ba?wochwalstwem. Prze?ladowali oni dwie rzeczy: ide?, ?e B?g sta? si? cia?em, oraz ?e p??niej sta? si? On drzewem czy kamieniem. Nawr?cenie si? Europy na chrze?cija?stwo by?o jakby po?arem stepu; studium problem?w dopalaj?cych si? na szlaku tego po?aru sk?ania nas do przypuszczenia, ?e ten fanaCyzm, skierowany przeciw sztuce czy mitologii, by? r?wnocze?nie dalszym ci?giem i reakcj? w stosunku do tego nawr?cenia, czym? w rodzaju votum mniejszo?ci hebraist?w. W tym rozumieniu islam by? w stosunku do chrze?cija?stwa czym? w rodzaju herezji. Wczesne herezje pe?ne by?y szalonych odwrot?w i ucieczek od Wcielenia. Ratowa? y one swego Jezusa od rzeczywisto?ci Jego cia?a nawet za cen? wyrazisto?ci Jego duszy. Greccy obrazoburcy rozlali si? po W?oszech, t?uk?c popuCarne pos?gi i pomstuj?c na ba?wochwalstwo papie?a, a? ich wreszcie pokona?, w spos?b dostatecznie symboliczny, miecz ojca Karola Wielkiego. Wszystkie te rozczarowane negacje zapali?y si? od geniuszu Mahometa i z p?on?cych kraj?w wyruszy?y szar?e kawalerii, kt?ra omal nie podbi?a ?wiata. Gdyby mi za? kto? zarzuci?, ?e opowie?? o takich wschodnich zdarzeniach ma?o ma zwi?zku z dziejami Anglii, otrzyma odpowied?, ?e ta ksi??ka zawiera wprawdzie, niestety, wiele dygresji, ale ta w?a?nie opowie?? nie jest dygresj?. Ten semicki b?g prze?ladowa? chrze?cija?stwo jak upi?r. Nale?y o tym pami?ta? w ka?dym zak?tku Europy, szczeg?lnie za? w naszym zak?tku. Je?li kt?ry? z Anglik?w nie widzi tej konieczno?ci, niech si? przejdzie po wszystkich ko?cio?ach parafialnych w promieniu trzydziestu mil od swego domu i niech si? spyta, dlaczego ta dziewica z kamienia jest bez g?owy, a tamtego witra?a brak. Dowie si? rych?o, ?e wcale nie tak dawno temu w jego w?asne zau?ki i domy wdar?a si? ekstaza pusty? i jego smutn? wysp? ogarn?? sza? obrazoburc?w6.

Jedn? z cech wznios?ej, cho? ponurej prostoty islamu by?o to, ?e nie zna? on granic. Jego domem by?a bezdomno??, gdy? urodzi? si? na bezbrze?nych piaskach w?r?d koczownik?w, a szed? on wsz?dzie, poniewa? nie przychodzi? znik?d. U Saracen?w wczesnego ?redniowiecza t? koczownicz? w?a?ciwo?? islamu maskowa?a wysoka cywilizacja, bardziej naukowa, cho? mniej tw?rcza artystycznie ni? u wsp??czesnego chrze?cija?stwa. Muzu?ma?ski monoteizm by?, czy te? wydawa? si? by? bardziej racjonalistyczn? religi?. Ta pozbawiona korzeni a wyrafinowana kultura zaznacza?a si? szczeg?lnie w dziedzinach abstrakcyjnych, czego dalekie echo dosz?o nas w samej nazwie algebry. W por?wnaniu z sarace?sk? cywilizacja chrze?cija?ska by?a jeszcze w du?ej mierze instynktowna, jej instynkty by?y jednak bardzo silne i sz?y w zupe?nie innym kierunku. Pe?no w niej lokalnych przywi?za?, kt?re znalaz?y sw?j wyraz w tym systemie „p?ot?w”, kt?rymi poci?te s? w kratk? wszystkie rzeczy ?redniowiecza, poczynaj?c od herb?w, a ko?cz?c na po?aciach dzier?awnej roli. Wszystkie zwyczaje i ustawy tych ludzi mia?y kszta?ty i barwy zdecydowane a zarazem weso?e, jak je widzimy na rycerskich kapicach i herbowych tarczach. ?wiadczy to o tym, i? ludzie ci nie odrywali si? od rzeczy zewn?trznych, a raczej stawali si? ich cz??ci?. Samo przywitanie, kt?re spotyka?o cudzoziemca spoza muru, ?wiadczy?o o uznaniu istnienia tego muru. Kto uwa?a swe w?asne ?ycie za samowystarczalne, patrzy na jego kres nie jako na mur, ale jako na koniec ?wiata. Chi?czycy zwali bia?ego cz?owieka „burzycielem nieba”.

Duch ?redniowiecza uwielbia? anga?owa? si? w doczesne ?ycie, bo traktowa? doczesno?? nie jako ca?o??, lecz cz??? wi?kszej ca?o?ci.

Prawo udzia?u w ?yciu by?o przywilejem, nadanym z zewn?trz. Istnieje anegdota na temat benedyktyna, kt?ry przed posi?kiem wyrecytowa? zwyk?? modlitw? „Benedictus benedicat”, na co nieuczony franciszkanin triumfuj?co odpowiedzia?: „Franciscus franciscat”. Ten ?art jest jakby parabol? o ?redniowiecznej historii. Gdyby bowiem istnia? czasownik „franciscare”, oddawa?by on w przybli?eniu to, co czyni? p??niej ?w. Franciszek. ?w charakterystyczny mistycyzm franciszka?ski czeka? dopiero na sw?j czas, natomiast „Benedictus benedicat” by?o zawo?aniem najwcze?niejszego ?redniowiecza, co znaczy, ?e ka?da rzecz jest b?ogos?awiona od zewn?trz przez co?, co z kolei uzyska?o b?ogos?awie?stwo od zewn?trz. B?ogos?awi? tylko b?ogos?awieni. Okoliczno?ci? istotn? dla zrozumienia wypraw krzy?owych by?o to, ?e dla nich to „zewn?trz” nie r?wna?o si? niesko?czono?ci, jak dla religii naszych czas?w. Ka?de „zewn?trz” by?o dla nich jakim? miejscem. Misterium miejscowo?ci, z ca?ym jej pot??nym wp?ywem na serce ludzkie, przewija?o si? przez najbardziej nieziemskie sprawy chrze?cija?stwa, nie dochodzi?o natomiast do g?osu w najbardziej praktycznych sprawach islamu. Anglia wci?? bra?a co? z Francji, Francja z W?och, W?ochy z Grecji, Grecja z Palestyny, Palestyna z Raju. Nie znaczy?o to tylko tyle, ?e kmie? z hrabstwa Kent mia? dom po?wi?cony przez swego proboszcza, kt?ry by? wy?wi?cony przez arcybiskupa z Canterbury, kt?ry z kolei by? wy?wi?cony przez Rzym. Sam bowiem Rzym nie modli? si? do siebie samego tak, jak to by?o w czasach poga?skich. Rzym patrza? na Wsch?d, do tajemniczej kolebki swej wiary, do kraju, gdzie sam? ziemi? zwano ?wi?t?. Patrz?c za? na Wsch?d, widzia? twarz Poha?ca.

W miejscu, kt?re by?o jego niebem na ziemi, widzia? ?ar?ocznego olbrzyma, rodem z pustyni, olbrzyma, dla kt?rego ka?da miejscowo?? by?a jednaka.

Musieli?my zatrzyma? si? na chwil? na wewn?trznych prze?yciach krzy?owc?w, poniewa? dzisiejszemu czytelnikowi angielskiemu brakuje klucza do tych szczeg?lnych uczu? jego ojc?w. Rzeczywisty za? sp?r chrze?cija?stwa z islamem, ten chrzest ogniowy m?odych narod?w, mia? wyj?tkowy charakter, kt?rego nie da si? inaczej uchwyci?. Nie by? to zwyk?y sp?r mi?dzy dwoma lud?mi, kt?rzy obaj pragn?li Jerozolimy. By? to znacznie bardziej morderczy sp?r mi?dzy cz?owiekiem, kt?ry jej po??da?, a drugim cz?owiekiem, kt?ry nie m?g? poj??, dlaczego tamten jej po??da. Muzu?manin mia? oczywi?cie swe w?asne ?wi?te miejsca. Nie budzi?y one w nim jednak nigdy takich uczu?, jakie w cz?owieku zachodnim budzi pole czy dach nad g?ow?. My?la? on o ?wi?to?ci jako o czym? ?wi?tym, a nie o miejscach jako miejscach. Surowe zakazy ?wi?tych obraz?w oraz w?dr?wki wojenne, wzbraniaj?ce mu odpoczynku, odci??y muzu?manina od wszystkiego, co kie?kowa?o i kwit?o w naszych miejscowych patriotyzmach. Zakazy te da?y Turkom imperium, nie daj?c im nigdy narodu.

Ta przygoda wojenna z pot??nym i tajemniczym wrogiem wp?yn??a ogromnie na przekszta?cenie si? Anglii, jak r?wnie? wszystkich narod?w, rozwijaj?cych si? r?wnolegle z Angli?. Po pierwsze, nauczyli?my si? niezmiernie du?o patrz?c na to, co zrobili Saraceni. Po drugie, nauczyli?my si? znacznie wi?cej obserwuj?c to, czego Saraceni nie zrobili. Widz?c niekt?re dobre rzeczy, kt?rych nam brakowa?o, potrafili?my na szcz??cie skorzysta? z przyk?adu Saracen?w. Wszystkie natomiast dobre rzeczy, kt?rych im brakowa?o, utwierdzi?y nas niez?omnie w naszym postanowieniu walki. Mo?na powiedzie?, ?e chrze?cijanie nie zdawali sobie sprawy, jak dalece maj? s?uszno??, p?ki nie wyruszyli na wojn? przeciw muzu?manom. Reakcj? najbardziej rzucaj?c? si? w oczy i najbardziej reprezentatywn? by?a ta reakcja, kt?ra stworzy?a arcydzie?a okresu nazywanego okresem sztuki chrze?cija?skiej, przede wszystkim za? tej sztuki, kt?ra stworzy?a owe groteski gotyckiej architektury, nie tylko ?yj?ce, ale i wierzgaj?ce nogami. Atmosfera Wschodu, jego bezosobowy czar, stanowi?y niew?tpliwie dla umys??w zachodnich bodziec, pobudzi?y je jednak raczej do ?amania przykaza? muzu?ma?skich ni? do ich przestrzegania. Wysz?o na to, ?e chrze?cijanie poczuli si? zmuszeni, jak to czyni? karykaturzy?ci, do wrysowywania twarzy w te wszystkie beztwarzowe ornamenty, do dawania g??w wszystkim bezg?owym w??om oraz do malowania ptak?w na wszystkich martwych drzewach. Pod wp?ywem zakazu wroga, jak gdyby pod dzia?aniem b?ogos?awie?stwa, rzucono si? gor?czkowo do rze?bienia pos?g?w. Wizerunek, tylko dlatego, ?e nazwany przez muzu?man?w ba?wanem, sta? si? dla chrze?cijan nie tylko sztandarem, ale i or??em. Stokrotny posiew kamiennych pos?g?w wyr?s? we wszystkich ?wi?tyniach i na ulicach Europy. Obrazoburcy stworzyli wi?cej pos?g?w, ni? ich zburzyli.

Miejsce, kt?re Ryszard Lwie Serce zajmuje w ba?ni ludowej i plotce, jest znacznie bli?sze jego miejsca w prawdziwej historii ni? rola pospolitego nicponia bez ojczyzny przyznana mu w naszych utylitarnych podr?cznikach szkolnych. Wie?? gminna jest prawie zawsze znacznie bli?sza prawdy historycznej ni? wykszta?cona opinia dzisiejsza. Tradycja jest bowiem prawdziwsza od mody. Kr?l Ryszard jako typowy krzy?owiec odda? Anglii donios?? przys?ug? przez to, ?e zamiast sumiennie po?wi?ca? si? polityce wewn?trznej na wzorowy spos?b kr?la Jana, zyska? s?aw? na Wschodzie. Jego przypadkowy geniusz wojskowy oraz presti? da?y Anglii co?, co zachowa?a przez lat czterysta i bez czego nie mo?na jej zrozumie? w tym ca?ym okresie — s?aw?, ?e sz?a w prawdziwej awangardzie rycerstwa. Z tego okresu pochodz? wielkie romance Okr?g?ego Sto?u, symbolizuj?ce przywi?zanie rycerstwa do imienia brytyjskiego kr?la. Ryszard by? nie tylko rycerzem, ale i trubadurem, tote? z poj?ciem odwagi Anglik?w zwi?za?y si? kultura i dworsko??. ?redniowieczny Anglik dumny by? nawet ze swych dwornych obyczaj?w, co w ka?dym razie nie jest niczym gorszym od dumy z pieni?dzy i dumy z kiepskich manier, cechy, kt?r? w p??niejszych wiekach wielu Anglik?w ochrzci?o mianem zdrowego rozs?dku.

Rycersko?? mo?na by okre?li? jako chrzest feudalizmu. By?a to pr?ba wprowadzenia sprawiedliwo?ci, czy nawet logiki katolickiej w ju? istniej?cy system wojskowy, pr?ba obr?cenia jego dyscypliny we wtajemniczenie, a jego nier?wno?ci w hierarchi?. Jednym z g??wnych wdzi?k?w tego nowego okresu jest znamienny kult godno?ci kobiety, kult, kt?ry cz?sto zacie?nia znaczenie poj?cia „rycersko??”, albo je mo?e wyolbrzymia. Ten kult stanowi? bunt przeciw jednemu z najjaskrawszych brak?w w g?adkiej cywilizacji Saracen?w. Muzu?manie obarczeni byli z natury rzeczy dawnym wschodnim stosunkiem do kobiety, brakowa?o im bowiem szczeg?lnego natchnienia, p?yn?cego z kultu Dziewicy. Myliliby?my si? twierdz?c, ?e rycerski pogl?d na kobiet? by? tylko afektacj?. By? ni? chyba tylko w tym znaczeniu, w kt?rym afektacja pojawia si? zawsze tam, gdzie jest jaki? idea?. Jest rzecz? obrzydliwie powierzchown? nie dostrzega? ci?nienia og?lnie panuj?cych uczu? z tego jedynie powodu, ?e ci?nienie owo ?amie si? zawsze w toku wydarze? dziejowych. Sama, na przyk?ad, idea wyprawy krzy?owej ?y?a w uczuciach i oddzia?ywa?a podniecaj?co raczej jako marzenie ni? jako fakt rzeczywisty. Od pierwszego Plantageneta po ostatniego Lancastera straszy?a ona umys?y kr?l?w angielskich, daj?c ich bitwom za t?o mira? Palestyny. Uwielbienie takie, jakie czu? Edward I dla swej kr?lowej, by?o zupe?nie realnym bod?cem dla mn?stwa ludzi mu wsp??czesnych. Z t?umu o?wieconych turyst?w, kt?rzy wyruszaj? w podr?? z zamiarem wy?miewania przes?d?w kontynentu, kt?rzy kupuj? bilety i nalepiaj? nalepki na baga? na dworcu kolejowym Charing Cross — nie wszyscy przemawiaj? do swych ?on z bardziej potoczyst? dworsko?ci? ni? ich praojcowie z czas?w Edwarda. Ma?o kto przystanie na chwil?, ?eby rozpami?tywa? legend? o smutku ma??onka, smutku, kt?ry wyra?a sama nazwa „Charing Cross”7.

Pope?niliby?my powa?ny b??d historyczny, gdyby?my przypuszczali, ?e wyprawy krzy?owe obj??y jedynie t? g?rn? warstw? spo?ecze?stwa, dla kt?rej heraldyka by?a sztuk?, a rycersko?? etykiet?. Rzeczywisto?? mia?a si? odwrotnie. Pierwsza zw?aszcza wyprawa krzy?owa by?a w znacznie wi?kszej mierze jednomy?lnym powstaniem ludu ni? wi?kszo?? tzw. rozruch?w i rewolucji. Cechy, te wielkie demokratyczne organizacje owych czas?w, zawdzi?cza?y sw? rosn?c? pot?g? zbiorowej walce o Krzy?. O tych sprawach pom?wimy jednak p??niej.

Na Wsch?d ci?gn??y nie tylko zaci??ne zast?py ?o?nierza, ale karawany ca?ych rodzin, wzorem Cygan?w, dzieci za? organizowa?y wyprawy krzy?owe tak, jak dzi? organizuj? zabawy. Najlepiej uprzytomnimy sobie to zjawisko, wyobra?aj?c sobie ka?d? wypraw? krzy?ow? jako Krucjat? Dzieci, bowiem te wyprawy pe?ne by?y ducha, kt?ry nowoczesny ?wiat wielbi u dzieci, poniewa? wyniszczy? go u doros?ych. Najprymitywniejsze zabytki najwulgarniejszej sztuki ?redniowiecznej ?wiadcz? o tym, i? ?ycie tych ludzi pe?ne by?o tego czego?, co wszyscy widywali?my z okien naszych dziecinnych pokoik?w. Najlepiej da si? to zaobserwowa? w p??niejszym ?redniowieczu, np. we wn?trzach Memlinga, przejawia si? r?wnie? obficie w starszych i mniej dojrza?ych zabytkach ?redniowiecza. Jest to owo co?, co dalekie kraje zrobi?o swojskimi i przybli?y?o widnokr?g do naszych dom?w. Do w?g??w swych dom?w ludzie ?wcze?ni umocowali kra?ce ziemi i nieba. Ich perspektywa by?a prymitywna i zwariowana, ale by?a perspektyw?, a nie dekoracyjn? tylko p?aszczyzn? sztuki orientalnej. Jednym s?owem, ich ?wiat, podobnie jak ?wiat dziecka, pe?en by? skr?t?w, jakby dr?g na prze?aj, chocia? do kraju ba?ni. Ich mapy by?y bardziej jeszcze wyzywaj?ce ni? ich obrazy. Cho? p??ba?niowe ich zwierz?ta wygl?daj? jak potwory, przecie? s? to kotki-pieszczotki. Trudno uj?? w s?owa t? nies?ychanie ?yw? atmosfer?. W ka?dym razie by?a to zar?wno pewnego rodzaju atmosfera, jak i przygoda. I w?a?nie te dziwaczne wizje zb??dzi?y rzeczywi?cie pod ka?d? strzech?, podczas gdy kr?lewskie rady i feudalne spory by?y czym? stosunkowo obcym. Ziemia ?wi?ta le?a?a znacznie bli?ej domu prostego cz?owieka ni? Westminster, a niepomiernie bli?ej ni? Runnymede8.

Samo tylko wyliczanie angielskich kr?l?w i parlament?w, jak to ma miejsce w wielu podr?cznikach historii, bez jednego s?owa o tym zdumiewaj?cym przekszta?ceniu ?ycia codziennego pod wp?ywem religii, to g?upota tak piramidalna, ?e brak dla niej nawet stosownego por?wnania. W s?abym przybli?eniu mo?na by j? odda? poprzez paralel? z bli?szych nam czas?w, gdyby?my zamienili miejscami religi? i sekularyzm. Wyobra?my wi?c sobie, ?e jaki? klerykalny czy rojalistyczny pisarz og?asza spis arcybiskup?w Pary?a z lat 1750–1850, zaznaczaj?c skrupulatnie, ?e jeden z nich umar? na czarn? osp?, inny ze staro?ci, a jeszcze innemu, osobliwym przypadkiem, uci?to g?ow? — lecz ca?kowicie przemilczaj?c natur?, i nawet nazw?, rewolucji francuskiej.


VII. Zagadnienie Plantagenet?w

Czo?owi badacze wszystkich ga??zi wiedzy bior? sobie za punkt honoru g?osi?, ?e pewne popularne teksty i autorytety s? „p??ne”, a tym samym, jak si? zdaje, bezwarto?ciowe. Ich zdaniem dwa podobne zdarzenia s? zawsze tym samym zdarzeniem, a na wiar? zas?uguj? tylko zdarzenia p??niejsze. Tego rodzaju fanatyzm myli si? cz?sto, je?li idzie o same fakty, ignoruje najpospolitsze zbiegi wypadk?w. Mo?liwe, ?e jaki? przysz?y badacz o?wiadczy, i? opowie?? o wie?y Babel nie mo?e by? starsza od wie?y Eiffla, poniewa? i na Wystawie Paryskiej panowa?o pomieszanie j?zyk?w.

Wi?kszo?? zabytk?w ?redniowiecza, z kt?rymi wsp??czesny czytelnik jest oswojony, jest z konieczno?ci „p??na”, jak na przyk?ad Chaucer9 czy ballady o Robin Hoodzie10, niemniej jednak powa?ny badacz musi je uzna? za ?r?d?a godne uwagi, a nawet wiary. Za ka?d? epok? ci?gnie si? zazwyczaj to, co ?y?o w niej najbujniej. Czytanie historii od ty?u jest doskona?ym zwyczajem. Wsp??czesny cz?owiek zrobi znacznie m?drzej, czytaj?c wieki ?rednie wstecz od zawalonego ?redniowieczyzn? Szekspira, kt?rego mo?e poj?? w?asnym rozumem — ni? pr?buj?c czyta? dzieje w prz?d, poczynaj?c od Caedmona11, o kt?rym nic dzi? nie wiemy i o kt?rym nawet powagi naukowe, na kt?re musimy si? zda?, wiedz? bardzo ma?o. Co za? jest prawd? w stosunku do Szekspira, jest oczywi?cie tym prawdziwsze w stosunku do Chaucera. Chc?c bowiem naprawd? wiedzie?, co by?o najsilniejsze w wieku dwunastym, nie zawadzi zapyta?, co przetrwa?o do wieku czternastego? Jakie? b?dzie pierwsze pytanie przeci?tnego czytelnika zabieraj ?cego si? do czytania „Opowie?ci kanterburskich”, kt?re s? nadal r?wnie zabawne jak Dickens, cho? r?wnie ?redniowieczne jak katedra w Durham. Dlaczego na przyk?ad zw? si? one „Opowie?ciami kanterburskimi” i co robili pielgrzymi na drodze do Canterbury? Oczywi?cie obchodzili oni popularne ?wi?to, podobne do nowoczesnego „holiday”, cho? znacznie ucieszniejsze i pozbawione nerwowego po?piechu. A mo?e nie jeste?my przygotowani, ?eby przyj?? — jako oczywisty dow?d post?pu — faktu, ?e ?redniowieczne ?wi?ta wywodz? si? od ?wi?tych, a nasze ?wi?ta dyktuj? bankierzy12.

Ludzie dzisiejsi zd??yli ju? zapomnie?, ?e cz?owiek ?wi?ty jest po prostu cz?owiekiem bardzo dobrym. Poj?cie wybitno?ci czysto moralnej, id?cej cz?sto w parze z zupe?n? g?upot? lub brakiem powodzenia ?yciowego, jest obrazem rewolucyjnym, kt?ry sta? si? niezrozumia?y na skutek swej wielkiej zrozumia?o?ci. Wymaga on, podobnie jak tyle innych spraw tego zamierzch?ego okresu, jakiego? niemal absurdalnego nowoczesnego por?wnania, je?li chcemy odda? jego pierwotn? ?wie?o?? oraz istot?. Wyobra?my wi?c sobie, ?e wchodzimy np. do obcego miasta i natykamy si? tam na kolumn? w rodzaju kolumny Nelsona. Pytamy o bohatera stoj?cego na jej szczycie i otrzymujemy zdumiewaj?ce wyja?nienie, ?e s?yn?? on z uprzejmo?ci i weso?o?ci w czasie chronicznego b?lu z?b?w. Gdyby np. ulicami maszerowa? poch?d z orkiestr? d?t? i bohaterem na bia?ym koniu, uczuliby?my si? ponownie zaskoczeni wyja?nieniem, ?e cz?owiek ten okaza? du?o cierpliwo?ci wobec dziewiczej ciotki, p??-idiotki. A jednak tylko jaka? nieprawdopodobna pantomima mog?aby nale?ycie odda? to, czym by?a owa innowacja chrze?cija?skiej ideologii, jak? wnosi? jaki? popularny i powszechnie uznany ?wi?ty. W szczeg?lno?ci powinni?my sobie uprzytomni?, ?e tego rodzaju chwa?a by?a r?wnocze?nie najwy?sz? i w pewnym sensie najni?sz?. Materia?y u?yte do jej wytworzenia by?y niemal takie same jak te, kt?rych u?ywamy do pracy ko?o w?asnego domu: nie potrzebowa?a ona ani miecza, ani ber?a, wystarcza?y jej kostur lub ?opata. By?a ambicj? ub?stwa. Wszystko to powinni?my mie? dobrze przed oczyma, je?li chcemy dostrzec wa?kie skutki zdarzenia stanowi?cego t?o pielgrzymki do Canterbury.

Pierwszych par? wierszy poematu Chaucera, nie m?wi?c ju? o tysi?cach nast?pnych, wyja?nia nam z miejsca, ?e nie chodzi tu o igrzyska ?wieckie, zwi?zane resztkami rytua?u z imieniem jakiego? zapomnianego boga, jakby si? to mog?o zdarzy? w czasie zmierzchu poga?stwa. Chaucer i jego przyjaciele my?leli o ?w. Tomaszu cz??ciej, ni? urz?dnik z Margate my?li dzi? o ?w. Lubbocku. Stanowczo wierzyli oni w leczenie cia? za po?rednictwem ?w. Tomasza; wierzyli w to przynajmniej r?wnie silnie jak najbardziej o?wieceni i post?powi ludzie nowocze?ni wierz? w lekarzy-cudotw?rc?w. Kim?e by? ?w. Tomasz, do kt?rego przybytku zd??a?o ca?e to spo?ecze?stwo?

I dlaczego uchodzi? za posta? tak wa?n?? Gdyby by? cho? cie? szczero?ci w twierdzeniu, ?e uczy si? dzi? w szko?ach spo?ecznej i demokratycznej strony dziej?w, a nie tylko zwyk?ego nast?pstwa kr?l?w i bitew — opowie?ci Chaucera powinny s?u?y? jako klucz do tej postaci, kt?ra spiera?a si? o Angli? z pierwszym Plantagenetem. Historia naprawd? popularna powinna by si? rozwodzi? nad popularno?ci? tej postaci szerzej jeszcze ni? nad jej polityk?. Niew?tpliwie bowiem tysi?ce parobk?w, cie?li, kucharzy i kmieci, z kt?rych sk?ada? si? r??nobarwny t?um Chaucera, wiedzia?o du?o o ?w. Tomaszu, a nie s?ysza?o nigdy o Tomaszu ? Becket13.

Nietrudno da? szczeg??owy opis feudalnego zamieszania, kt?re nast?pi?o po podboju norma?skim i trwa?o do chwili, kiedy ksi??? andegawe?ski powt?rzy? jednocz?ce dzie?o Wilhelma Zdobywcy. R?wnie ?atwo pisa? o ?owach Czerwonego Kr?la czy o jego budowach, kt?re przetrwa?y d?u?ej i kt?re zapewne znacznie bardziej kocha?. ?atwo u?o?y? te? spis zagadnie?, kt?re kr?l dysputowa? ze ?w. Anzelmem — opuszczaj?c pytanie obchodz?ce Anzelma najbardziej, kt?re zadawa? on z wybuchow? prostot? ducha: „Dlaczego B?g by? cz?owiekiem?” Wszystko to jest r?wnie proste jak powiedzenie, ?e jaki? kr?l zmar? po zjedzeniu w?gorza, z czego niewiele mo?na si? dzi? nauczy?, tyle chyba, ?e gdy monarcha dzi? umiera z ob?arstwa, gazety rzadko o tym pisz?. Je?li chcemy jednak naprawd? wiedzie?, jakie by?y losy Anglii w tej mglistej epoce, dowiemy si? tego mglisto, lecz prawdziwie, z historii ?w. Tomasza z Canterbury.

Henryk Andegawe?ski wni?s? do monarchii ?wie?? krew francusk? i od?wie?y? r?wnie? ide?, kt?rej Francuzi zawsze ho?dowali: ide? czego? bezosobowego i wszechobecnego, tkwi?c? w prawie rzymskim. Czytaj?c zwyk?? francusk? opowie?? detektywistyczn?, ?miejemy si? z tego, ?e Sprawiedliwo?? otwiera torebk? lub Sprawiedliwo?? ?ciga doro?k?. Henryk II robi? rzeczywi?cie wra?enie ca?ego oddzia?u policji, wcielonego w jedn? osob?. Wsp??czesny mu ksi?dz por?wna? jego niezmordowan? czujno?? do ptaka i ryby z Pisma ?w., ptaka i ryby, kt?rych drogi nieznane s? nikomu. W?adza kr?lewska by?a jednak wyrazem prawa, a nie kaprysu. Jej idea?em by?a sprawiedliwo?? tania i jasna jak s?o?ce. Atmosfera ta przetrwa?a tylko w ludowych powiedzeniach o kr?lewskiej angielszczy?nie czy kr?lewskim go?ci?cu. Idea? ten zmierza? wprawdzie do r?wno?ci, ale nie mia? w sobie d??e? humanitarnych. W nowoczesnej Francji, podobnie jak w staro?ytnym Rzymie, drugim imieniem Sprawiedliwo?ci bywa? niekiedy Terror. Francuz jest zawsze rewolucjonist? — nigdy anarchist?. Kr?lowie w rodzaju Henryka II, usi?owali budowa? na fundamencie takim, jak prawo rzymskie, jednak?e ich wysi?ki by?y krzy?owane i komplikowane przez niezliczone feudalne fantazje i uczucia, miotaj?ce zar?wno nimi samymi, jak i ich podw?adnymi. Wp?yw na te wysi?ki mia?a r?wnie? pewna okoliczno?? stanowi?ca kamie? w?gielny ca?ej ?wczesnej cywilizacji. Oto odbudowa ta musia?a si? odbywa? nie tylko przy udziale Ko?cio?a, ale i w jego ramach. Ko?ci?? by? bowiem dla tych ludzi ?wiatem, w kt?rym ?yli, a nie tylko budynkiem, do kt?rego chodzili. Bez Ko?cio?a ?redniowiecze by?oby bez prawa, tak jak bez Ko?cio?a reformacja by?aby bez Biblii. Wielu ksi??y wyk?ada?o i upi?ksza?o prawo rzymskie i wielu z nich popiera?o Henryka II. A jednak w Ko?ciele tkwi? jeszcze inny element, z?o?ony w jego fundamentach jak dynamit i przeznaczony do tego, by w ka?dej epoce niszczy? lub odnawia? ?wiat. By? to idealizm, brat niemo?liwo?ci, pr?d, co przebiega? przez wieki r?wnolegle do wszystkich kompromis?w politycznych. Sam system zakonny by? rozsadnikiem niezliczonych Utopii, bezpotomnych, a jednak odwiecznych. Kry? on w sobie — co za?wiadcza?y wielokrotnie czasy po epokach zepsucia — dziwn? tajemnic?: pomaga? ubo?e? szybko. N?dzarze w habitach wyrastali wspaniale jak grzyby po deszczu. Ten wiatr rewolucyjny porwa? w epoce krzy?owej Franciszka z Asy?u i odar? go na ulicy z jego bogatych szat. Ten sam wiatr rewolucji uderzy? nagle w Tomasza Becketa, ?wietnego i lubi?cego przepych kanclerza kr?la Henryka II i poni?s? go do nieziemskiej chwa?y i krwawego ko?ca.

Becket by? typowym przedstawicielem tego okresu dziej?w, w kt?rych najpraktyczniej by?o by? niepraktycznym. Sp?r, kt?ry por??ni? go z jego kr?lewskim przyjacielem, mia? charakter zasadniczo odmienny od tych prawniczych i konstytucyjnych debat, kt?re odegra?y tak wielk? rol? w nowej historii w zwi?zku z nieszcz?snymi wypadkami siedemnastego wieku. Skazanie ?w. Tomasza za z?amanie prawa i klerykalne intrygi, poniewa? prawo Ko?cio?a przeciwstawi? prawu pa?stwa — by?oby mniej wi?cej r?wnie w?a?ciwe, jak skazanie ?w. Franciszka za z?? znajomo?? heraldyki, poniewa? o?wiadczy?, ?e jest bratem s?o?ca i ksi??yca. Mo?e nawet w owych czasach, znacznie logiczniejszych od naszych, niekt?rzy heraldycy byli na tyle g?upi, by go za to pot?pi? — nie jest to jednak zadowalaj?cy spos?b rozprawiania si? z wizjami czy rewolucjami. ?w. Tomasz z Canterbury by? wielkim wizjonerem i wielkim rewolucjonist?, je?li jednak idzie o Angli?, jego rewolucja nie uda?a si? i jego wizja si? nie spe?ni?a. Z podr?cznik?w historii dowiadujemy si? tylko tyle, ?e k??ci? si? on z kr?lem o pewne przepisy prawne, z kt?rych najdra?liwszy tyczy? pytania, czy duchowni, kt?rzy pope?nili ptrzest?pstwo, powinni by? karani przez pa?stwo czy przez Ko?ci??. By? to bodaj?e najwa?niejszy przedmiot tego sporu, chc?c go jednak zrozumie?, musimy jeszcze raz przypomnie? rzecz najtrudniejsz? do zrozumienia dla wsp??czesnego Anglika — tzn. przypomnie? charakter Ko?cio?a katolickiego z tej epoki, kiedy sam o sobie stanowi?, oraz przypomnie? jego nieprzemijaj?ce znaczenie rewolucyjne.

Podstawowe fakty umykaj? z regu?y uwadze, podstawowym za? faktem w odniesieniu do Ko?cio?a by?o to, ?e stworzy? on aparat do przebaczania tam, gdzie pa?stwo pracowa?o tylko przy pomocy aparatu do karania. Ko?ci?? uwa?a? si? za Boskiego detektywa, pomagaj?cego zbrodniarzowi w ucieczce, bo przyzna? si? do winy. W samej wi?c naturze tej instytucji le?a?o to, ?e skoro rzeczywi?cie kara?a materialnie, to kara?a l?ej. Gdyby jakiemukolwiek wsp??czesnemu cz?owiekowi kazano przenie?? si? z powrotem w czasy sporu kr?la z Tomaszem Becketem, rozpo?owi?yby si? na pewno jego uczucia. O ile bowiem projekty kr?la by?y bardziej racjonalne, to projekty arcybiskupa by?y bardziej ludzkie. I mimo okropno?ci, kt?re d?ugo jeszcze potem rzuca?y sw?j cie? na spory religijne, taki by? w?a?nie — og?lnie rzecz bior?c — historyczny charakter rz?d?w Ko?cio?a. Oto przyk?ad: przyjmuje si?, ?e wyrzucanie czy brutalne traktowanie dzier?awc?w by?o w praktyce nieznane wsz?dzie tam, gdzie w?a?cicielem by? Ko?ci??. Zasada ta przetrwa?a do gorszych czas?w w tej postaci, ?e w?adze ko?cielne przekazywa?y w?adzy ?wieckiej winowajc?w dla wykonania wyrok?w ?mierci, nawet za przest?pstwa o charakterze religijnym. We wsp??czesnych powie?ciach traktuje si? to zjawisko jako zwyk?? hipokryzj?, a przecie? cz?owiek traktuj?cy jako hipokryzj? ka?dy brak konsekwencji u innych ludzi, sam jest hipokryt? w kwestii braku konsekwencji u siebie.

Nasz ?wiat nie pojmie wi?c ?w. Tomasza ani te? ?w. Franciszka, je?li nie zdob?dzie si? na bardzo proste rozumienie p?omiennego mi?osierdzia, z kt?rym wielki arcybiskup ujmowa? si? za ofiarami tego ?wiata, w kt?rym ko?o fortuny mia?d?y ubogich. Mo?liwe, ?e ?w. Tomasz by? zbyt wielkim idealist?, gdy? pragn?? zachowa? Ko?ci?? jako co? w rodzaju ziemskiego raju. Regu?y tego raju mog?y by? dla? r?wnie ojcowskie jak regu?y nieba, kr?lowi natomiast mog?y si? one wydawa? r?wnie kapry?ne jak regu?y z kraju ba?ni. Je?li jednak ksi?dz by? zbyt idealistyczny, to kr?l by? zaiste zbyt praktyczny. Z pe?n? s?uszno?ci? mo?emy powiedzie?, ?e by? on zbyt praktyczny na to, by mog?o mu si? powie?? w praktyce. Pojawia si? tu znowu i przewija potem przez ca?e dzieje Anglii ta trudna do opisania prawda, o kt?rej wspomnia?em m?wi?c o Wilhelmie Zdobywcy — ?e nie by? on mo?e dostatecznie bezosobowy na prawdziwego despot?. Prawdziwy mora? z naszych ?redniowiecznych dziej?w stoi, moim zdaniem, w subtelnej sprzeczno?ci z Carlyleowsk?14 wizj? jakiego? burzliwego, mocnego m??a, wykuwaj?cego pa?stwo kowalskim m?otem. Nasi mocni m??owie byli zbyt mocni dla nas i zbyt mocni dla siebie samych. Byli oni zbyt mocni, by osi?gn?? w?asny cel, tzn. sprawiedliw? i demokratyczn? monarchi?. Kowal z?ama? na kowadle miecz pa?stwa, kt?ry ku? dla samego siebie. Bez wzgl?du na to, czy to por?wnanie pos?u?y nam, czy nie pos?u?y jako klucz do bardzo skomplikowanej historii naszych kr?l?w i mo?now?adc?w, wyt?umaczy nam w ka?dym razie postaw? Henryka II wzgl?dem swego rywala. Henryk II z?ama? prawo z czystej mi?o?ci do prawa. I on broni?, cho? w zimniejszy i bardziej po?redni spos?b, ludu przeciw feudalnemu uciskowi, tote? gdyby mu si? uda?o utrzyma? czysto?? polityki — przywileje i kapitalizm p??niejszych czas?w sta?yby si? niemo?liwe. Cechowa? go jaki? fizyczny niepok?j, kt?ry wyra?a? si? w kopaniu i rozbijaniu mebli. I w?a?nie ten niespokojny duch nie pozwoli? ani jemu, ani jego spadkobiercom siedzie? na tronie tak spokojnie, jak siedzieli spadkobiercy ?w. Ludwika. Henryk bi? raz po raz w tward? nieuchwytno?? ksi??ej utopii jak cz?owiek walcz?cy z duchami. Na metafizyczne wyzwania odpowiada? pod?ymi prze?ladowaniami materialnymi. W ko?cu za? — w ciemny i, moim zdaniem, rozstrzygaj?cy dzie? dziej?w Anglii — jego usta wypowiedzia?y s?owa, kt?re pos?a?y czterech feudalnych morderc?w do klasztoru w Canterbury. Poszli tam zniszczy? zdrajc? i stworzy? ?wi?tego.

Przy grobie zmar?ego wybuch?o co?, co mo?na okre?li? tylko jako epidemi? ulecze?. Na opowiadane w zwi?zku z tym cuda istniej? takie same dowody jak na po?ow? fakt?w historycznych; a ka?dy, kto chce im przeczy?, musi oprze? si? na jakim? dogmacie. Nast?pi?o jednak rych?o co?, co nowoczesnej cywilizacji wyda?oby si? jeszcze bardziej monstrualne od cudu. Je?li czytelnik potrafi sobie np. wyobrazi? p. Cecila Rhodesa15 pozwalaj?cego si? ok?ada? batem przez Boera w katedrze ?w. Paw?a w celu zmazania winy jakiej? niemo?liwej do usprawiedliwienia ?mierci, zwi?zanej z zagonem Jamesona16, b?dzie mia? s?abe tylko wyobra?enie o tym, co znaczy?a ch?osta, kt?r? z r?k zakonnik?w otrzyma? Henryk II przy grobie swego wasala i wroga. Przytoczone przed chwil? nowoczesne por?wnanie jest ?mieszne, prawd? jest jednak, ?e ?redniowieczne zdarzenia odznaczaj? si? gwa?towno?ci?, kt?ra dzisiejszym konwencjonalnym obyczajom wydaje si? ?mieszna. Katolikami owych czas?w powodowa?y dwie g??wne my?li: niezmierna waga pokuty jako ekspiacji za grzech oraz niezmierna waga jaskrawych, publicznych akt?w pokuty. Dla tych ludzi dopiero skrajne upokorzenie po skrajnej pysze przywraca?o r?wnowag? ducha. Warto po?o?y? na to nacisk, bowiem bez zrozumienia tego faktu wsp??czesny cz?owiek nie pojmie nic z tego okresu. Green np. twierdzi z ca?? powag? o Fulku Andegawe?skim, przodku Henryka, ?e jego tyranie i oszustwa sta?y si? jeszcze czarniejsze na skutek „niskiego przes?du”, kt?ry kaza? mu da? si? wlec na sznurze doko?a ?wi?tyni, biczowa? i krzycze? do Boga o zmi?owanie. Ludzie ?redniowiecza powiedzieliby po prostu, ?e taki cz?owiek m?g? s?usznie krzycze? o zmi?owanie, gdy? krzyk jego by? jedynym logicznym wyja?nieniem, kt?re m?g? da? w owej chwili. Nie potrafiliby oni jednak poj??, dlaczego ten jego krzyk nale?a?oby doda? do jego grzech?w, a nie odj??. Uwa?aliby po prostu za pomylonego takiego cz?owieka, kt?ry ?ywi?by do kogo? t? sam? odraz? za to, ?e jest przera?liwie grzeszny, jak i za to, ?e ma przera?liwy ?al.

Zastrzegaj?c si? co do mojej nieznajomo?ci rzeczy, my?l? jednak, ?e andegawe?ski idea? sprawiedliwo?ci kr?lewskiej straci? wi?cej przez ?mier? ?w. Tomasza, ni? si? to w pierwszej chwili sta?o widoczne w przera?eniu ca?ego chrze?cija?stwa, kanonizacji ofiary i publicznej pokucie tyrana. Te rzeczy by?y w pewnym sensie przemijaj?ce. Kr?l odzyska? rych?o prawo s?dzenia kleryk?w i wielu p??niejszych kr?l?w i s?dzi?w kontynuowa?o plan monarchiczny. Pozwalam sobie jednak wyrazi? tu przypuszczenie, jako mo?liwy klucz do zrozumienia p??niejszych zastanawiaj?cych wydarze?, ?e na skutek tego morderczego ciosu korona utraci?a to, co powinno by?o stanowi? milcz?ce i masowe podtrzymanie ca?ej jej polityki. Chc? powiedzie?, ?e straci?a lud.

Nie trzeba chyba powtarza?, ?e usprawiedliwieniem despotyzmu jest demokracja. Okrutny wzgl?dem mocnych, despota jest z regu?y ?agodny wzgl?dem s?abych. Historycznej roli autokraty nie mo?na s?dzi? na podstawie jego stosunk?w z innymi postaciami historycznymi. Jego prawdziwy poklask nie pochodzi od tych paru aktor?w na o?wietlonej scenie arystokracji, ale od tej nieprzeliczonej widowni, kt?ra przez ca?y ci?g dramatu siedzi w ciemno?ciach. Kr?l wspomagaj?cy rzesze ludzi, wspomaga ludzi bezimiennych, tote? w chwilach, gdy najhojniej szafuje sw? pomoc?, jest on chrze?cijaninem, czyni?cym dobrze po kryjomu. Tego typu monarchia stanowi?a idea? ?redniowieczny, kt?ry nie musia? koniecznie zawie?? w praktyce. Kr?lowie francuscy nie byli nigdy mi?osierniejsi dla ludu ni? wtedy, kiedy byli nielito?ciwi dla mo?now?adc?w. Jest te? zapewne prawd?, ?e car b?d?cy srogim w?adc? dla swego otoczenia, dla niezliczonych chat by? batiuszk?. Jest niezmiernie prawdopodobne, ?e taka centralna w?adza, cho? by?aby mo?e w ko?cu zas?u?y?a na zniszczenie i w Anglii, podobnie jak si? to sta?o we Francji, by?aby i tu, i tam uniemo?liwi?a garstce ludzi uchwycenie i trzymanie ca?ego bogactwa i w?adzy po dzie? dzisiejszy. W Anglii centralna w?adza za?ama?a si? jednak, a to na skutek czego?, czego czo?owy przyk?ad stanowi?o zab?jstwo ?w. Tomasza: czego? bolesnego i przera?aj?cego, i przeciwnego instynktom ludu. Jakie za? znaczenie mia?o w wiekach ?rednich to co? bardzo pot??nego i raczej osobliwego, co zwiemy ludem, opowiem w nast?pnym rozdziale.

W ka?dym razie nast?puj?ce po tym zab?jstwie wypadki potwierdzaj? nasze przypuszczenie. Wielki, cho? indywidualny plan Wilhelma Zdobywcy za?ama? si? mimo wszystko w chaosie przej?cia do rz?d?w Stefana — podobnie jak wielki, cho? indywidualny, plan pierwszego z Plantagenet?w za?ama? si? w chaosie wojen baron?w. Je?li nawet uwzgl?dnimy konstytucyjne fikcje i sp??nione zastrze?enia, wydaje si?, ?e tu, po raz pierwszy, pewne si?y moralne opu?ci?y monarchi?. Charakter Jana, m?odszego syna Henryka (bo Ryszard nale?y raczej do naszego ostatniego rozdzia?u), wycisn?? na niej jakie? przypadkowe, a jednak symboliczne pi?tno. Nie znaczy to, by Jan by? zwyk?? czarn? plam? na czystym z?ocie Plantagenet?w, gdy? charakter tej dynastii by? znacznie bardziej skomplikowany i ci?g?y. W rzeczywisto?ci by? on jednak zdyskredytowanym Plantagenetem, czy nawet Plantagenetem ze skaz?. Nie znaczy to, by by? on cz?owiekiem gorszym ni? wielu z jego przeciwnik?w, nale?a? jednak do tego gatunku z?ych ludzi, kt?rych zwalczaj? zgodnie i ?li, i dobrzy. Niew?tpliwie uda?o mu si? wp?dzi? koron? w konflikt ze s?uszno?ci?, cho? doszed? do tego sposobami subtelniejszymi ni? metoda prawniczego i parlamentarnego naci?gania logiki, wynaleziona znacznie p??niej. Nikt nie twierdzi? w?wczas, ?e baronowie z czas?w Stefana zamykali ludzi w wie?ach w celu wzmo?enia swob?d politycznych, ani ?e wieszali ich za pi?ty dla symbolicznego zaznaczenia, ?e ??daj? wolnego parlamentu. W czasie panowania Jana i jego syna znowu baronowie, bynajmniej nie lud, uchwycili w?adz?. Zacz??o si? jednak rysowa? w?wczas pewne uzasadnienie tego uchwycenia w?adzy przez baron?w. Tak s?dzili ludzie ?wcze?ni, tak s?dzili p??niejsi dziejopisowie konstytucji. Jan, w jednym ze swych dyplomatycznych manewr?w, odda? Angli? pod opiek? papie?a, tak jak maj?tek nieletniego oddaje si? pod opiek? s?du. Nieszcz??cie jednak chcia?o, ?e papie?, kt?rego rady bywa?y na og?? ?agodne i liberalne, walczy? w?wczas na ?mier? i ?ycie z cesarzem niemieckim i do zwyci?stwa potrzebowa? ka?dego grosza, jaki tylko m?g? uzyska?. Jego zwyci?stwo by?o b?ogos?awie?stwem dla Europy, ale dopustem dla Anglii, u?y? bowiem wyspy jako skarbca dla tej zagranicznej wojny. W tej sprawie, jak r?wnie? w innych sprawach, w partii baron?w zacz??y rodzi? si? pewnego rodzaju zasady, kt?re stanowi? ko?ciec wszelkiej polityki. Du?o konwencjonalnych rozpraw historycznych, przyr?wnuj?cych rad? baron?w do naszej Izby Gmin, jest podobnie naci?gni?tych, jak by?oby to z powiedzeniem, ?e speaker17 Izby Gmin u?ywa maczugi, podobnej do tych, jakimi baronowie wywijali na polu bitwy. Szymon de Montfort nie by? wprawdzie entuzjast? wigowskiej teorii konstytucji brytyjskiej, by? jednak entuzjast? czego? innego. Za?o?y? on parlament w przyst?pie znacznego zamroczenia umys?u; z prawdziw? natomiast przytomno?ci? umys?u, w odpowiedzialnym, a nawet religijnym stanie ducha — tym samym, kt?ry z jego ojca uczyni? tak srogiego krzy?owca przeciw heretykom — rozdziela? ciosy swym wielkim mieczem, p?ki nie poleg? pod Evesham18.

Magna Carta nie by?a krokiem ku demokracji, lecz krokiem od despotyzmu. Je?li zapami?tamy sobie dobrze t? podw?jn? prawd?, b?dziemy mieli co? w rodzaju klucza do reszty dziej?w Anglii. Rozlaz?e rz?dy arystokracji nie tylko zyska?y sobie miano wolno?ci, ale nawet cz?sto na nie zas?ugiwa?y. Dzieje Anglik?w mo?na najzwi??lej stre?ci? stosuj?c do nich francuskie motto: „Wolno??, R?wno??, Braterstwo” i stwierdzaj?c, ?e Anglicy kochali szczerze pierwsz?, a stracili oba nast?pne.

W ?wczesnym zawi?ym po?o?eniu wiele przemawia?o zar?wno za koron?, jak i za nowym i szerszym zwi?zkiem szlachty. By?y to jednak rzeczy zawi?e, cud natomiast jest spraw? prost?, kt?r? mo?e poj?? ka?dy cz?owiek. Mo?liwo?ci czy niemo?liwo?ci ?w. Tomasza Becketa pozostan? dla historii zagadk?. Bia?y p?omie? jego ?mia?ej teokracji zosta? st?umiony, a praca jego uci?ta tak nagle, jak bajka niedopowiedziana do ko?ca. Pami?? o nim przesz?a jednak pod opiek? prostego ludu, w?r?d niego za? by? on bardziej aktywny po ?mierci ni? za ?ycia — tak jest, du?o bardziej aktywny. W nast?pnym rozdziale rozwa?ymy, co miano na my?li w wiekach ?rednich m?wi?c o prostym ludzie i jak niezwyk?ym wyda?by on nam si? dzisiaj. W poprzednim rozdziale widzieli?my, jak to w epoce wypraw krzy?owych najdziwniejsze rzeczy nabiera?y cech swojskich, a ludzie karmili si? opowie?ciami podr??nik?w w czasach, kiedy nie by?o gazet. R??nokolorowy pokaz martyrologii na niezliczonych murach i oknach oswoi? najmniej o?wiecone jednostki z zagranicznymi okrucie?stwami w r??nych stronach ?wiata, z biskupem obdartym ze sk?ry przez Du?czyk?w czy z dziewic? spalon? przez Saracen?w, z jednym ?wi?tym ukamienowanym przez ?yd?w a innym poci?tym na kawa?ki przez Mu szyn ?w. Nie mog? uzna? za rzecz ma?ej wagi, ?e w?r?d tych obraz?w jeden z najwspanialszych zgin?? dopiero niedawno z r?k jednego z monarch?w angielskich. W opowie?ci o tych dwu pot??nych przyjacio?ach, z kt?rych jeden uderzy? zbyt mocno i zabi? drugiego, by?o co? z prymitywnych i epicznych romans?w tego okresu. Mo?e ju? wtedy os?dzono milcz?co pewn? spraw?, w oczach za? t?umu na koronie pozosta?o tajemnicze pi?tno niepewno?ci, podobne do pi?tna Kaina, na kr?lach za? Anglii pozosta?o pi?tno wygnania.


VIII. „Radosna Anglia"19

Chwyt intelektualny, przy pomocy kt?rego pierwsz? po?ow? dziej?w Anglii sprowadzono do zupe?nie karlich wymiar?w i odebrano jej cechy ludzkie, jest bardzo prosty. Polega on na tym, ?e opowiada si? tylko o zawodowych burzycielach, a nast?pnie uskar?a si?, ?e ca?a opowie?? jest opowie?ci? o burzeniu. Kr?l owych czas?w jest w najlepszym razie koronowanym katem. Wszelkie rz?dy s? brzydk? konieczno?ci?. Je?li za? by?y w?wczas jeszcze brzydsze, to po prostu dlatego, ?e by?y trudniejsze. To, co zwiemy dzi? s?dow? sesj? wyjazdow?, by?o pocz?tkowo raczej kr?lewskim zajazdem. Przez pewien czas warstwa przest?pc?w by?a tak silna, ?e codzienne rz?dy sprawowano przy pomocy pewnego rodzaju wojny domowej. Je?li uda?o si? schwyta? wroga ?adu spo?ecznego, zabijano go lub kaleczono dziko. Kr?l nie m?g? wozi? wi?zienia Pentonville ze sob? na k??kach. Daleki jestem od zaprzeczenia faktu, ?e w wiekach ?rednich istnia? czynnik prawdziwego okrucie?stwa. Istota sprawy polega jednak na tym, ?e chodzi?o tu o jedn? tylko stron? ?ycia i ?e wi?cej okrucie?stw wymaga?o wi?cej odwagi. My?l?c o naszych przodkach jako o ludziach zadaj?cych tortury, powinni?my czasem pomy?le? o nich r?wnie? jako o ludziach nieuginaj?cych si? przed nimi. Nowoczesny krytyk ?redniowiecza widzi zazwyczaj tylko te ponure cienie, a nie widzi zwyk?ego ?wiat?a dziennego ?rednich wiek?w. Skoro si? raz upora ze swym oburzonym zdumieniem, ?e wojownicy wojowali, a kaci wieszali, zak?ada, ?e wszystkie inne idee, jakiekolwiek by one by?y, by?y nieskuteczne i bezowocne. Pogardza zakonnikiem za unikanie tych w?a?nie czynno?ci, za kt?rych uprawianie pogardza wojownikami. K?adzie nacisk na to, ?e sztuka wojenna by?a bezp?odna, nie dopuszczaj?c nawet my?li, by sztuki pokoju by?y tw?rcze. Prawda ?redniowiecza polega natomiast na tym, ?e w?a?nie w kwestii sztuk pokoju i typu wytw?rczo?ci wieki ?rednie by?y czym? wyj?tkowym i jedynym w swym rodzaju. Nie piszemy tu eulogii, lecz histori?. Cz?owiek obznajomiony z przedmiotem musi uzna? istnienie tych zdolno?ci wytw?rczych, cho?by ich nawet z pewnych wzgl?d?w nienawidzi?. Melodramatyczne sprawy, zwane potocznie ?redniowiecznymi, jak np. sport turniej?w, czy te? u?ycie tortur, s? znacznie starsze i bardziej uniwersalne. Turniej by? doprawdy chrze?cia?skim i liberalnym ulepszeniem pokaz?w gladiatorskich, skoro w turnieju panowie nara?ali si? sami, a nie tylko swych niewolnik?w. Tortury nie tylko nie stanowi?y wynalazku ?redniowiecza, ale wywodzi?y si? z poga?skiego Rzymu i jego jak najbardziej racjonalistycznej sztuki politycznej, ich stosowanie do innych ludzi, a nie tylko do niewolnik?w, by?o za? wa?kim objawem powolnego wygasania niewolnictwa. Tortury s? rzecz? logiczn?, zwyk?? w pa?stwach nieskalanych fanatyzmem, jak np. w wielkim agnostycznym imperium chi?skim. Co by?o jednak rzeczywi?cie zastanawiaj?ce i godne uwagi w ?redniowieczu — podobnie jak sparta?ska dyscyplina by?a szczeg?ln? cech? Sparty, czy te? rosyjskie komuny s? typowe dla Rosji — to w?a?nie spo?eczny charakter ?redniowiecznej wytw?rczo?ci, spo?eczne metody fabrykacji, budowy i hodowli wszystkich dobrych rzeczy ?ycia.

Wypadki dziejowe, opowiedziane w ksi??ce takiej jak nasza, nie mog? da? nawet przedsmaku ?redniowiecznej Anglii. Dynastie i parlamenty przechodzi?y jak chmury po niebie, na tle niezmiennego, rodzimego krajobrazu. Instytucje wp?ywaj?ce w?wczas na los mas mo?na por?wna? do zbo?a czy drzew owocowych, w tym przynajmniej znaczeniu, ?e wyrasta?y one od do?u. Istnia?y mo?e spo?ecze?stwa lepsze, a na pewno nie trzeba rozgl?da? si? daleko, by znale?? gorsze. W?tpi? jednak, czy istnia?o kiedy spo?ecze?stwo r?wnie samorzutne. Nie potrafimy np. oceni? sprawiedliwie samorz?d?w terytorialnych owej epoki, je?li b?dziemy przyr?wnywa? je do dzisiejszych form samorz?du terytorialnego. Nowoczesny samorz?d przychodzi zawsze od g?ry, w najlepszym razie jest nadany, cz??ciej natomiast jest po prostu narzucony. Nowoczesna oligarchia angielska, czy te? nowoczesne pa?stwo niemieckie, z natury rzeczy s? sprawniejsze ni? ?redniowiecze, tworz?c gminy wed?ug pewnego planu czy raczej szablonu. Jednak?e ludzie ?redniowiecza nie tylko mieli samorz?d, ale ten samorz?d by? ich w?asnym wytworem. Oczywi?cie szukali oni i uzyskiwali zatwierdzaj?c? piecz?? pa?stwa, w miar? jak centralne w?adze monarchii narodowych ros?y w si??. Ta piecz?? by?a zatwierdzeniem faktu ju? istniej?cego. Ludzie zwi?zali si? w cechy i parafie na d?ugo, zanim przy?ni?y si? komukolwiek akty o samorz?dach. Podobnie jak mi?osierdzie, kt?re uprawiano na t? sam? mod??, samorz?d stworzyli sobie ci ludzie sami. Wp?ywy ostatnich wiek?w pozbawi?y wi?kszo?? wykszta?conych ludzi korporacyjnej wyobra?ni, potrzebnej do wyobra?enia sobie ludowego samorz?du. Dzisiejszy intelektualista my?li o t?umie tylko jako o czym?, co t?ucze pewne rzeczy — nawet je?li przyznaje mu s?uszno?? w t?uczeniu tych rzeczy. T?um jednak by? tw?rc? tych rzeczy. Artysta wy?miewany jako wielog?owy, artysta o wielu oczach i d?oniach stworzy? te majstersztyki. Je?li za? nowoczesny sceptyk, obrzydzony idea?em demokratycznym, ma pretensj?, ?e nazywam te rzeczy majstersztykami, niech mu wystarczy na razie prosta odpowied?, ?e samo s?owo „majstersztyk” zaczerpni?te zosta?o ze s?ownictwa ?redniowiecznego rzemios?a. Te szczeg??y ustroju cechowego rozpatrzymy jednak troch? p??niej. W tym miejscu chodzi nam tylko o zupe?nie samorzutne pojawienie si? wszystkich tych instytucji spo?ecznych, jakie w?wczas widzimy. Wyrasta?y one wsz?dzie, jak milcz?cy bunt, jak nieruchome rozruchy. W nowoczesnych pa?stwach konstytucyjnych nie spotyka si? w praktyce instytucji politycznych nadanych sobie w ten spos?b przez sam lud. Wszystkie takie instytucje otrzymuje lud w darze od kogo? innego. Jedna tylko rzecz osta?a si? dzi? jeszcze w?r?d nas, os?abiona wprawdzie i zagro?ona, ale dzier??ca nadal pewn? w?adz?, jakby jaka? zjawa ?redniowiecza: zwi?zki zawodowe.

W rolnictwie przydarzy?o si? ziemi co? w rodzaju og?lnego jej obsuni?cia. Cudownym jednak zdarzeniem, inaczej ni? w przypadku katastrof geologicznych, ziemia obsun??a si? pod g?r?. Cywilizacja wiejska znalaz?a si? na zupe?nie nowym i znacznie wy?szym poziomie, mimo ?e nie t?umaczy?o si? to ani wielkimi spo?ecznymi zaburzeniami, ani nawet, jak si? zdaje, wielkimi spo?ecznymi zmaganiami. Wygl?da na to, ?e jest to odosobniony w dziejach przyk?ad ludzi upadaj?cych pod g?r?, lub te? — w najgorszym razie — przyk?ad wyrzutk?w padaj?cych na r?wne nogi czy te? w??cz?g?w trafiaj?cych przypadkiem do ziemi obiecanej. Rzecz taka nie mog?a by? i nie by?a prostym zbiegiem okoliczno?ci. Je?li jednak za?o?ymy, ?e ludzie zazwyczaj kieruj? si? ?wiadomymi planami politycznymi, to by?o to rzeczywi?cie czym? w rodzaju cudu. Pojawi?a si? bowiem w?wczas jakby jaka? rasa podziemna, wydobyta na ?wiat?o dzienne, co? nieznanego dostojnej cywilizacji cesarstwa rzymskiego, a mianowicie — ch?opstwo.

Na pocz?tku ciemnych wiek?w wielkie poga?skie kosmopolityczne spo?ecze?stwo, kt?re przesz?o na chrze?cija?stwo, by?o oparte na niewolnictwie w tym samym sensie jak dawna Po?udniowa Karolina20. Tymczasem w czternastym wieku spo?ecze?stwo to sk?ada?o si? z uw?aszczonych ch?op?w w tym samym prawie stopniu, co nowo?ytna Francja. Nie wydano ?adnych ustaw przeciw niewolnictwu. ?adne dogmaty nie pot?pia?y go w zasadzie, nie stoczono przeciw niemu ?adnej wojny, ?adna nowa rasa czy kasta rz?dz?ca nie odrzuci?a go. A jednak znik?o. Ta gro?na i milcz?ca, cicha przemiana daje najlepsz? mo?e miar? nacisku ludowych si? w wiekach ?rednich, szybko?ci, z jak? w swej duchowej fabryce wytwarza?y one rzeczy nowe. Podobnie jak wszystko inne w rewolucji ?redniowiecznej, od jej katedr po jej ballady, przemiana ta by?a r?wnie bezimienna jak ogromna. Jest rzecz? bezsporn?, ?e ?wiadomymi i czynnymi t?picielami niewolnictwa byli wsz?dzie ksi??a parafialni oraz bractwa religijne. Niczyje jednak imi? nie przetrwa?o i ?aden z tych ludzi nie uzyska? nagrody na tym ?wiecie. Niezliczeni Clarksonowie i Wilberforceowie21, niedysponuj?cy ani aparatem politycznym, ani rozg?osem publicznym, pracowali przy ?o?ach ?mierci, w konfesjona?ach we wszystkich wsiach Europy, a? wielka instytucja niewolnictwa zanik?a. Najwi?ksze to chyba z dzie? dokonanych kiedykolwiek dobrowolnie przez obie strony, ?redniowiecze by?o bowiem, i w tej sprawie, i w innych, epok? ochotnik?w. Wystarczy?oby mo?e wyliczy? z grubsza stadia, przez kt?re sprawa ta przesz?a; takie wyliczenie nie wyja?ni?oby jednak, dlaczego wielcy posiadacze niewolnik?w wypu?cili ich z r?ki. Nie da si? tego wyja?ni? inaczej ni? psychologicznie. Chrze?cija?stwo typu katolickiego by?o nie tylko ?ywio?em, by?o r?wnie? klimatem. A w tym klimacie niewolnik nie chcia? rosn??. M?wi?c o stopniowym przekszta?caniu si? cesarstwa rzymskiego, stanowi?cym t?o wszystkich tych wiek?w, wspomnia?em ju?, ?e mistyczny pogl?d na godno?? cz?owieka musia? wywo?a? taki w?a?nie skutek. St??, kt?ry chodzi i m?wi, czy te? krzes?o wylatuj ?ce przez okno na skrzyd?ach, by?oby r?wnie nieprzydatne, jak nie?miertelne byd?o. O ile jednak tu, podobnie jak wsz?dzie indziej, duch t?umaczy zdarzenia, a zdarzenia nie mog? w ?aden spos?b wyt?umaczy? ducha, to przecie? te zdarzenia wi??? si? z dwoma bardzo istotnymi momentami, bez kt?rych rozpatrzenia nie uda nam si? zrozumie?, jak t? wielk? ludow? cywilizacj? stworzono — ani te? jak j? zniszczono.

To, co zwiemy obecnie dworami, to by?y pierwotnie villae poga?skich pan?w, zaludnione niewolnikami. Mo?emy na r??ny spos?b t?umaczy? sobie ten rozw?j wypadk?w, w ka?dym razie dosz?o do tego, ?e pan przesta? ro?ci? sobie pretensje do ca?o?ci zysku z gospodarstwa, w kt?rym pracowali niewolnicy. W ten spos?b roszczenia jego zredukowa?y si? do cz??ci zysku z tego gospodarstwa, a? wreszcie skurczy?y si? do pewnych tylko nale?no?ci czy te? zwyczajowych op?at, po kt?rych zap?aceniu niewolnik m?g? nie tylko uprawia? ziemi?, ale ci?gn?? z niej zyski do w?asnej kieszeni. Nale?y pami?ta?, ?e panami du?ych obszar?w, i to szczeg?lnie wa?nych obszar?w, byli opaci, tzn. urz?dnicy wybrani przez mistyczne komuny, sami cz?sto pochodz?cy z ch?op?w. Pod ich piecz? ludzie otrzymywali nie tylko niez?? miar? sprawiedliwo?ci, ale i niez?? miar? wolno?ci, kt?ra broni?a ich przed swawol? pan?w. Dwa szczeg??y tej ewolucji s? bardzo istotne. Po pierwsze, jak ju? zaznaczyli?my w innym miejscu, niewolnik pozosta? d?ugo w po?rednim stanie ch?opa pa?szczy?nianego. Znaczy?o to, ?e ziemia mia?a wprawdzie prawo do us?ug tego cz?owieka, ale i on by? r?wnie? uprawniony do utrzymywania si? z tej ziemi. Nie mo?na go by?o usun??, nie mo?na mu nawet by?o — dzisiejsz? mod? — podnie?? czynszu dzier?awnego. Zacz??o si? od tego, ?e niewolnik stanowi? jeszcze czyj?? w?asno??, lecz nie mo?na go ju? by?o przynajmniej wyw?aszczy?. Sko?czy?o si? za? na tym, ?e sta? si? on faktycznie ma?ym w?a?cicielem ziemskim, po prostu dlatego, ?e nie nale?a? on ju? do pana, a jedynie do ziemi. Nie zaryzykujemy wiele, twierdz?c, ?e w tym wypadku (na skutek jednego z paradoks?w tego niezwyk?ego okresu) sama sztywno?? ustroju pa?szczy?nianego s?u?y?a sprawie wolno?ci. Nowy ch?op odziedziczy? co? z ustabilizowanego stanowiska, jakie zajmowa? niewolnik. Nie przychodzi? on na ?wiat w atmosferze rozpasanego wsp??zawodnictwa, w kt?rej ka?dy stara? si? wydrze? mu jego wolno??. Znalaz? si? w?r?d s?siad?w, kt?rzy uwa?ali jego obecno?? za rzecz normaln?, a jego granice za granice naturalne, za granice, w?r?d kt?rych wszechw?adne obyczaje dusi?y w zarodku wszelkie pr?by wsp??zawodnic Swa. Za spraw? jakiego? chwytu czy nag?ego zwrotu, kt?rych nawet najgenialniejszy ?garz nie odwa?y?by si? wprowadzi? do swej ba?ni, ten wi?zie? sta? si? naczelnikiem w?asnego wi?zienia. Przez kr?tki okres bliskie prawdy by?o powiedzenie, ?e dom Anglika by? jego zamkiem, poniewa? zbudowany by? dostatecznie mocno, by m?g? s?u?y? za wi?zienie.

Drugi znamienny motyw polega? na tym, ?e gdy wytwory ziemi zacz?to zwyczajowo dzieli?, daj?c panu ju? tylko ich cz???, reszt? zacz?to dzieSi? stosownie do dwu typ?w w?asno?ci. Jeden dotyczy? ch?op?w pa?szczy?nianych indywidualnie, w prywatnych gospodarstwach, z drugiego korzystali wsp?lnie, i to na og?? wsp?lnie z panem. W ten spos?b powsta?a bardzo wa?na ?redniowieczna instytucja ziemi gromadzkiej — obok ziemi prywatnej. By?a to alternatywa, a zarazem klapa bezpiecze?stwa. Nikt z ludzi ?redniowiecza, poza zakonnikami, nie by? komunist?, wszyscy byli jednak w pewnej mierze potencjalnymi komunistami. Jest typowe dla ponurego i wypranego z cech ludzkich obrazu tej epoki, ?e nasze powie?ci opisuj? stale, jak to wykolejony cz?owiek chroni si? do las?w i do jaski?, w kt?rych gnie?d?? si? ludzie wyj?ci spod prawa. Nigdy nie s?yszymy jednak, by cz?owiek ten chroni? si? na ziemi? gromadzk?, co zdarza?o si? znacznie cz??ciej.

?redniowiecze wierzy?o w naprawienie wykolejonych ludzi. Idea ta znalaz?a sw?j wyraz zar?wno w gromadzkim ?yciu zakonnym, jak i w gromadzkim ?yciu ch?op?w na gromadzkiej ziemi. By? to ich wielki zielony szpital, ich wolny i przewiewny dom roboczy. Ziemia gromadzka, zwana „Common”, nie by?a tym, czym s? krzaki czy nieu?ytki na skrajach przedmie??, zwane dzi? „Common”. By? to zapas bogactwa, podobny do zapasu ziarna w stodole. Rozmy?lnie trzymano t? ziemi? w zapasie, tak jak si? trzyma w banku zapas got?wki. Ot?? te instytucje, zmierzaj?ce do zdrowego rozdzia?u w?asno?ci, same w sobie dowodz? ka?demu cz?owiekowi obdarzonemu wyobra?ni?, ?e uczyniono rzeczywisty wysi?ek moralny w kierunku sprawiedliwo?ci spo?ecznej i ?e nie by? to tylko ewolucyjny przypadek, kt?ry powoli obraca? niewolnika w pa?szczy?nianego ch?opa, a tego ostatniego w ch?opa uw?aszczonego. Gdyby kto? jednak jeszcze uwa?a?, ?e to ?lepy traf, a nie poszukiwanie ?wiatla, jako? tak doprowadzi? do powstania stanu ch?opskiego w miejsce maj?tk?w obrabianych przez niewolnik?w, niech si? zainteresuje tym, co si? dzia?o r?wnocze?nie we wszystkich innych zawodach. Przestanie w?wczas w?tpi?, zobaczy bowiem ludzi tego samego ?redniowiecza przy pracy nad ustrojem spo?ecznym, r?wnie jasno zmierzaj?cym do mi?osierdzia i r?wno?ci. Ustr?j taki nie m?g? powsta? przypadkiem, tak jak trz?sienie ziemi nie mog?o zbudowa? ?adnej z katedr ?redniowiecznych.

Wi?kszo?? rodzaj?w pracy, poza podstawow? prac? na roli, by?a w?wczas pod stra?? czujnych na punkcie r?wno?ci cech?w. Trudno znale?? jakie? okre?lenie dla odleg?o?ci mi?dzy tym systemem a spo?ecze?stwem wsp??czesnym. Mo?emy uzyska? tylko pewne przybli?enie, opieraj?c si? na s?abo dzi? widocznych ?ladach, kt?re ten system po sobie zostawi?. Nasze ?ycie codziennie zas?ane jest odpadkami ?redniowiecza, a w szczeg?lno?ci martwymi s?owami, kt?re zatraci?y swe dawne znaczenie. Wymieni?em ju? jeden taki przyk?ad. Na pewno nie nasuwa nam si? obraz powrotu do chrze?cij a?skiego humanizmu, ilekro? wspominamy Plac Gromadzki (Common) na przedmie?ciu Wimbledon. Wyra?a si? to nawet w takich drobiazgach, jak tytu?y, kt?re piszemy na listach i kartkach. Zagadkowy i okaleczony skr?t „Esq.” stanowi patetyczn? pozosta?o?? po odleg?ej ewolucji od rycerstwa do snobizmu. Trudno o dwa poj?cia historyczne odleglejsze od siebie ni? giermek (esquire) i ziemianin (squire). Pierwszy by? stanowiskiem niepewnym i pr?bnym — poczwark? rycersk?, drugi oznacza bezpieczn? pozycj? posiadaczy i w?adc?w wiejskiej Anglii na przestrzeni ostatnich wiek?w. Nasi giermkowie nie uzyskiwali ?adnych posiad?o?ci, p?ki nie po?wi?cili osobistych zachcianek dla zdobycia swych ostr?g. Giermek (esquire) nie jest wi?c synonimem ziemianina (squire), a „esq.”, jako nag??wek w li?cie, nie znaczy w og?le nic. Pozosta? jednak na naszych listach ten ma?y w??yk, pisany pi?rem na papierze, hieroglif niemo?liwy do odcyfrowania, pogmatwany przez osobliwe koleje naszych dziej?w, kt?re przemieni?y wojskow? dyscyplin? w pacyfistyczn? oligarchi?, a t? ostatni? w ko?cu w zwyk?? plutokracj?. Na podobne zagadki historyczne mo?na r?wnie? natrafi? w formach tytu?owania si? w towarzystwie. Jest co? dziwnie po?a?owania godnego we wsp??czesnym s?owie „Mister”. Nawet w samym jego brzmieniu przebija niezdarna s?abo??, znamionuj?ca zwyrodnienie mocnego s?owa, od kt?rego „Mister” pochodzi. Znaczenie tego d?wi?ku nie jest jednak nie?cis?e. Przypominam sobie niemieck? opowie?? o Samsonie, w kt?rej nosi? on niepozorne miano Simsona, ukazuj?ce Samsona w postaci skarla?ej. Jest co? z tego samego sm?tnego diminuendo w przej?ciu s?owa „Master” w s?owo „Mister”.

Wielce istotne znaczenie s?owa „Master” polega na nast?puj?cej okoliczno?ci: cech by?, m?wi?c bardzo og?lnie, zwi?zkiem zawodowym, w kt?rym ka?dy cz?owiek by? swoim w?asnym pracodawc?. Znaczy to, ?e ?aden cz?owiek nie m?g? pracowa? w ?adnym zawodzie, o ile nie przyst?pi? do zwi?zku i nie przyj?? praw tego zawodu, pracowa? jednak we w?asnym warsztacie, w?asnymi narz?dziami i ca?y zysk szed? do jego kieszeni. S?owo „pracodawca” wykazuje jednak nowoczesne braki, czyni?ce nowoczesny spos?b u?ywania s?owa „master” (mistrz) zupe?nie niew?a?ciwym. „Mistrz” znaczy?o co? zupe?nie innego i wi?kszego ni? „boss”. Znaczy?o to mistrza w pracy, podczas gdy dzi? oznacza tylko zwierzchnika pracownik?w. Jest zasadnicz? cech? kapitalizmu, ?e w?a?ciciel okr?tu nie potrzebuje zna? si? na okr?cie. W?a?ciciel ziemski mo?e nie widzie? nigdy wiejskiego krajobrazu, w?a?ciciel kopalni z?ota mo?e nie interesowa? si? niczym poza zbieraniem stylowych naczy? cynowych, a w?a?ciciel linii kolejowej mo?e podr??owa? wy??cznie balonami. Czasem b?dzie on mia? wi?ksze powodzenie jako kapitalista, je?li z w?asnego przedsi?biorstwa zrobi swoje „hobby”; cz?sto uzyska wi?ksze powodzenie jako kapitalista, je?li b?dzie mia? wystarczaj?co wiele rozumu, by zda? si? na swego dyrektora. Z punktu widzenia ekonomii w?ada on jednak przedsi?biorstwem, poniewa? jest kapitalist?, a nie poniewa? ma jakie? „hobby”, czy jaki? rozum. Najwy?szym stopniem w systemie cechowym by? „mistrz”, co oznacza?o mistrzostwo w danym zawodzie. By si? pos?u?y? terminem ukutym przez uczelnie tego samego okresu, wszyscy ?redniowieczni szefowie przedsi?biorstw byli „Masters of Arts”22. Ni?szymi stopniami byli czeladnik i ucze?. Analogicznie jednak do odpowiednich stopni uniwersyteckich — by?y to stopnie, przez kt?re ka?dy zwyk?y cz?owiek musia? przej??. Nie by?y to klasy spo?eczne, by?y to stopnie, a nie kasty. Tym si? t?umaczy zjawisko stale si? powtarzaj?cego romansu ucznia, kt?ry ?eni si? z c?rk? mistrza. Mistrza nie dziwi?a taka rzecz, podobnie jak „Master ot Arts” nie zawrza?by arystokratycznym oburzeniem, gdyby jego c?rka wysz?a za „Bachelor of Arts”23.

Przechodz?c od hierarchii zawodowej do idea?u r?wno?ciowego, zauwa?ymy znowu, ?e dzisiejsze pozosta?o?ci tego systemu s? tak wyko?lawione i bez zwi?zku, ?e sta?y si? po prostu ?mieszne. Istniej? w City londy?skim sp??ki dziedzicz?ce herby i ogromne bogactwa dawnych cech?w, nie dziedzicz?ce jednak niczego poza tym. Nawet ich zalety nie odpowiadaj? zaletom cech?w. W jednym np. wypadku widzimy instytucj? w rodzaju Czcigodnego Towarzystwa Uk?adaczy Cegie?, w kt?rym nie ma oczywi?cie ani jednego murarza, ani w og?le nikogo, kto by kiedykolwiek zna? osobi?cie murarza, ale w kt?rym szefowie paru wielkich przedsi?biorstw z City, wraz z paru zramola?ymi dygnitarzami wojskowymi, rozmi?owanymi w jedzeniu, t?umacz? sobie nawzajem w poobiednich przem?wieniach, ?e chlub? ich ?ycia by?o sporz?dzanie alegorycznych cegie?. W innym zn?w wypadku widzimy Czcigodne Towarzystwo Praczy, zas?uguj?ce na sw? nazw? w tym chyba tylko rozumieniu, ?e wielu z nich zatrudnia przy praniu du?? ilo?? innych ludzi. Te towarzystwa utrzymuj? wielkie instytucje mi?osierdzia, bardzo zreszt? nieraz po?yteczne. Ich za?o?enie jednak jest zupe?nie inne od mi?osierdzia praktykowanego przez dawne cechy. Cechowa dobroczynno?? mia?a ten sam cel, co ziemia gromadzka. Chodzi?o o przeciwstawienie si? nier?wno?ci, czy te?, jak powiedzieliby niekt?rzy powa?ni panowie z poprzedniego pokolenia, o oparcie si? ewolucji. Chodzi?o nie tylko o pewno??, ?e sztuka murarska utrzyma si? i b?dzie prosperowa?, ale ?e ka?dy z osobna murarz utrzyma si? i b?dzie prosperowa?. D??ono do odbudowy ruin ka?dego murarza i do dania nowego fartucha ka?demu wyp?owia?emu praczowi. Zadaniem cech?w by?a naprawa szewc?w, podobnie jak but?w, i ?atanie sukiennik?w ich w?asnym suknem; wzmacnianie najs?abszego punktu i szukanie zgubionej owieczki. Jednym s?owem chodzi?o o utrzymywanie linii ma?ych warsztat?w nieprzerwanej, jak linii frontu. Cech broni? si? przed wzrostem wielkiego warsztatu. Ot?? nawet pracze z Towarzystwa Praczy nie zechc? chyba twierdzi?, ?e towarzystwo to istnieje w celu zapobiegania, by wielki warsztat nie po?yka? ma?ego warsztatu, lub ?e dla zapobie?enia temu Towarzystwo Praczy kiedykolwiek co? uczyni?o. W najlepszym zreszt? razie pomoc, okazana dzi? zbankrutowanemu praczowi, sprowadzi?aby si? do pewnego rodzaju odszkodowania, nie by?aby za? przywr?ceniem go na dawne jego miejsce w ustroju przemys?owym. O ile wydajemy si? dzi? dba? o sam zaw?d, o tyle nie troszczymy si? o pojedyncze ?ycie. Tote? na skutek tej bardzo nowoczesnej, ewolucyjnej filozofii uleg?y zniszczeniu same zawody. Dawne cechy, maj?c oczywi?cie na oku ten sam cel, tj. r?wno??, k?ad?y kategoryczny nacisk na ten sam system r?wnej p?acy i r?wnego traktowania, kt?ry zarzuca si? dzisiejszym zwi?zkom zawodowym. Cechy ?redniowieczne nalega?y jednak tak?e, czego dzisiejsze zwi?zki zawodowe robi? nie mog?, na wysoki poziom umiej?tno?ci fachowych, kt?ry ?wiat jeszcze ci?gle podziwia w naro?nikach wal?cych si? budynk?w i w barwach po?amanego szk?a. Nie ma dzi? artysty ani krytyka sztuki, kt?ry by nie przyzna?, bez wzgl?du na odleg?o?? dziel?c? jego w?asny styl od gotyku, ?e owe czasy przejawia?y bezimienny — ale uniwersalny — smak artystyczny przy kszta?towaniu przedmiot?w codziennego u?ytku. Przypadek zachowa? najzwyklejsze laski i krzes?a, garnki i rondle o tak wdzi?cznych kszta?tach, jak gdyby w?a?cicielami ich by?y rusa?ki. Rzeczy te wytwarzano bowiem w kraju nies?ychanie, w por?wnaniu z nast?pnymi ustrojami, fantastycznym, bo w kraju wolnym.

?e ta najbardziej ?redniowieczna z instytucji nowo?ytnych, jak? s? zwi?zki zawodowe, nie walczy o ten sam idea? estetycznego wyko?czenia, jest doprawdy tragiczne. Gani?c je za to, wykazal iby?my jednak zupe?ny brak zrozumienia przyczyn tej tragedii. Zwi?zki zawodowe s? zrzeszeniami ludzi bez w?asno?ci, staraj?cych si? wyr?wna? jej brak sw? liczebno?ci? oraz faktem, ?e ich praca jest koniecznie potrzebna. Cechy natomiast by?y zrzeszeniami ludzi uw?aszczanych, staraj?cych si? zabezpieczy? ka?dego cz?owieka w posiadaniu jego w?asno?ci. Tylko w takim wypadku mo?na oczywi?cie w og?le m?wi? o istnieniu w?asno?ci. Nie wolno by nam bowiem by?o nazywa? jakiego? spo?ecze?stwa murzy?skim, gdyby wi?kszo?? ludzi by?a w nim bia?a, a nieliczni murzyni byliby olbrzymami. Nie powinniby?my r?wnie? uwa?a? za spo?ecze?s two ludzi ?onatych takiego spo?ecze?stwa, w kt?rym wi?kszo?? m??czyzn by?aby kawalerami, a trzech ludzi mia?oby haremy. Spo?ecze?stwem ludzi ?onatych nazwiemy takie, w kt?rym wi?kszo?? ludzi b?dzie ?onata, a nie takie, w kt?rym jeden lub dwu ludzi b?dzie „bardzo ?onatych”. Spo?ecze?stwo jest wi?c wtedy uw?aszczone, kiedy wi?kszo?? ludzi posiada jak?? w?asno??, a nie kiedy to spo?ecze?stwo ma paru kapitalist?w. Faktycznie za? cz?onkowie cech?w (podobnie jak ch?opi pa?szczy?niani, p??-pa?szczy?niani i wolni) byli znacznie bogatsi, ni? si? to da wywnioskowa? z samego faktu, ?e cechy broni?y prawa do posiadania w?asnego domu, w?asnych narz?dzi i sprawiedliwej p?acy. Oka?e si? to jasno przy sumiennym przestudiowaniu cen tego okresu, oczywi?cie przy pe?nym uwzgl?dnieniu odmiennej warto?ci dzisiejszych pieni?dzy. Cz?owiek m?g? w?wczas kupi? g?? lub kilka kwart piwa za jedn? lub dwie z najmniejszych i najpowszechniejszych monet, przy czym dla istoty sprawy oboj?tne s? same nazwy tych monet. Nawet tam, gdzie indywidualne bogactwo by?o surowo ograniczane, bogactwo zbiorowe by?o bardzo du?e — bogactwo cech?w, parafii, a szczeg?lnie — bogactwo posiad?o?ci zakonnych. Je?li chcemy zrozumie? dalsze dzieje Anglii, powinni?my pami?ta? o tym fakcie.

Nast?pnym faktem godnym zanotowania jest to, ?e samorz?d gminny wyr?s? z ustroju cechowego, a nie ustr?j cechowy z samorz?du. Szkicuj?c tu zdrowe zasady tego zaginionego spo?ecze?stwa, nie b?d? — nie podejrzewa mnie chyba o to nikt b?d?cy przy zdrowych zmys?ach — malowa? jakiego? raju moralnego ani sugerowa?, ?e spo?ecze?stwo to by?o wolne od b??d?w i walk, i zmartwie?, kt?re we wszystkich czasach n?ka?y ludzi, a na pewno w nie mniejszym stopniu n?kaj? ich w naszych czasach. Na temat cech?w toczy?o si? sporo k??tni i walk, w szczeg?lno?ci za? wrza?o przez pewien czas gor?ce wsp??zawodnictwo mi?dzy gildiami kupc?w, kt?rzy sprzedawali towary, a cechami rzemie?lnik?w, kt?rzy je wytwarzali. W sporach tych brali na og?? g?r? rzemie?lnicy. Bez wzgl?du jednak na to, kt?ra ze stron przewa?a?a, g?owy cech?w zostawa?y g?owami miast, a nie na odwr?t. Skostnia?e prze?ytki tego niegdy? samorzutnego objawu widzimy r?wnie? w stanowi?cej obecnie anomali? instytucji Lorda Mayora oraz Korporacji (Livery) londy?skiego City. Skoro powtarza si? nam dzi? w k??ko, ?e rz?dy naszych ojc?w opiera?y si? na narz?dziach walki, nie zawadzi podkre?li?, ?e ich najbli?sze i najcodzienniejsze rz?dy by?y oparte w ca?o?ci na narz?dziach pracy. By? to ustr?j, w kt?rym narz?dzie robotnika sta?o si? ber?em. Blake, w jednej ze swych symbolicznych fantazji, wysuwa my?l, ?e w Z?otym Wieku z?oto i klejnoty nale?y zdj?? z r?koje?ci miecza i umie?ci? na r?czce p?uga. W istocie co? bardzo podobnego zdarzy?o si? w okresie tego interludium ?redniowiecznej demokracji, kt?ra fermentowa?a pod pow?ok? ?redniowiecznej monarchii i systemu arystokratycznego. Narz?dzia pracy gra?y cz?sto rol? pompatycznych znak?w heraldycznych. W emblematach czy paradnych widowiskach cechowych pe?no by?o symboli oznaczaj?cych najbardziej prozaiczne zaj?cia. ?eby u?y? odpowiedniego por?wnania, trzeba by wyobrazi? sobie, ?e kaptury na rycerskich zbrojach — czy te? nawet szaty religijne — sporz?dzone by?y z samodzia?u i ozdobione per?owymi guzikami z koszuli straganiarza.

Skoro do tego pobie?nego szkicu, obrazuj?cego obcy nam obecnie, a nawet zupe?nie fantastyczny stan rzeczy, dorzucimy jeszcze dwa rysy, stanie si? on na tyle pe?ny, na ile nas tutaj sta?. Oba te rysy odnosz? si? do zwi?zk?w mi?dzy ?yciem ludowym a polityk?, z kt?rych sk?ada si? zazwyczaj ca?o?? dziej?w. Pierwszym, a dla naszych czas?w najwidoczniejszym z tych ogniw, jest przywilej. Uciekaj?c si? jeszcze raz do por?wnania ze zwi?zkami zawodowymi, najbardziej zrozumia?ego dla dzisiejszego czytelnika, mo?emy powiedzie?, ?e przywileje cechowe odpowiada?y z grubsza temu „uznaniu”, o kt?re bezskutecznie rozbijali si? kolejarze i inne zwi?zki zawodowe jeszcze par? dziesi?tk?w lat temu. Dzi?ki przywilejom cech czerpa? uprawnienia od kr?la czy te? rz?du centralnego lub pa?stwowego, a to mia?o wielk? wag? moraln? dla ludzi ?redniowiecza, kt?rzy wolno?? uwa?ali zawsze za stan pozytywny, a nie za negatywn? ucieczk? od skr?powania. Nie mieli oni w sobie nic z nowocze inego romantyzmu, upodabniaj?cego wolno?? do samotno?ci. Ich pogl?d wyra?a? si? w zdaniu o dawaniu komu? „wolno?ci” jakiego? miasta24: nie pragn?li oni dawa? wolno?ci jakiego? pustkowia. Je?li stwierdzimy ponadto, ?e cechy zyska?y r?wnie? uznanie Ko?cio?a — powiemy za ma?o, gdy? religia przewija?a si?, jak bogata ni?, poprzez szorstki kobierzec tych ludowych spraw w?wczas, gdy by?y one ci?gle jeszcze tylko ludowe. Niejedno stowarzyszenie zawodowe mia?o ?wi?tego patrona na d?ugo przed otrzymaniem piecz?ci kr?lewskiej.

Drug? istotn? okoliczno?ci? jest fakt, ?e w?a?nie z tych istniej?cych ju? gmin wybrano pierwszych pos??w do najwi?kszego i ostatniego mo?e z wielkich do?wiadcze? ?redniowiecza: do parlamentu.

Czytali?my wszyscy w szkole, jak to Szymon de Montfort i Edward I, gdy po raz pierwszy powo?ali gminy do rady nad miejscowym opodatkowaniem, wezwali z ka?dego miasta „po dwu mieszczan”. Gdyby?my si? byli wczytali lepiej w histori?, te proste s?owa mog?yby nam zdradzi? ca?? tajemnic? utraconej cywilizacji ?redniowiecza. Wystarczy?o zapyta?, czym byli mieszczanie i czy ro?li oni mo?e na drzewach? Odkryliby?my wtedy ?atwo, ?e ?redniowieczna Anglia pe?na by?a ma?ych parlament?w, z kt?rych sporz?dzono jeden du?y parlament. Gdyby za? kto? wyrazi? zdziwienie, dlaczego ta du?a rada (ci?gle jeszcze nosz?ca dziwn?, staro?wieck? nazw? Izby Gmin), jest jedyn? spo?r?d ludowych czy wybieranych korporacji, o kt?rej s?yszy si? tyle w naszych podr?cznikach historii, otrzyma odpowied? prost? i nieco smutn?. Ot?? parlament by? jedynym z twor?w ?redniowiecza, kt?ry w ko?cu zgodzi? si? zdradzi? i zniszczy? inne twory.


IX. Wojny z Francj? kszta?tuj? nar?d

Co mamy na my?li m?wi?c, ?e ?wiat chrze?cija?ski stanowi? i stanowi jedno?? kulturaln? czy cywilizacyjn?? Na to pytanie istnieje prymitywna, ale prosta odpowied?, polegaj?ca na zbadaniu, kt?ry z wielu sposob?w u?ycia s?owa „chrze?cija?ski” jest najpowszechniej u?ywany. Jeden z tych sposob?w jest oczywi?cie najwy?szy, s?owa tego u?ywa si? dzi? jednak i na wiele innych sposob?w. Czasem s?owo „chrze?cijanin” oznacza ewangelika. Czasem, i to dopiero w ostatnich czasach, chrze?cijanin oznacza kwakra. Czasem chrze?cijanin oznacza jak?? skromn? osob?, wierz?c?, ?e jest podobna do Chrystusa. D?ugo jednak, w przypadkowych rozmowach, toczonych przez szarych ludzi, mia?o to s?owo jedno tylko znaczenie i oznacza?o pewn? kultur? czy cywilizacj?. Ben Gunn na Wyipie Skarb?w nie powiedzia? do Jima Hawkinsa: „Czuj? si? oderwany od pewnego typu cywilizacji”, ale powiedzia?: „St?skni?em si? za chrze?cija?skim jad?em”. Stare baby wiejskie patrz?c na pani? o kr?tkich w?osach, ubran? w spodnie, nie powiedz? na pewno: „Dostrzegamy rozbie?no?? mi?dzy jej kultur? a nasz?”, lecz powiedz?: „Dlaczego nie ubierze si? ona po chrze?cija?sku?” To, ?e ten spos?b wyra?ania si? przenikn?? w najprostsze, a nawet najg?upsze codzienne rozmowy, dowodzi tylko tego, ?e ?wiat chrze?cija?ski by? niezwykle rzeczywisty. By? on jednak, jak widzieli?my, r?wnie? zdecydowanie „zlokalizowany”, szczeg?lnie w wiekach ?rednich. Ten za? ?ywy lokalizm, budzony przez chrze? cija?sk? wiar? i uczucia, doprowadzi? do nadmiernej parafia?szczyzny Przybytki tego samego ?wi?tego wsp??zawodniczy?y ze sob?. Mi?dzy dwoma pos?gami tego samego b?stwa odbywa?o si? co? w rodzaju pojedynk?w. Na skutek rozwoju wypadk?w, kt?ry b?dzie przedmiotem naszego nast?pnego rozdzia?u, ludy europejskie zacz??y si? sobie stawa? rzeczywi?cie obce. Ludzie zacz?li uwa?a?, ?e cudzoziemcy nie jedz? czy nie pij? jak chrze?cijanie, a nawet, gdy nast?pi?a schizma, zacz?li w?tpi?, czy cudzoziemcy s? w og?le chrze?cijanami.

Chodzi?o tu oczywi?cie o rzeczy znacznie wa?niejsze. Podczas gdy wewn?trzny uk?ad ?redniowiecza by? parafialny i w du?ej mierze ludowy, w sprawach wi?kszych, a szczeg?lnie w sprawach takich jak pok?j czy wojna, wi?kszo?? (cho? bynajmniej nie ca?o??) spraw ?redniowiecza mia?a charakter monarchiczny. Chc?c zobaczy?, jakiego znaczenia nabrali w?wczas kr?lowie, musimy rzuci? okiem wstecz na to wielkie t?o, utkane jakby z ciemno?ci i ?witu, na kt?rym rysuj? nam si? pierwsze postacie naszych dziej?w. Tym t?em by?y wojny z barbarzy?cami. P?ki one trwa?y, ?wiat chrze?cija?ski by? nie tylko jednym narodem, ale jakby jednym miastem — i to miastem obl??onym. Wessex by? tylko jednym jego murem, a Pary? jedn? baszt?. W tym samym j?zyku i duchu Beda pisa? kronik? obl??enia Pary?a i Abbo ?piewa? pie?? o Alfredzie. Potem przysz?a kolej na podboje i nawracanie: ca?y koniec ciemnych wiek?w oraz brzask ?redniowiecza pe?ne by?y niesienia Ewangelii mi?dzy barbarzy?c?w. Paradoks wypraw krzy?owych polega? na tym, ?e cho? Saraceni po wierzchu byli bardziej og?adzeni od chrze?cijan, zdrowy instynkt kaza? ich uwa?a? za burzycieli z ducha. Sprawa z p??nocnymi poganami by?a prostsza i cywilizacja szerzy?a si? tam w spos?b prostszy. Dopiero jednak pod sam koniec wiek?w ?rednich, na kr?tko przed reformacj?, lud Prus, dzikiego kraju, le??cego poza Niemcami, doczeka? si? wreszcie chrztu. Kto?, dla kogo nie ma nic ?wi?tego, m?g?by pozwoli? sobie tu na trywialne por?wnanie chrztu ze szczepieniem ospy i wyrazi? przypuszczenie, ?e dla takich czy innych powod?w szczepienie Prus?w „nie przyj??o si?” nawet w?wczas.

Gro?b? ze strony barbarzy?c?w usuwano wi?c krok za krokiem. Islamu nie potrafiono wprawdzie z?ama?, ale skutecznie go poskromiono. Wyprawy krzy?owe sta?y si? beznadziejne, lecz sta?y si? i niepotrzebne. Skoro zagro?enie chrze?cija?stwa min??o, w?adcy Europy, kt?rzy po??czyli si? dla stawienia mu czo?a, stan?li oko w oko naprzeciw siebie. Mieli teraz wi?cej wolnego czasu dla stwierdzenia, ?e ich w?asne zap?dy w?adcze wchodz? ze sob? w konflikt. By?oby to jednak ?atwe do przezwyci??enia albo wywo?a?oby niewielkie tylko zamieszanie, gdyby prawdziwie samorodna tw?rczo?? wyra?aj?ca si? w ?yciu lokalnym nie prowadzi?a ze swej strony do rzeczywistej r??norodno?ci. Nic o tym prawie nie wiedz?c, kr?lowie nabrali charakteru przedstawicieli w?a i nych spo?ecze?stw. Niejeden z nich, upieraj?c si? jeszcze przy drzewie genealogicznym czy tytule prawnym, przemawia? ju? w imieniu las?w i pie?ni ca?ej okolicy. Szczeg?lnie w Anglii ta przemiana znalaz?a typowy wyraz w przypadku, kt?ry wyni?s? na tron jednego z najszlachetniejszych ludzi wiek?w ?rednich.

Edward I chodzi? we wszystkich blaskach swej epoki. Podj?? Krzy? i walczy? z Saracenami. By? jedynym godnym przeciwnikiem Szymona de Montfort w tych wojnach z baronami, kt?re, jak to widzieli?my, by?y pierwszymi (cho? jeszcze s?abymi) oznakami rodz?cej si? teorii, ?e Angli? powinni rz?dzi? jej baronowie, a nie jej kr?lowie. Wzi?? si? on, podobnie jak Szymon de Montfort, ale solidniej, do rozwijania wielkiej ?redniowiecznej instytucji parlamentu. Jak ju? wspomnieli?my, parlament na?o?ony zosta? na istniej?ce demokracje parafialne i sprowadza? si? pocz?tkowo do wzywania miejscowych przedstawicieli do rady na temat podatk?w miejscowych. Wzrost znaczenia parlamentu zbiega? si? ze wzrostem opodatkowania. S? wi?c pewne przes?anki teoretyczne dla p??niejszych roszcze? parlamentu do wy??cznego prawa nak?adania podatk?w. Pocz?tkowo parlament by? narz?dziem kr?l?w sprawiedliwych, a przede wszystkim narz?dziem Edwarda I, kt?ry k??ci? si? cz?sto ze swoimi parlamentami, a mo?e czasem nie podoba? si? swemu ludowi (co nie by?o zreszt? nigdy jednym i tym samym), ale na og?? by? w?adc? w najwy?szym stopniu reprezentatywnym. W zwi?zku z tym nale?y rozwa?y? pewne trudne i ciekawe zagadnienie, stanowi?ce koniec w?tku rozpocz?tego podbojem norma?skim. Edward nie by? na pewno nigdy kr?lem bardziej reprezentatywnym, mo?na powiedzie?: kr?lem bardziej republika?skim, ni? wtedy, kiedy wygania? ?yd?w. Problem ten jest tak ma?o rozumiany i nacechowany uczuciem tak g?upiej niech?ci wzgl?dem tej zdolnej i historycznej rasy, ?e musimy zatrzyma? si? na chwil? dla om?wienia tej sprawy.

?ydzi byli w ?redniowieczu r?wnie pot??ni, jak niepopularni. Byli oni kapitalistami tej epoki, posiadaczami p?ynnych bogactw, gotowych w ka?dej chwili do wypo?yczenia. Mo?na broni? tezy, ?e w ten spos?b byli oni u?yteczni. Pewne jest, ?e w ten spos?b ich u?ywano. Mo?na r?wnie? zupe?nie s?usznie powiedzie?, ?e w ten spos?b ich nadu?ywano. Nie chodzi?o tu jednak o to nadu?ycie, o kt?rym wspomina si? przypadkowo w powie?ciach, obracaj?cych si? przewa?nie doko?a tej jednej my?li, ?e wyrywano im z?by. Ci, kt?rzy s?yszeli o tym w formie anegdoty o kr?lu Janie, na og?? nie znaj? do?? wa?nego szczeg??u, ?e by?a to anegdota skierowana przeciw kr?lowi Janowi. Anegdota ta wydaje si? w?tpliwa, opowiadaj?c j?, podkre?lano jej wyj?tkowo??, samo za? to podkre?lanie ?wiadczy, ?e uwa?ano j? za krzywdz?c?. Prawdziwa natomiast niesprawiedliwo?? po?o?enia ?yd?w by?a g??bsza i przejmowa?a rozpacz? ten wra?liwy i wysoce cywilizowany lud. Mogli oni s?usznie twierdzi?, ?e chrze?cija?scy kr?lowie i szlachta, a nawet chrze?cija?scy papie?e i biskupi, dla cel?w chrze?cija?skich (takich jak wyprawy krzy?owe i katedry) u?ywali pieni?dzy, kt?re mo?na by?o gromadzi? w takich stosach tylko przy pomocy lichwy, niekonsekwentnie pi?tnowanej przez tych samych ludzi, jako niechrze?cija?skiej. Gdy za? nadchodzi?y gorsze czasy, wydawali oni ?yd?w na pastw? biedak?w zrujnowanych t? u?yteczn? lichw?. Taki by? rzeczywisty stan rzeczy, przemawiaj?cy na korzy?? ?yd?w, tote? bez w?tpienia czuli si? oni rzeczywi?cie uci?nieni. Na nieszcz??cie na korzy?? chrze?cijan przemawia? fakt, ?e i oni, z t? sam? co najmniej s?uszno?ci?, czuli w ?ydzie ciemi??c?. To za? wzajemne oskar?anie si? o tyrani? stanowi semicki k?opot wszystkich czas?w. Jest pewne, ?e g?os ludu nie t?umaczy? tego antysemityzmu brakiem mi?osierdzia, ale po prostu uwa?a? go za objaw mi?osierdzia. Chaucer wsadza sw? kl?tw? na okrucie?stwa hebrajskie w usta przeoryszy o wielkim sercu, kt?ra p?aka?a na widok myszy w ?apce. Kiedy wi?c Edward, ?ami?c dotychczasow? regu??, wed?ug kt?rej w?adcy sprzyjali bogaceniu si? swych bankier?w, wyrzuci? obcych finansist?w z kraju, jego lud widzia? w nim zapewne najwyra?niej b??dnego rycerza i ojca mi?uj?cego sw?j lud.

Mo?na mie? r??ne pogl?dy na t? spraw?, w ka?dym razie taki obraz Edwarda daleki by? od nieprawdy. By? on najsprawiedliwszym i najsumienniejszym okazem ?redniowiecznego monarchy. Te za? w?a?nie jego cechy pozwalaj? dojrze? tym wyra?niej dzia?anie tej nowej si?y, kt?ra mia?a pokrzy?owa? jego plany i w walce z kt?r? zmar?. B?d?c sprawiedliwym by? on r?wnie? zdecydowanym legalist?, nale?y za? pami?ta? — je?eli nie chcemy po prostu przypisywa? w?asnych pogl?d?w epokom minionym — ?e w owych czasach wiele spor?w mia?o charakter prawniczy. R??nic dynastycznych i feudalnych nie kojarzono jeszcze w?wczas z niczym innym. W tym te? duchu poproszono Edwarda o rozjemstwo w sprawie spornych roszcze? do tronu szkockiego. I w tym te? rozumieniu rozs?dza? on zupe?nie, jak si? zdaje, uczciwie. Jednak?e za spraw? swego prawniczego, czy te?, jakby to powiedzia? kto? z?o?liwy, pedantycznego umys?u wstawi? klauzul?, ?e kr?l szkocki jest wasalem kr?la Anglii. Edward nie zrozumia? zapewne nigdy, jakiego ducha wywo?a? przeciw sobie, gdy? duch ten nie mia? w?wczas jeszcze nazwy. Dzi? zwiemy go nacjonalizmem. Szkocja opar?a si? Edwardowi, a przygody wyj?tego spod prawa rycerza Wallace’a dostarczy?y jej rych?o jednej z tych legend, kt?re s? wa?niejsze od historii. W spos?b praktykowany w owych czasach tak samo przynajmniej jak dzi?, katoliccy ksi??a szkoccy stali si? parti? patriotyczn? i antyangielsk?, i nie przestali ni? by? nawet w czasie reformacji. Wallace zosta? pobity i stracony, ale dach pali? si? ju? nad g?ow?. Opowiedzenie si? za spraw? narodow? ze strony jednego z jego w?asnych rycerzy, nazwiskiem Bruce, wyda?o si? staremu kr?lowi zwyk?? zdrad? feudalnego prawa. W szale w?ciek?o?ci, prowadz?c nowy najazd, umar? on na samej granicy Szkocji. W ostatnich swych s?owach wielki kr?l poleci?, by jego ko?ci niesiono w pierwszym szeregu w czasie bitwy. Te olbrzymich rozmiar?w ko?ci pochowano w ko?cu z napisem nagrobnym „Tu le?y Edward Wysoki, kt?ry by? m?otem na Szkot?w”. By? to napis prawdziwy, ale w pewnym sensie dok?adnie odwrotny od zamierze? jego autor?w. Edward by? m?otem na Szkot?w, nie z?ama? ich jednak, ale wyku?. Bi? bowiem w nich na kowadle i przekuwa? ich na miecz.

Ten zbieg okoliczno?ci, czy te? bieg wypadk?w, cz?sto obserwowany w dziejach Anglii, na skutek kt?rego (z takich czy innych powod?w) nasi najpot??niejsi kr?lowie pozostawiali sw? w?adz? w stanie zachwianym, zaznaczy? si? pod nast?pnym panowaniem, kiedy to od?y?y spory pomi?dzy baronami i p??nocne kr?lestwo pod Brucem wywalczy?o sobie ostatecznie wolno?? w bitwie pod Bannockburn. Panowanie to jednak stanowi?o tylko interludium, za nast?pnego za? kr?la widzimy dalszy rozw?j nowej tendencji narodowej. Wielkie wojny francuskie, rozpocz?te przez Edwarda III, w kt?rych Anglia zyska?a tyle chwa?y, nabiera?y charakteru coraz bardziej nacjonalistycznego. Uwzgl?dniaj?c nawet zmienionego ducha czas?w, musimy najpierw uprzytomni? sobie, ?e Edward III podni?s? w stosunku do Francji roszczenia r?wnie legalne i dynastyczne, jak Edward I w stosunku do Szkocji. Roszczenia te by?y znacznie mo?e s?absze co do tre?ci, ale r?wnie poprawne co do formy. My?la? on, czy nawet powiedzia?, ?e ro?ci sobie prawo do kr?lestwa, tak jakby jaki? ziemianin powiedzia?, ?e ma prawo do maj?tku. S?dz?c powierzchownie, by?a to sprawa do rozpalrzenia przez prawnik?w angielskich i francuskich. Ktokolwiek chcia?by jednak wywnioskowa? z tego, ?e lud ?wczesny by? baranem, przechodz?cym z r?k do r?k, wykaza?by ca?kowity brak zrozumienia dziej?w ?redniowiecza, jako ?e barany nie miewaj? zwi?zk?w zawodowych. Wojsko angielskie zawdzi?cza?o du?o swej si?y warstwie wolnych kmieci (yeomen). Piechota za?, a szczeg?lnie ?ucznicy, zawdzi?czali swe powodzenie w du?ej mierze temu ludowemu duchowi, kt?ry ju? pod Courtrai wysadzi? by? z siode? wysokie rycerstwo francuskie. Istota zagadnienia sprowadza?a si? jednak do tego, ?e podczas kiedy prawnicy gadali jeszcze ci?gle o Prawie Salickim, to ?o?nierze, kt?rzy dawniej byliby gadali o prawie cechowym czy ziemskim, gadali ju? teraz o prawie angielskim czy francuskim. W tym d??eniu do dopatrzenia si? czego? poza miastem, bractwem cechowym, powinno?ciami feudalnymi czy te? ziemi? gromadzk?, przodowali Francuzi. Ca?? histori? tej przemiany ukazuje fakt, ?e Francuzi zacz?li od dawna nazywa? nar?d Wi?kszym Krajem. Francja by?a pierwszym z narod?w i pozosta?a wzorem dla innych. By?a jedynym narodem b?d?cym narodem i niczym wi?cej. Ale w tym starciu Anglicy scementowali si? r?wnie silnie, tote? z prawdziwie patriotycznym poklaskiem spotka?y si? prawdopodobnie zwyci?stwa pod Crecy i Poitiers, a na pewno p??niejsze zwyci?stwo pod Azincourt. To ostatnie zasz?o dopiero po wewn?trznych przewrotach w Anglii, kt?re rozwa?ymy p??niej. Nacjonalizm r?s? w czasie ci?g?ych wojen z Francj?. R?wnie ci?g?ym zjawiskiem by?a angielska tradycja legend, kt?re zrodzi?y si? po Azincourt. Znalaz?y one wyraz w niewyszukanych w formie, ale pe?nych ducha balladach sprzed epoki wielkich pisarzy el?bieta?skich. Henryk V Szekspira nie jest na pewno Henrykiem V z historii, ale jest bardziej historyczny. Jest on nie tylko osob? rozs?dniejsz? i sympatyczniejsz?, ale r?wnie? maj?c? wi?ksze znaczenie. Tradycja ca?ej tej historii nie by?a bowiem tradycj? Henryka, ale posp?lstwa, kt?re przerobi?o Henryka na Harryego. W armii pod Azincourt by?o tysi?c Harrych, nie tylko jeden, tote? posta?, kt?r? Szekspir ulepi? z legend wielkiego zwyci?stwa, jest w du?ej mierze wizerunkiem Anglika wiek?w ?rednich, tak jak go wszyscy ludzie widzieli. Nie m?wi? on sam co dzie? wierszem, jak bohater Szekspira, ale by?by to ch?tnie czyni?. Nie mog?c za? m?wi? wierszem — ?piewa?. Lud angielski ukazuje si? nam we wsp??czesnych opisach przede wszystkim jako lud ?piewaj?cy. By? on widocznie nie tylko ekspansywny, ale i sk?onny do przesady. I pewno szar?owa?, nie tylko na polu bitwy. Pi?kny, krotochwilny obrazowy j?zyk, kt?ry przetrwa? w komicznych pie?niach i codziennej mowie angielskich biedak?w jeszcze po dzi? dzie?, narodzi? si? szcz??liwie w epoce, kiedy Anglia stawa?a si? narodem. Przetrwa? on, mimo ?e wsp??czesny biedak, pod naciskiem gospodarczego post?pu, straci? cz??ciowo weso?o?? i zachowa? tylko humor. Jednak?e na tym przedwio?niu patriotyzmu nowa jedno?? pa?stwa ma?o jeszcze ci??y?a na biedakach i dlatego szewc w armii Henryka, kt?ry u siebie w domu my?la?by najpierw o tym, ?e by?o to ?wi?to ?w. Kryspina, patrona szewc?w, m?g? prawdziwie i szczerze wiwatowa? na cze?? pogromu lanc francuskich gradem strza?, wznosz?c okrzyki na cze?? ?w. Jerzego i Weso?ej Anglii.

Sprawy ludzkie skomplikowane s? w spos?b niewygodny, tote? owo przedwio?nie patriotyzmu by?o zarazem jesieni? spo?ecze?stwa ?redniowiecznego. W nast?pnym rozdziale postaram si? wytropi? si?y rozk?adaj?ce t? cywilizacj?. W tym ju? jednak miejscu, zaraz po wzmiance o pierwszych zwyci?stwach, nale?y podkre?li? rozgoryczenie i ja?owe ambicje, ujawniaj?ce si? coraz bardziej w p??niejszych okresach, w miar? przeci?gania si? wojen francuskich. Francja by?a w tym czasie znacznie mniej szcz??liwa od Anglii — zdrada jej szlachty i s?abo?? jej kr?l?w n?ka?y j? prawie w tym samym stopniu, co najazd wyspiarzy. A jednak od tej w?a?nie rozpaczy i tego poni?enia rozdar?o si? w ko?cu niebo i ukaza?o jasno?? zjawiska, kt?re najtrze?wiejszemu nawet z historyk?w trudno nazwa? inaczej ni? cudem.

Mo?liwe, ?e na skutek oczywistego cudu nacjonalizm sta? si? nie?miertelny. Wolno wyrazi? przypuszczenie, cho? sprawa ta jest zbyt trudna, by j? tu analizowa?, ?e w wielkiej moralnej przemianie, kt?ra przekszta?ci?a cesarstwo rzymskie w spo?ecze?stwo chrze?cija?skie, tkwi?o co?, dzi?ki czemu ka?da wielka rzecz, kt?rej ta przemiana dawa?a p??niej pocz?tek, dostawa?a przy chrzcie obietnic? trwa?o?ci lub przynajmniej nadziej? na trwa?o??. Mo?liwe, ?e ka?da z idei tej epoki nosi?a w sobie zarodki nie?miertelno?ci. Na pewno czego? takiego dopatrze? si? mo?na w koncepcji, kt?ra ma??e?stwo przekszta?ci?a z umowy w sakrament. Bez wzgl?du jednak na powody tego zjawiska — to jedno jest pewne, ?e nawet u jak najbardziej ?wieckich ludzi naszych w?asnych czas?w stosunek do rodzinnego kraju sta? si? nie umowny, lecz sakramentalny. Mo?emy sobie m?wi?, ?e flagi s? szmatami, czy granice fikcjami, ale ci sami ludzie, kt?rzy to powtarzali przez p?? swego ?ycia, umieraj? potem za szmat? i darci s? w strz?py w obronie fikcji. Dzieje si? to nawet w chwili, w kt?rej to pisz?. Gdy w roku 1914 zagrzmia?a tr?ba do boju, nowoczesna ludzko?? zgrupowa?a si? w narody pr?dzej, zanim sobie zd??y?a uprzytomni?, co uczyni?a. Cz?owiek rozumny nie znajdzie powodu, by w?tpi?, ?e je?li ten sam d?wi?k rozlegnie si? za lat tysi?c, ludzko?? powt?rzy dok?adnie to samo. Cho?by jednak ten wielki i dziwny stan ducha nie mia? okaza? si? trwa?y, istota rzeczy le?y w tym, ?e odczuwamy go dzi? jako trwa?y. Trudno da? definicj? wierno?ci, ale mo?e zbli?ymy si? do niej nazywaj?c j? uczuciem rodz?cym si? tam, gdzie obowi?zek nie ma granic. Minimum za? obowi?zku, czy nawet przyzwoito?ci, wymagane od patrioty, stanowi maksimum wymagane przez jak najwznio?lejsz? koncepcj? ma??e?stwa. Patriotyzm, tak jak go og?? rozumie, nie sprowadza si? do zwyk?ego stosunku obywatela do pa?stwa. W rozumieniu og??u patrio tyzm obowi?zuje na czasy lepsze i gorsze, t?uste i chude, na zdrowie i chorob?, na pot?g? i chwa?? narodu, jak i na jego poha?bienie i upadek. Nie wystarczy podr??owa? w nawie pa?stwa w charakterze pasa?era. W razie potrzeby trzeba umie? zaton?? wraz z okr?tem.

Nie widz? potrzeby powtarzania tu opowie?ci o tym trz?sieniu ziemi, w czasie kt?rego przeja?ni? o si? niebo ukazuj?c ponad zamieszaniem i poni? eniem tron?w w?adcz? posta? kobiety z ludu. Ona, sama jedna, osamotniona, by?a istn? — Rewolucj? Francusk?. Sta?a si? ?ywym dowodem, ?e pewna moc le?a?a nie w francuskich kr?lach czy w francuskich rycerzach, ale w samych Francuzach. Sam fakt jednak, ?e dojrza?a ona co? ponad sob?, co by?o czym? wi?cej ni? b??kit nieba, fakt, ?e ?y?a ?yciem ?wi?tej i umar?a ?mierci? m?cze?sk?, wybi? na nowym uczuciu narodowym u?wi?cone znami?. Fakt za?, ?e walczy?a ona za kraj pobity i ?e — nawet mimo jego zwyci?stwa — zosta?a sama w ko?cu pokonana, ten fakt charakteryzuje trudny do zrozumienia czynnik ofiarnego oddania si?, o kt?rym m?wi?em przed chwil?, czynnik godz?cy nawet pesymizm z patriotyzmem. W tym miejscu wydaje si? wskazane rozwa?y? wp?yw tej ofiary na poezj? i rzeczywisto?? Anglii.

Nie by?em nigdy zdania, by rola patrioty mia?a polega? na obrzucaniu w?asnego kraju utartymi i nieprzekonywaj?cymi komplementami. Nie zrozumie jednak Anglii ten, kto nie pojmie, ?e wymieniony powy?ej epizod historyczny, kt?ry w spos?b oczywisty wskazuje, i? Anglia nie mia?a racji — ??czy si? w rezultacie z ciekaw? w?a?ciwo?ci?, kt?ra wskazuje, ?e Anglicy mieli wyj?tkowo racj?. Nikt por?wnuj?cy nas uczciwie z innymi krajami nie mo?e twierdzi?, by?my zaniedbywali budowy grobowc?w prorokom, kt?rych kamienowali?my, czy nawet prorokom, kt?rzy ciskali w nas kamienie. Angielska tradycja historyczna odznacza si? pewn? niedba?? wielkoduszno?ci?, kt?ra zawsze popada w ko?cu w chwalenie nie tylko wielkich cudzoziemc?w, ale i wielkich wrog?w. Cz?sto obok wielkiej niesprawiedliwo?ci ma ona nielogicznie szeroki gest. Za?atwia si? z jakim? wielkim narodem ignoruj?c go po prostu, natomiast do wielkiej osobisto?ci odnosi si? z serdecznym uwielbieniem. Szereg przyk?ad?w tej w?a?ciwo?ci mo?na by znale?? i w tym rozdziale naszych dziej?w, gdy? nasze ksi??ki robi? z Wallace’a cz?owieka lepszego, ni? nim by? naprawd?, podobnie jak przyznawa?y p??niej Waszyngtonowi nawet wy?sze idea?y, ni? te, kt?re posiada? w rzeczywisto?ci. Thackeray ?mia? si? z portretu Wallace’a p?dzla panny Jane Porter, wed?ug kt?rej szed? on na wojn? — p?acz?c, z pi?kn? lnian? chusteczk? do nosa. Jednak?e jej postawa by?a bardziej angielska i nie mniej ?cis?a, a jej idealizacja by?a bli?sza prawdy ni? w?asne poj?cia Thackeraya o ?redniowieczu brudnych hipokryt?w, zakutych w zbroje. Je?li Edward, figuruj?cy w dziejach jako tyran, potrafi? p?aka? ze wsp??czucia, to wydaje si? do?? prawdopodobne, ?e Wallace p?aka? r?wnie?, z chusteczk? czy bez. W ka?dym razie romans panny Porter oddawa? ?ci?le rzeczywisto?? nacjonalizmu. Wiedzia?a ona znacznie wi?cej o szkockich patriotach, ?yj?cych na wiele wiek?w przed jej czasem, ni? wiedzia? Thackeray o irlandzkich patriotach, kt?rych mia? pod nosem. Thackeray by? cz?owiekiem wielkim, w tej sprawie by? on jednak cz?owieczkiem bardzo ma?ym, doprawdy ledwie ?e dostrzegalnym. Przyk?ady Wallace’a i Waszyngtona i wielu innych przytaczamy tu jednak tylko po to, by wykaza? nasz? ekscentryczn? wielkoduszno??, kt?r? okupujemy niekt?re z naszych uprzedze?. Narobili?my wiele g?upstw, dokonali?my jednak przynajmniej jednej pi?knej rzeczy: wybielili?my naszych najgorszych wrog?w. Je?li uczynili?my to w stosunku do ?mia?ego szkockiego zago?czyka oraz do przedsi?biorczego w?a?ciciela niewolnik?w ze stanu Virginia, to nie odm?wimy chyba naszego uznania i tej jedynej bia?ej postaci w?r?d prostego t?umu ?o?dak?w. Uwa?am, ?e w nowoczesnej Anglii panuje w tej sprawie co? jakby powszechny entuzjazm. Pewien wielki krytyk angielski napisa? ksi??k? o tej bohaterce jedynie w celu zganienia wielkiego krytyka francuskiego za to, ?e nie pochwali? jej dostatecznie. Nie wierz?, by ?y? dzi? jaki? Anglik, kt?ry, gdyby mu zaproponowano wcielenie si? w Anglika z owych czas?w, nie zrzek?by si? zaszczytu jazdy z wie?cem zwyci?zcy na skroni, na czele wszystkich w??czni spod Azincourt, na rzecz wcielenia si? w tego prostego ?o?nierza angielskiego, o kt?rym m?wi tradycja, ?e z?ama? sw? w??czni?, by zrobi? z niej krzy? dla ?w. Joanny d’Arc.


X. Wojna uzurpator?w

Poeta Pope by? wprawdzie przyjacielem najwi?kszego z torysowskich demokrat?w, Bolingbroke’a, ?y? jednak w ?wiecie, w kt?rym nawet torysi przypominali wig?w. Umys? za? wigowski nie wyrazi? nigdy ja?niej swego politycznego credo ni? w wierszu Pope’a: „Boskie prawo kr?l?w do z?ych rz?d?w”. Gdy dojdziemy do tego okresu dziej?w, nie b?d? si? stara? usprawiedliwia? tego, co rzeczywi?cie ur?ga?o rozumowi w uj?ciu prawa Boskiego przez Filmera i niekt?rych pedantycznych rojalist?w XVII wieku. G?osili oni niemo?liwy idea? „nieopierania si?” ?adnej legalnej w?adzy rodzimej, cho? takie stanowisko wydaje mi si? nawet mniej s?u?alcze i zabobonne ni? nowocze?niejszy idea? „nieopierania si?” nawet w?adzy obcej i bezprawnej. Wiek siedemnasty by? wiekiem sekt, to znaczy maniactwa, tote? uczniowie Filmera z Boskiego prawa zrobili mani?. Prawo to si?ga?o swymi korzeniami daleko wstecz. Cho? mia?o charakter religijny, by?o jednak zupe?nie realistyczne. Popl?ta?o si? ono z wieloma innymi, sprzecznymi, sprawami ?redniowiecza i przewija si? przez wszystkie przemiany, kt?re b?dziemy obecnie rozpatrywali. Trudno lepiej uzmys?owi? sobie ten zwi?zek, ni? cytuj?c lekki epigram Pope’a i wykazuj?c, ?e jest on w gruncie rzeczy bardzo s?aby filozoficznie. „S?uszne prawo kr?l?w do z?ych rz?d?w”, o ile rozumie? je jako szyderstwo, ur?ga rzeczywi?cie wszystkiemu, co rozumiemy pod s?owem „prawo”. Mie? prawo do czynienia czego? znaczy zupe?nie co? innego, ni? mie? s?uszno?? czyni?c to. To, co Pope m?wi satyrycznie o prawie Boskim, pokrywa si? z tym, co zwykli?my wszyscy m?wi? zupe?nie powa?nie o prawie ludzkim. Je?li cz?owiek ma prawo g?osu, to czy? nie ma on prawa odda? tego g?osu mylnie? Je?li m??czyzna ma prawo wybra? sobie ?on?, to czy? nie ma on prawa pomyli? si? w wyborze? Mam prawo do wyra?enia zdania, kt?re obecnie pisz?, powinienem by? jednak ostro?ny z wysuni?ciem w?tpliwego twierdzenia, jakoby to dowodzi?o, ?e moje zdanie jest s?uszne.

Ot?? monarchia ?redniowieczna, cho? stanowi?a tylko jeden z aspekt?w ?redniowiecznego ?adu, wyra?a?a si? z grubsza w idei, ?e w?adca ma prawo do rz?dzenia, tak jak wyborca ma prawo g?osu. Monarcha m?g? rz?dzi? ?le, p?ki jednak nie rz?dzi? wr?cz potwornie i nie dopuszcza? si? niezwyk?ego z?a, zachowywa? prawo do swego stanowiska, tak jak cz?owiek prywatny zachowuje prawo do ma??e?stwa i przenoszenia si? z miejsca w miejsce, p?ki nie pomiesza mu si? w g?owie okropnie i niezwykle. W praktyce nie by?o to takie proste, bowiem wieki ?rednie nie mia?y, jak si? to cz?sto zwyk?o wyobra?a?, jednolitej i ?elaznej dyscypliny. By?o w nich du?o spraw spornych, a tym samym bardzo zawi?ych, ?atwo wi?c — wyrywaj?c z kontekstu poszczeg?lne zdania, czy to tycz?ce ius divinum, czy primus inter pares — przylepi? ludziom ?redniowiecza tak? czy inn? etykiet?. Twierdzono np. powa?nie, ?e byli oni wszyscy Germanami. Prawd? jest natomiast, ?e wp?yw Ko?cio?a, cho? bynajmniej nie wszystkich jego Doktor?w, wzbudzi? poczucie pewnego rodzaju sakramentu w?adzy, co mia?o na celu uczyni? monarch? gro?nym i dlatego czyni?o go cz?sto tyranem. Z?e strony takiego despotyzmu s? oczywiste, natomiast charakter p?yn?cych z niego korzy?ci nale?y przemy?le? dok?adniej, ni? si? to czyni obecnie, je?li si? chce zrozumie? zdarzenia, kt?re mamy teraz opowiedzie?.

Korzy?? z „Boskiego prawa”, czyli nieusuwalnego legitymizmu, jest nast?puj?ca: k?adzie ono kres ambicjom bogaczy. „Roi je nepuis”. W?adza kr?lewska, bez wzgl?du na to, czy pochodzi?a z nieba, czy nie, by?a pod jednym wzgl?dem podobna do w?adzy niebieskiej: nie by?a na sprzeda?. Konstytucyjni morali?ci twierdz? cz?sto, ?e tyran i mot?och maj? te same wady. Nie zwr?cono jednak dobrze uwagi na to, ?e tyran i mot?och maj? stanowczo te same cnoty. Jedna cnota, kt?r? dziel? w spos?b bardzo oczywisty, wyra?a si? w tym, ?e ani tyran, ani mot?och nie s? snobami. Nie troszcz? si? ani za grosz o to, co robi? z lud?mi bogatymi. Prawd? jest, i? uwa?ano, ?e tyrania przychodzi?a czasem z niebios, tak jak gdyby dos?ownie spada?a z chmur. Ho?ubi? nadziej? na koron? kr?lewsk? znaczy?o tyle, co ho?ubi? nadziej? na to, by sta? si? wiatrem zachodnim czy gwiazd? porann?. Najz?o?liwszy nawet m?ynarz nie mo?e jednak zmusi? wiatru, by kr?ci? tylko jego w?asny m?yn. Najwi?kszy pedant w?r?d uczonych nie potrafi przemieni? gwiazdy porannej w swoj? wy??cznie lamp? do czytania. A jednak co? w tym rodzaju zasz?o w Anglii w p??nym ?redniowieczu, pierwszym za? znakiem tego zjawiska by?, zdaniem moim, upadek Ryszarda II.

Historyczne sztuki Szekspira bli?sze s? prawdy ni? historii. S? tradycjonalne. ?ywa pami?? o wielu rzeczach przetrwa?a, cho? pami?? o innych zagin??a. Szekspir mia? s?uszno?? robi?c z Ryszarda II wcielenie pretensji do Boskiego prawa, a z Bolingbroke’a wcielenie ambicji baron?w, kt?ra rozsadzi?a stary ?ad ?redniowieczny. Z nastaniem Tudor?w Boskie prawo sta?o si? jednak bardziej suche, a zarazem i bardziej fantastyczne. Szekspirowi trudno by?o odtworzy? ?wie?o?? i ludowy posmak tej sprawy, trafi? bowiem w?a?nie na proces sztywnienia ustroju, charakterystyczny dla p??nego ?redniowiecza. Mo?liwe, ?e sam Ryszard by? w?adc? kapry?nym i doprowadza? ludzi do rozpaczy. Mo?liwe, ?e w silnym ?a?cuchu Plantagenet?w by?o to w?a?nie owo s?abe ogniwo, kt?re si? zerwa?o. Mo?liwe, ?e istnia?y powa?ne argumenty przeciw zamachowi stanu, kt?rego Ryszard dokona? w 1397 r., i ?e jego krewniak — Henryk Bolingbroke — mia? po swej stronie powa?ny od?am rozczarowanej opinii publicznej, gdy w 1399 r. dokona? pierwszej w dziejach Anglii prawdziwej uzurpacji. Je?li jednak pragniemy zrozumie? t? szersz? tradycj?, kt?r? zagubi? nawet Szekspir, musimy rzuci? okiem wstecz na co?, co spotka?o Ryszarda w pierwszych latach jego rz?d?w. By?o to na pewno najwi?ksze zdarzenie jego panowania, a mo?e najwi?ksze zdarzenie we wszystkich panowaniach, kt?re przebiegamy w tej ksi??ce. Prawdziwy lud angielski, ludzie pracuj?cy w?asnymi r?koma, podnie?li te r?ce, by uderzy? swych pan?w, chyba po raz pierwszy, a na pewno po raz ostatni w dziejach.

Poga?skie niewolnictwo powoli zanika?o, nie tyle drog? rozk?adu, co drog? przekszta?cenia si? w co? lepszego. W pewnym sensie nie umar?o ono, ale raczej nabra?o ?ycia. W?a?ciciel niewolnik?w podobny by? do cz?owieka, kt?ry wkopie rz?d s?up?w, ?eby zrobi? p?ot, a p??niej stwierdzi, ?e wypu?ci?y one korzenie i rozwin??y si? w drzewka. S? one teraz i wi?cej warte, i trudniejsze do obchodzenia si?, a w szczeg?lno?ci trudniejsze do przeniesienia w inne miejsce. Taka r??nica mi?dzy s?upem a drzewem odpowiada dok?adnie r??nicy mi?dzy niewolnikiem a poddanym — czy nawet wolnym ch?opem, do kt?rego to stanu poddany wydawa? si? szybko zmierza?. By?a to, w najlepszym rozumieniu tego oklepanego frazesu, ewolucja spo?eczna, przy czym mia?a ona z?? stron? ka?dej takiej ewolucji, polegaj?c? na tym, ?e podczas gdy by?a najg??bszym wyrazem ?adu, by?a jeszcze ci?gle po prostu bezprawiem, to znaczy, ?e wyzwolenie gminu posun??o si? ju? by?o bardzo daleko, ale jeszcze nie na tyle, by da?o si? uj?? w jak?? ustaw?. Zwyczaj by? „niepisany”, podobnie jak konstytucja brytyjska, i (podobnie jak ta ewolucyjna, nieuchwytna instytucja) m?g? by? zawsze deptany przez bogaczy, kt?rzy zacz?li go u?ywa? jako narz?dzia do za?atwiania swych interes?w przez akty parlamentarne. ?wie?o upieczony ch?op by? ci?gle jeszcze prawie niewolnikiem. Mia? si? o tym dowiedzie? na skutek jednego z tych obrot?w fortuny, kt?re zadaj? k?am lekkomy?lnej wierze w zdrowy rozs?dek niepisanych konstytucji. Wojny z Francj? sta?y si? z biegiem czasu takim samym prawie dopustem dla Anglii, jak dla Francji. Angli? wyniszczy?y jej zwyci?stwa. Na przeciwleg?ych kra?cach spo?ecze?stwa ros?y zbytek i ub?stwo — i na skutek procesu, kt?rego opis nadaje si? lepiej do jednego z nast?pnych rozdzia??w, zachwia?a si? r?wnowaga znamionuj?ca wi?ksz? cz??? ?redniowiecza. W ko?cu straszna zaraza, zwan? Czarn? ?mierci?, przesz?a przez kraj jak podmuch eksplozji, przerzedzaj?c ludno?? i rujnuj?c dorobek pokole?. Zabrak?o r?k do pracy i trudno by?o o luksusowe wyroby, tote? wielcy panowie uczynili to, czego mo?na si? by?o po nich spodziewa?. Stali si? prawnikami i podtrzymywaczami litery prawa. Odwo?ali si? do zasad zupe?nie przedawnionych, by zagna? poddanego z powrotem w niewol? ciemnych wiek?w. Og?osili ludowi swe postanowienie i lud chwyci? za bro?.

Dwie dramatyczne opowie?ci, ??cz?ce Wata Tylera w spos?b w?tpliwy z pocz?tkiem tego buntu, a stanowczo z jego ko?cem, nie s? bynajmniej niewa?ne, mimo ?e nasi dzisiejsi prozaiczni historycy udaj?, ?e wszystkie dramatyczne opowie?ci s? niewa?ne. Opowie?? o pierwszym uderzeniu Tylera ma o tyle znaczenie, ?e jest nie tylko dramatyczna, ale wi??e si? z domem rodzinnym. Uderzenie to by?o pomst? za obraz? rodziny i zrobi?o z legendy o tym buncie, bez wzgl?du na jego przypadkowe nieprzyzwoito?ci, co? w rodzaju demonstracji na rzecz przyzwoito?ci. Ma to sw? wag?, gdy? na godno?? cz?owieka ubogiego nie zwraca si? prawie zupe?nie uwagi we wsp??czesnych dyskusjach. Dzi? poborcy podatkowemu wystarczy przynie?? formularz i powiedzie? kilka d?ugich s??w, nie nara?aj?c si? na rozbicie g?owy. Przyczyn? protestu oraz form?, jak? reakcja feudalna przybra?a pocz?tkowo, by? podatek od g?osowania. By? to jednak tylko fragment powszechnego procesu wt?aczania ludno?ci w prac? niewolnicz?, co w pe?ni t?umaczy dzikie post?powanie rz?du po z?amaniu powstania. W swych wypowiedziach rz?d grozi?, ?e uczyni poddanego jeszcze bardziej niewolnym, ni? by? przedtem. Fakty zwi?zane z upadkiem powstania s? lepiej znane. ?redniowieczne posp?lstwo wykaza?o znaczn? energi? wojskow? i umiej?tno?? wsp??dzia?ania, przebi?o sobie drog? do Londynu i natkn??o si? pod murami miasta na si?? zbrojn?, w?r?d kt?rej byli kr?l i burmistrz Londynu. Zmuszono ich do zgody na rokowania. Jednak?e zdradzieckie zasztyletowanie Tylera przez burmistrza da?o sygna? do walki i masakry. Ch?opi rzucili si? naprz?d krzycz?c „zabili nam wodza”. W?wczas to zasz?a rzecz dziwna, co?, co daje nam przelotny i ostatni rzut oka na ukoronowanego pomaza?ca wiek?w ?rednich. Na jedn? kr?tk? chwil? Boskie prawo sta?o si? Boskim.

Kr?l by? jeszcze ch?opcem. W uszach tego t?umu g?os jego musia? wi?c brzmie? nieledwie jak g?os dziecka. Jednak?e si?a jego ojc?w i wielko?? cywilizacji chrze?cija?skiej, z kt?rej si? wywodzi?, zst?pi?y w jaki? dziwny spos?b na niego. Wyjecha? na koniu przed szeregi ludu i zawo?a?: „Ja jestem waszym wodzem”, i obieca? przyzna? im wszystko, o co prosili. Obietnic? t? p??niej z?ama?. Ci jednak, kt?rzy w z?amaniu jej widz? zwyk?? zmienno?? m?odego i lekkomy?lnego kr?la, sk?adaj? dow?d nie tyle p?ytkiego, co skrajnie ignoranckiego rozumienia ca?ego ducha tych czas?w. Faktem, kt?ry musimy sobie zapami?ta?, je?li nast?pne zdarzenia maj? si? nam ukaza? we w?a?ciwym ?wietle, jest to, ?e parlament na pewno zach?ci?, a prawie na pewno zmusi? kr?la do odtr?cenia ludu. Skoro bowiem uradowani rewolucjoni?ci z?o?yli bro? i zostali zdradzeni, kr?l zaproponowa? parlamentowi ludzki kompromis, kt?ry parlament odrzuci? z furi?. Parlament nie by? ju? w?wczas tylko cia?em rz?dz?cym, ale warstw? rz?dz?c?. Odnosi? si? on z jednak? pogard? do ch?op?w w wieku XIV, jak do kartyst?w w wieku XIX. Cia?o to, powo?ane pocz?tkowo przez kr?la analogicznie do s?d?w przysi?g?ych i wielu innych rzeczy, w celu uzyskania od szarych ludzi (niezbyt do tego ch?tnych) wypowiedzi na temat opodatkowania, zd??y?o si? ju? sta? celem ambicji, a tym samym arystokracj?. Toczy?a si? ju? w?wczas wojna, w tym wypadku dos?ownie na no?e, mi?dzy Izb? Gmin przez du?e „G” a gminem przez ma?e „g”. Skoro ju? mowa o no?ach, jest rzecz? znamienn?, ?e zab?jca Tylera nie by? zwyk?ym szlachcicem, ale wybra?cem kupieckiej oligarchii Londynu, aczkolwiek nie ma zapewne prawdy w opowie?ci, jakoby jego zbroczony krwi? sztylet figurowa? w herbie City londy?skiego. ?redniowieczni londy?czycy byli zdolni do zamordowania cz?owieka, ale nie do wetkni?cia skalanego w ten spos?b no?a w pobli?u krzy?a swego Odkupiciela, w miejsce, kt?re w rzeczywisto?ci zajmuje miecz ?w. Paw?a.

Powiedzieli?my przed chwil?, ?e parlament by? ju? arystokracj?, gdy? sta? si? celem ambicji. Prawda le?y mo?e troch? g??biej. Gdyby jednak nadszed? dzie?, w kt?rym ludzie zacz?liby marzy? o dostaniu si? do ?awy przysi?g?ych, wolno by zaryzykowa? przypuszczenie, ?e s?d przysi?g?ych przesta? by? instytucj? ludow?. W ka?dym razie ten fakt musimy mie? na uwadze, w przeciwie?stwie do odwrotnej idei ius divinum, czyli w?adzy ustalonej, je?li chcemy oceni? w?a?ciwie upadek Ryszarda. Je?li fakt zrzucenia go z tronu by? buntem, to by? to bunt parlamentu, czyli tej instytucji, kt?ra wobec buntu ludu okaza?a si? w?a?nie znacznie bardziej bezlitosna ni? sam kr?l. Nie to jednak jest spraw? najistotniejsz?. Istotne jest to, ?e na skutek obalenia Ryszarda wydostanie si? ponad parlament sta?o si? po raz pierwszy mo?liwe. Przeskok by? ogromny; celem ambicji sta?a si? teraz korona. Co m?g? uchwyci? jeden, m?g? mu wyrwa? drugi; co dynastia Lancaster trzyma?a si??, dynastia York mog?a wyrwa? si??. Czar, ?e kr?la nie mo?na zdetronizowa?, gdy? usadowi? si? poza zasi?giem ludzkim — prys?, i w ci?gu trzech nieszcz?snych pokole? awanturnicy potykali si? na schodach ?liskich od krwi, na schodach, ponad kt?rymi sta?o co?, czego nie mo?na by?o wyobrazi? sobie w ?redniowieczu: pusty tron.

Brak poczucia bezpiecze?stwa, cechuj?cy lancasterskiego uzurpatora — g??wnie dlatego, ?e by? uzurpatorem — t?umaczy wiele czyn?w, z kt?rych niekt?re okre?liliby?my dzi? jako dobre, inne jako z?e, a wszystkie razem jako dobre lub z?e, z t? sam? szczeg?ln? ?atwo?ci?, z jak? wydajemy s?dy o rzeczach odleg?ych. Sk?oni?o to dynasti? lancastersk? do opierania si? o parlament, b?d?cy, jak to ju? widzieli?my, instytucj? bardzo z?o?on?. Pod pewnymi wzgl?dami mog?o by? dla monarchii korzystne, ?e kontrolowa?a j? i rzuca?a jej wyzwanie instytucja, kt?ra zachowa?a cho? troch? z dawnej bezpo?rednio?ci i wolno?ci s?owa. By?o to jednak na pewno z?e dla parlamentu, gdy? czyni?o z niego jeszcze bardziej sprzymierze?ca ambicji szlacheckiej, kt?rej wiele przyk?ad?w zobaczymy p??niej. Sk?oni?o to r?wnie? dynasti? lancastersk? do oparcia si? o ludowe uczucia patriotyczne, do uczynienia j?zyka angielskiego po raz pierwszy j?zykiem dworu i do ponownego wszcz?cia wojen francuskich pi?knym spotkaniem pod Azincourt. Sk?oni?o to r?wnie? dynasti? do oparcia si? o Ko?ci??, a mo?e raczej o wy?sze duchowie?stwo, co by?o prawdopodobnie najgorsz? form? klerykalizmu. Pewien niezdrowy duch, ci???cy coraz silniej na ostatkach ?redniowiecza, wyrazi? si? w nowych i starannie obmy?lanych okrucie?stwach przeciw ostatniemu wykwitowi herezji. Pobie?na nawet znajomo?? filozofii tych herezji pozwala poda? w w?tpliwo?? pogl?d, jakoby zwiastowa?y one reformacj?. Trudno zrozumie?, jak kto? m?g?by nazwa? Wyklifa protestantem, nie nazywaj?c r?wnocze?nie protestantami Pelagiusza czy Ariusza, je?li za? John Ball by? reformatorem, to Latimer nie m?g? by? reformatorem. Cho? jednak nowe herezje nie zapowiada?y pocz?tku angielskiego protestantyzmu, to zapowiada?y mo?e koniec angielskiego katolicyzmu. Cobham nie zapali? ?wieczki w celu przekazania jej kaplicom niekonformistycznym, jednak?e Arundel zapali? pochodni? i przytkn?? j? do w?asnego ko?cio?a. Ta niepopularno??, kt?ra z biegiem czasu obarczy?a stary system religijny i sta? a si? nast?pnie prawdziw? tradycj? narodow?, skierowan? przeciw Marii, mia?a niew?tpliwie swe ?r?d?o w chorobliwej energii owych pi?tnastowiecznych biskup?w. Prze?ladowanie mo?e mie? podk?ad filozoficzny, daj?cy si? obroni?, ale u niekt?rych z tych ludzi prze?ladowanie by?o raczej zboczeniem. Z drugiej strony Kana?u la Manche jeden z tych ludzi przewodniczy? rozprawie przeciw ?w. Joannie d’Arc.

To wynaturzenie, ta chorobliwa energia stanowi? jednak si?? nap?dow? ca?ej tej epoki po upadku Ryszarda II, a w szczeg?lno?ci tych spo r?w, kt?re znalaz?y tak ironiczny wyraz w angiels kich r??ach — i cierniach. Niniejsza ksi??ka mo?e jedynie pretendowa? do tego, by by? skr?tem perspektywicznym rzuconym wstecz. Nie pozwala nam to wdawa? si? w opis zawi?ych wojen mi?dzy domami York a Lancaster, ani na ?adne pr?by ?ledzenia emocjonuj?cych nawrot?w fortuny i odwet?w, kt?rych pe?ne by?y ?ywoty Warwicka Tw?rcy Kr?l?w oraz wojowniczej wdowy po Hen ryku V. Wsp??zawodnicy ci nie walczyli oczywi?cie, jak si? to czasem przesadnie twierdzi, o nic, ani nawet (jak lew i jednoro?ec) nie walczyli tylko o koron?. Nawet w tym burzliwym p??mroku bohaterskich czas?w mo?na si? doszuka? cienia spor?w moralnych. Skoro jednak powiemy, ?e Lancaster broni? na og?? nowego poj?cia kr?la podpartego przez parlament i pot??nych biskup?w, a York resztek dawniejszej idei kr?la, kt?ry nie pozwala niczemu stawa? mi?dzy sob? a ludem, wyczerpiemy ju? wszystko, co mia?o trwa?y sens polityczny, i nic wi?cej nie da si? wywnioskowa?, nawet gdyby?my policzyli wszystkie strza?y spod Barnet czy wszystkie kopie spod Tewkesbury. Jednak?e twierdzenie, ?e yorki?ci mieli w sobie co?, co z grubsza mo?na by nazwa? toryzmem, ma przynajmniej t? jedn? ciekaw? stron?, ?e rzuca blask romantyzmu na ostatni? i najgodniejsz? uwagi posta? wojowniczego domu York, z kt?rej upadkiem Wojny R?? dobieg?y ko?ca.

Je?li pragniemy uchwyci? dziwne barwy zachodu ?redniowiecznego s?o?ca, je?li chcemy zobaczy?, co odmieni?o ducha rycerskiego, cho? go jeszcze niezupe?nie zabi?o, trudno o lepsze studium ni? zagadka Ryszarda III. Oczywi?cie ani jeden z jego rys?w nie odpowiada? karykaturze, kt?r? jego znacznie mniejszy nast?pca rozplakatowa? po ?wiecie po jego ?mierci. Nie by? on nawet garbusem; mia? jedno rami? troch? wy?sze od drugiego, zapewne na skutek szalonego zami? owania do miecza, co musia?o oddzia?a? na ko?ci z natury drobne i delikatne. A jednak jego dusza, je?li nie jego cia?o, prze?laduje nas jakby jaki? krzywy cie? prostego rycerza z lepszych czas?w. Nie by? on potworem przelewaj?cym potoki krwi. Niekt?rzy z ludzi, kt?rych kaza? straci?, zas?ugiwali na to nie mniej ni? inni ludzie tej z?ej epoki. Nawet opowie?? o zamordowaniu bratank?w nie jest pewna, gdy? opowiadali j? ludzie, kt?rzy twierdzili r?wnie?, ?e urodzi? si? on z k?ami i jako niemowl? — pokryty by? w?osem. A jednak krwawo czerwona chmura wisi nad jego wspomnieniem, a atmosfera tego czasu jest tak przepojona rzezi?, ?e nie mo?emy twierdzi?, i? nie by? on zdolny nawet do tych rzeczy, kt?rych — by? mo?e — nie pope?ni?. Czy by? cz?owiekiem dobrym czy nie, by?, jak si? zdaje, kr?lem dobrym i nawet popularnym; a jednak my?limy o nim — mgli?cie, ale chyba nie bez racji — ?e panowanie jego by?o po trosze dopustem. Wyprzedzi? on renesans swym niezwyk?ym entuzjazmem dla sztuki i muzyki — ponadto trzyma? si?, jak si? zdaje, starych ?cie?ek religii i mi?osierdzia. Nie dlatego chwyta? stale za miecz i sztylet, ?e jedyna jego przyjemno?? polega?a na przecinaniu garde?, ale czyni? to zapewne z nerwowo?ci. By? to okres naszych pierwszych malowanych portret?w, i pi?kna jego ?wczesna podobizna rzuca ?wiat?o na pewien osobliwy szczeg??: pokazuje go bowiem bawi?cego si? pier?cieniem na palcu. Jest to ruch charakterystyczny dla osoby o temperamencie wybuchowym, osoby, kt?ra bawi?aby si? r?wnie? sztyletem. Na jego twarzy, tak jak j? widzimy na obrazie, mo?emy studiowa? to wszystko, dzi?ki czemu op?aca si? zatrzyma? tak d?ugo przy jego nazwisku: atmosfer? bardzo r??n? od wszystkiego przed nim i po nim. Twarz uderza pi?kno?ci? intelektualn?. Rysuje si? jednak na niej co? innego, co samo w sobie nie jest ani dobre, ani z?e, a tym czym? jest — ?mier?, ?mier? pewnej epoki, ?mier? wielkiej cywilizacji, ?mier? czego?, co niegdy? ?piewa?o do s?o?ca w kantyczce ?w. Franciszka i p?yn??o na kra?ce ?wiata w okr?tach pierwszej wyprawy krzy?owej, co?, co jednak w czasie pokoju zm?czy?o si? i obr?ci?o sw?j or?? do wewn?trz, rani?c w?asnych braci; co?, co z?ama?o w?asne s?owo, gra?o w hazard o koron? i dosta?o gor?czki nawet na punkcie wiary, co?, co zachowa?o jednak ten jeden wdzi?k w?r?d gasn?cych cn?t, ?e jego waleczno?? umar?a — ostatnia.

Je?li by?y jednak w Ryszardzie Gloucester jakie? inne z?e czy dobre strony, posiada? on jednak cech?, kt?ra czyni?a z niego naprawd? ostatniego z kr?l?w ?redniowiecza. Wyrazi?a si? ona w tym jednym s?owie, kt?re wykrzykn?? g?o?no, kiedy powala? jednego wroga za drugim w czasie ostatniej szar?y pod Bosworth — w s?owie „zdrada”. Dla niego, tak jak dla pierwszych kr?l?w norma?skich, zdrada by?a tym samym co oszustwo. W tym za? przynajmniej wypadku by?a ona rzeczywi?cie tym samym co oszustwo. Gdy szlachta opu?ci?a go przed bitw?, nie patrzy? na to jako na now? kombinacj? polityczn?, ale jako na grzech fa?szywych przyjaci?? i niewiernych s?ug. Pos?uguj?c si? w?asnym g?osem jak tr?b? herolda, wyzwa? on swego rywala na b?j podobnie osobisty, jak b?j dwu paladyn?w Karola Wielkiego. Jego rywal nie przyj?? wyzwania. Nie zanosi?o si? na to, by je przyj??. Zacz??a si? nowoczesna epoka. Owo wyzwanie rozbrzmiewa?o bez odpowiedzi przez nast?pne wieki, gdy? po tym dniu ?aden kr?l angielski nie walczy? ju? w tym stylu. Zabiwszy wielu, Ryszard sam zosta? zabity, a jego uszczuplone si?y spotka?a zag?ada.

Tak sko?czy?a si? wojna uzurpator?w. Ostatni za? i najbardziej w?tpliwy ze wszystkich uzurpator?w — przyb??da z kres?w walijskich — rycerz rodem znik?d, znalaz? koron? Anglii pod krzakiem g?ogu.


XI. Bunt bogaczy

Mistyczne sieci, w kt?re Tomasza Morusa w ko?cu uwik?ano i zabito, oceniane s? r??nie. Wszyscy s?awi? go natomiast zgodnie jako bohatera Nowej Nauki, tego wielkiego brzasku racjonalnego ?wiat?a dziennego, w por?wnaniu z kt?rym ?redniowiecze wydaje si? tylu ludziom zwyk?? ciemno?ci?. Mo?na r??nie my?le? o jego uznaniu dla Reformacji, bezsporne jest natomiast jego uznanie dla Renesansu. W pierwszym rz?dzie by? on humanist?, i to bardzo ludzkim. Pod wieloma wzgl?dami by? on nawet bardzo nowoczesny, co zdaniem — mylnym — niekt?rych ludzi znaczy to samo, co by? ludzkim. Ponadto by? on r?wnie? humanitarny. Rzuci? zarys pewnego idea?u, czy raczej mo?e wymy?lnego ustroju spo?ecznego. Troch? w tym by?o naiwno?ci H.G. Wellsa, ale by?o to znacznie g??bsze od frywolno?ci przypisywanej Bernardowi Shaw. Nie godzi si? obci??a? jego moralno?ci poj?ciami Utopii. Jednak ich przedmiot i wnioski sk?adaj? si? na to, co w braku odpowiedniejszego wyrazu musimy nazwa? jego modernizmem. Tak wi?c nie?miertelno?? zwierz?t stanowi ten rodzaj transcendentalizmu, kt?ry ma posmak ewolucji, grubszy za? ?art o preliminariach ma??e?stwa mog? wzi?? zupe?nie na serio studenci eugeniki. Morus zaproponowa? ponadto pewnego rodzaju pacyfizm — cho? mieszka?cy Utopii dochodzili do niego w spos?b osobliwy. M?wi?c kr?tko, cho? by? on, wraz ze swym przyjarielem Erazmem, satyrykiem ?redniowiecznych nadu?y?, niewielu ludzi zaprzeczy dzi?, ?e protestantyzm by?by dla niego raczej zbyt ciasny ni? zbyt szeroki. Cho? jest rzecz? oczywist?, ?e nie by? on protestantem, niewielu protestant?w odm?wi mu miana reformatora. By? on jednak nowa to rem w sprawach bardziej poci?gaj?cych dla umys??w nowoczesnych ni? teologia. W pewnej mierze mo?na by go nazwa? neopoganinem. Jego przyjaciel Colet okre?li? t? ucieczk? od mediewalizmu jako przej?cie ze z?ej ?aciny na dobr? grek?. W naszych chaotycznych rozprawach miesza si? obie razem. Greka by?a now? naro?l? tych czas?w, podczas gdy zawsze istnia?a ?acina popularna, o ile nie wr?cz kuchenna. B?dziemy bli?si prawdy zw?c ludzi ?redniowiecza dwuj?zycznymi ni? zw?c ich ?acin? j?zykiem martwym. Greka nie wesz?a naturalnie nigdy w u?ycie tak powszechne. Kto j? jednak opanowa?, czu? si? — mo?na tak powiedzie? bez przesady — jakby wypuszczony po raz pierwszy na ?wie?e powietrze. Du?o z tego greckiego ducha znalaz?o swe odbicie w Morusie: jego uniwersalizm, jego og?ada, jego mieszanina kipi?cego rozumu i ch?odnej ciekawo?ci. Prawdopodobnie dopuszcza? si? on nawet niekt?rych eksces?w i b??d?w smaku, kt?re kazi?y wspania?y intelektualizm reakcji przeciw ?redniowieczu. Mo?emy sobie wyobrazi?, ?e uwa?a? on pokraczne wyloty rynien na katedrach gotyckich za barbarzy?skie, czy ?e nawet nie podnieca?a go — podobnie jak Sydneya — tr?ba „Chevy Chase”. Bogactwo staro?ytnego ?wiata poga?skiego w dowcip, wdzi?k i cnoty obywatelskie tak dopiero niedawno objawi?o si? temu pokoleniu w ol?niewaj?cej obfito?ci i doskona?o?ci, ?e trudno uwa?a? za wielki grzech, je?li tu i ?wdzie wyrz?dzono niesprawiedliwo?? pozosta?o?ciom ciemnych wiek?w. Patrz?c na ?wiat oczyma Morusa, patrzymy z najwi?kszych okien tego czasu: patrzymy na angielski krajobraz, widziany po raz pierwszy jako r?wnina w poziomych promieniach porannego s?o?ca. To bowiem, co widzia? Morus, by?o Angli? renesansu, Angli? na przej?ciu ze ?redniowiecza do czas?w nowo?ytnych. Patrzy? wi?c w dal i widzia? wiele rzeczy, i m?wi? wiele rzeczy. Wszystkie by?y cenne, a du?o by?o dowcipnych. Zauwa?y? przy tym pewn? rzecz, stanowi?c? okropny majak wyobra?ni a zarazem fakt codzienny i rzeczywisty. Patrz?c na krajobraz powiedzia?: „Owce po?eraj? ludzi”.

Tej dziwnej formu?y na okre?lenie wielkiej epoki naszego wyzwolenia i o?wiecenia nie wysuwa si? zazwyczaj na czo?o zwi?z?ych opis?w naszej historii. Formu?a ta nie ma nic wsp?lnego z przek?adem Pisma ?wi?tego ani z charakterem Henryka VIII, ani z charakterami ?on Henryka VIII, ani z tr?jstronnymi debatami mi?dzy Henrykiem, Lutrem i Papie?em. Nie by?y to papieskie owce jedz?ce protestanckich ludzi czy vice versa — nie by? to r?wnie? Henryk rzucaj?cy, w kt?rym? z okres?w swego kr?tkiego i osza?amiaj?cego papiestwa — m?czennik?w na po?arcie jagni?tom, jak to czynili poganie rzucaj?c ich lwom. To obrazowe wyra?enie mia?o oczywi?cie znaczy?, ?e intensywny typ uprawy rolnej ust?powa? ekstensywnemu typowi hodowli. Wielkie przestrzenie Anglii, stanowi?ce do tej pory rzeczpospolit? pewnej liczby rolnik?w, przechodzi?y teraz pod suwerenn? w?adz? samotnego pasterza owiec. W sedno tej sprawy, epigramem w stylu samego Morusa, utrafi? J. Stephen w uderzaj?cym eseju, kt?ry mo?na obecnie znale?? chyba tylko w starych rocznikach pisma „The New Witness”. Zwr?ci? on uwag? na paradoks, ?e wielce podziwiany osobnik, kt?ry spowodowa?, ?e miast jednego ?d?b?a trawy rosn? dwa, by? morderc?. W tym samym artykule p. Stephen ustali? prawdziwe ?r?d?a moralne tego ruchu, kt?ry doprowadzi? do uprawy tak wielkiej ilo?ci pastwisk i do wymordowania, a przynajmniej wyniszczenia tylu ?ywot?w ludzkich. Jako przyczyn? tego zjawiska, co ka?dy prawdziwy opis tej przemiany potwierdza, ustali? on wzrost nowego wykwintu — pod pewnym wzgl?dem racjonalniejszego — warstwy rz?dz?cej. ?redniowieczny lord by? osobnikiem stosunkowo nieokrzesanym i ?y? po prostu w najwi?kszej farmie wed?ug obyczaju najwi?kszego farmera. Pi? wino, kiedy m?g?, ale by?o got?w pi? r?wnie? piwo, wiedza nie dostarczy?a mu jeszcze koni pij?cych benzyn?. W epoce p??niejszej od omawianej obecnie jedna z najwi?kszych dam Anglii napisze do swego m??a, ?e nie mo?e do niego przyjecha?, poniewa? jej konie cugowe chodz? w p?ugu. W prawdziwym ?redniowieczu najwi?ksi ludzie mieli prymitywniejsze jeszcze przeszkody, ale w czasach Henryka VIII rozpocz??a si? ju? przemiana. W nast?pnym pokoleniu w og?lnym obiegu b?dzie zdanie, kt?re jest jednym z kluczy do zrozumienia tych czas?w, i to kluczem szczeg?lnie obja?niaj?cym te ambitne plany ziemskie. O tym czy owym wielkim panu m?wi? si? b?dzie w?wczas, ?e jest „zw?oszcza?y”. Znaczy? to b?dzie subtelniejsze formy pi?kna, delikatne a zarazem mniej kruche szk?o, z?oto i srebro w postaci nie barbarzy?skich kamieni, ale raczej ?odyg i wie?c?w z roztopionego metalu, lusterka, karty do gry i ?wiecide?ka, tryskaj?ce pi?knem. By?a to doskona?o?? drobiazg?w. Nie by?o to, jak w ludowym rzemio?le gotyckim, nie?wiadome znami? sztuki na wszystkich przedmiotach potrzebnych do ?ycia: by?o to raczej nami?tne, z ca?ej duszy wk?adanie ?wiadomej sztuki w rzeczy najcz??ciej zb?dne. Przedmioty zbytku o?y?y otrzymuj?c dusz?. Musimy pami?ta? o tym rzeczywistym pragnieniu pi?kna. T?umaczy ono bowiem — i usprawiedliwia.

Grono dawnych baron?w przerzedzi?o si? w wojnach domowych zako?czonych pod Bosworth i zmniejszy?o si? na skutek oszcz?dnej i chytrej polityki tego niekr?lewskiego kr?la, jakim by? Henryk VII. On sam by? „nowym cz?owiekiem”, tote? baronowie w du?ej mierze ust?pili miejsca arystokracji nowych ludzi. Ale starsze ju? nawet rody obr?ci?y swe oblicza w nowszym kierunku. O niekt?rych z nich, jak np. o Howardach, mo?na powiedzie?, ?e figurowa?y zar?wno jako rody stare, jak i nowe. W ka?dym razie duch ca?ej warstwy wy?szej mo?na okre?li? jako coraz nowszy. Arystokracja angielska, b?d?ca g??wnym tworem reformacji, zas?uguje bez w?tpienia na pewn? pochwa??, kt?r? uwa?a si? obecnie prawie og?lnie za pochwa?? bardzo wysok?: by?a zawsze post?powa. Arystokratom zarzuca si?, ?e szczyc? si? swymi przodkami. O angielskich natomiast arystokratach mo?na s?usznie powiedzie?, ?e szczycili si? raczej swymi potomkami. Dla potomk?w planowali oni wielkie fundacje i pi?trzyli stosy bogactw, dla swych potomk?w walczyli o coraz to wy?sze miejsce w rz?dach pa?stwem, dla swych potomk?w popierali ka?d? now? ga??? wiedzy czy system filozofii spo?ecznej. Zrozumieli oni wielkie gospodarcze mo?liwo?ci pastwisk, osuszyli jednak r?wnie? mokrad?a. Wymietli ksi??y, ale ?askawie dopu?cili do swego towarzystwa filozof?w. W miar? jak pokolenia nowej dynastii Tudor?w nast?puj? po sobie, wytwarza si? cywilizacja nowa i bardziej racjonalistyczna. Uczeni krytykuj? autentyczne teksty; sceptycy dyskredytuj? nie tylko papieskich ?wi?tych, ale i poga?skich filozof?w; specjali?ci analizuj? i racjonalizuj? tradycje, a owce jedz? ludzi.

Jak widzieli?my, w wieku XIV mia?a miejsce w Anglii prawdziwa rewolucja ubogich. Niewiele brakowa?o, by si? uda?a. Nie potrzebuj? kry? si? z przekonaniem, ?e by?oby dla nas wszystkich rzecz? mo?liwie najlepsz?, gdyby si? by?a ca?kowicie uda?a. Gdyby Ryszard II rzeczywi?cie skoczy? w siod?o Wata Tylera, czy raczej gdyby parlament nie by? go zrzuci? z konia, gdy si? na? dosta?, gdyby by? potwierdzi? fakt nowej wolno?ci ch?opskiej jakim? aktem w?adzy kr?lewskiej, tak ju? w?wczas by?o w zwyczaju potwierdza? istnienie zwi?zk?w zawodowych przywilejami kr?lewskimi — nasz kraj by?by zapewne mia? dzieje na tyle szcz??liwe, na ile pozwala natura cz?owieka. Renesans by?by przybra? form? wykszta?cenia ludowego, a nie kultury klubu estet?w. Nowa nauka mog?a by?a by? r?wnie demokratyczna, jak stara nauka w starych dniach ?redniowiecznego Pary?a i Oksfordu. Wy?mienity artyzm szko?y Celliniego m?g? by? tylko najwy?szym stopniem umiej?tno?ci cechowej. Dramaty Szekspira mogli byli wystawia? robotnicy na scenach drewnianych, ustawianych na ulicy podobnie jak teatry marionetek; by?oby to udoskonaleniem sztuk religijnych, jakie gra?y cechy. Aktorzy nie musieli by? „s?ugami kr?la”, ale mogli by? w?asnymi panami. Wielki Renesans ze swym wykszta?ceniem liberalnym m?g? by? liberalny. Je?li to jest fantazja, to przynajmniej taka, kt?rej nierealno?ci nie da si? udowodni?. ?redniowieczna rewolucja mia?a zbyt ma?o powodzenia na samym pocz?tku, by ktokolwiek by? w stanie udowodni?, ?e nie mog?a mie? powodzenia na ko?cu. Feudalny parlament wzi?? g?r? i zepchn?? ch?op?w z powrotem do ich w?tpliwego i na wp?? rozwini?tego stanu. Powiedzie? wi?cej ni? to, co si? powiedzia?o, by?oby przesad?, a zarazem antycypacj? rzeczywi?cie rozstrzygaj?cych zdarze? p??niejszych. Gdy Henryk VIII wst?pi? na tron, rozw?j cech?w by? mo?e zahamowany, ale one same — pozornie niezmienione, a ch?opi odzyskali nawet troch? swobody. Wielu z nich w teorii wci?? by?o przypisanych do ziemi, ale wi?kszo?? ?y?a pod niezbyt uci??liw? w?adz? opat?w.

?redniowieczny ustr?j utrzymywa? si? jeszcze. M?g? on, o ile mo?na wnioskowa? ze znanych nam fakt?w, zacz?? rozwija? si? ponownie, wszystkie jednak takie domys?y ton? w nowych i bardzo dziwnych zjawiskach. Po nieudaniu si? rewolucji ubogich nast?pi?a w ko?cu kontrrewolucja: uwie?czona powodzeniem rewolucja bogaczy.

Pozorny jej punkt wyj?ciowy le?a? w pewnych zdarzeniach politycznych, a nawet osobistych. Z grubsza sprowadzaj? si? one do dw?ch: ma??e?stwa Henryka VIII oraz sprawy klasztor?w. Ma??e?stwa Henryka VIII s? od dawna przedmiotem popularnych, a nawet brodatych kawa??w. W kawa?ach tych mie?ci si? pewna tradycyjna prawda, tak jak w ka?dym prawie kawale, o ile jest dostatecznie popularny i dostatecznie brodaty. ?art nie doczeka si? nigdy brody, je?li nie jest zarazem powa?ny. Henryk w pocz?tkach swego panowania by? popularny. Nawet wsp??cze?ni mu cudzoziemcy maluj? go jako wspania?ego, m?odego ksi?cia renesansowego, promieniuj?cego wszystkimi powabami nowej og?ady. W swych ostatnich latach przypomina? on mocno maniaka: przesta? budzi? mi?o??, je?li za? nawet napawa? l?kiem, by? to raczej l?k przed w?ciek?ym psem ni? przed psem pilnuj?cym domu. W tej zmianie nietrwa?o??, a nawet ha?ba jego „sinobrodych” ma??e?stw odegra?y niew?tpliwie du?? rol?. Sprawiedliwo?? ka?e jednak przyzna?, ?e z wyj?tkiem mo?e pierwszej i ostatniej ?ony, by? on prawie r?wnie nieszcz??liwy w wyborze ?on, jak one w wyborze ma??onka. Ale w?a?nie sprawa jego pierwszego rozwodu z?ama?a podstawy jego honoru, a przy sposobno?ci z?ama?a bardzo wiele innych, cenniejszych i bardziej uniwersalnych rzeczy. Chc?c zrozumie? przyczyny jego w?ciek?o?ci, musimy sobie uprzytomni?, ?e nie uwa?a? si? on za nieprzyjaciela Papie?a, ale raczej za jego przyjaciela. Jest w tym odd?wi?k starej historii z Becketem. Henryk broni? by? uprzednio Papie?a w sporach dyplomatycznych, a Ko?ci?? w sporach religijnych, tote? gdy obrzyd?a mu jego kr?lowa i upodoba? sobie nami?tnie jedn? z jej dam dworu, Ann? Boleyn, wydawa?o mu si?, ?e cyniczne ust?pstwo — w tej epoce cynicznych ust?pstw — nale?y mu si? ze strony przyjaciela. Nale?y to jednak do tego ?a?cucha niekonsekwencji, kt?rym s? losy wiary chrze?cija?skiej w ludzkich r?kach: nikt nie mo?e przewidzie?, kiedy jej wy?sza strona we?mie g?r?, cho?by tylko na chwil?, i czy najgorsze epoki Ko?cio?a nie uczyni? lub nie powiedz? czego? — jakby przypadkiem — co b?dzie godne najlepszych epok. Tak czy owak, z tej czy innej przyczyny, Henryk chcia? oprze? si? na poduszkach wy?cielaj?cych tron Leona, doszed? jednak do przekonania, ?e r?k? sw? z?ama? na Piotrowej opoce. Papie? nie uzna? nowego ma??e?stwa i Henryk, wzburzony i za?lepiony gniewem, zerwa? wszystkie dawne stosunki z papiestwem. Wydaje si? prawdopodobne, ?e nie zdawa? sobie jasno sprawy z niepomiernych skutk?w swego post?pku. I my sami nie wiemy tego nawet dzi?. Z pewno?ci? nie uwa?a? siebie za antykatolika. Trudno r?wnie? powiedzie?, by uwa?a? si? za przeciwnika Papie?a, przecie? najwidoczniej siebie samego uwa?a? za papie?a. Od tego dnia datuje si? co?, co odegra?o charakterystyczn? rol? w dziejach, a mianowicie nowoczesna doktryna Boskiego prawa kr?l?w, zasadniczo r??na od doktryny ?redniowiecznej. Zagadnienie to komplikuje jeszcze bardziej otwarta do dzi? kwestia ci?g?o?ci spraw katolickich w anglikanizmie. By?a to bowiem nuta nowa, cho? uderzy?y w ni? czynniki tradycjonalistyczne. Zwierzchnictwo kr?la nad angielskim ko?cio?em narodowym nie by?o bowiem, niestety, zwyk?? zachciank? kr?la, gdy? sta?o si? cz??ciowo, na pewien czas, zachciank? samego ko?cio?a. Pomijaj?c jednak wszystkie sporne zagadnienia, w pewnym ludzkim i historycznym sensie ci?g?o?? naszej przesz?o?ci uleg?a w tym punkcie niebezpiecznemu za?amaniu. Henryk nie tylko odci?? Angli? od Europy, ale — co wa?niejsze — odci?? Angli? od Anglii.

Wielki rozw?d sprowadzi? upadek Wolseya, pot??nego ministra, kt?ry utrzymywa? r?wnowag? mi?dzy cesarstwem a monarchi? francusk? i stworzy? nowoczesn? r?wnowag? si? w Europie. Charakteryzuje si? go cz?sto powiedzeniem Ego et Rex Meus, Wolsey to etap w dziejach Anglii raczej dlatego jednak, ?e cierpia? za to powiedzenie, ni? dlatego, ?e je uku?. Ego et Rex Meus mo?e stanowi? motto ka?dego nowoczesnego premiera, posz?o dzi? bowiem zupe?nie w zapomnienie, ?e s?owo „minister” znaczy tyle, co s?uga. Wolsey by? ostatnim wielkim s?ug?, kt?rego mo?na by?o odprawi? i kt?rego po prostu odprawiono. By?a to oznaka monarchii ci?gle jeszcze absolutnej: Anglicy zdumieni byli widz?c to samo w nowoczesnych Niemczech, gdzie Bismarcka odprawiono jak lokaja. Okropniejszy od tego czyn mia? dowie??, ?e ta nowa si?a zatraci?a ju? cechy ludzkie. Oto powali?a ona najszlachetniejszego z humanist?w. Tomasz Morus, kt?ry by? epikurejczykiem z czas?w Augusta, zmar? ?mierci? ?wi?tego z czas?w Dioklecjana. Umar?, ?artuj?c wspaniale. Jest rzecz? naturaln?, i? jego ?mier? ukaza?a nam raczej ?wi?tobliw? stron? jego duszy, jego dobre serce i ufno?? w prawdy Bo?e. Humanistom musia?o si? to jednak wyda? potwornym po?wi?ceniem. Wygl?da?o to tak, jak gdyby Montaigne zosta? m?czennikiem. Jest rzecz? znamienn?, ?e co?, co nale?a?oby okre?li? jako nienaturalne, wesz?o ju? do renesansowego naturalizmu, tote? dusza wielkiego chrze?cijanina powsta?a przeciw temu. Wskaza? on palcem na s?o?ce i powiedzia?: „B?d? wy?ej tego osobnika”, a rzek? to z t? franciszka?sk? poufa?o?ci?, kt?ra mo?e kocha? natur?, poniewa? nie chce si? do niej modli?. Zostawi? wi?c swojemu kr?lowi s?o?ce, kt?re przez tyle sm?tnych dni i lat mia?o patrzy? tylko na jego z?o??.

Zjawiskiem mniej osobistym, kt?re zauwa?y? sam Morus (jak o tym wspomnieli?my na pocz?tku tego rozdzia?u), spraw?, kt?ra wyst?puje ja?niej i mniej jest zaciemniona sporami — jest druga dziedzina polityki Henryka. Rzeczywi?cie istnieje r??nica zda? na temat sprawy klasztor?w, jest to jednak sp?r, kt?ry si? wyja?nia i przycicha z ka?dym dniem. Prawd? jest, ?e Ko?ci?? w epoce Renesansu doszed? do znacznego zepsucia, jednak?e prawdziwe dowody na to odbiegaj? zar?wno od ?wczesnych, despotycznych pretensji, jak i od utartych opowie?ci protestanckich. Jest np. rzecz? jaskrawie nies?uszn? cytowa? listy biskup?w czy dygnitarzy Ko?cio?a pi?tnuj?cych cz?sto w spos?b gwa?towny grzechy ?ycia zakonnego. W ?adnej mierze nie s? one gwa?towniejsze od list?w ?w. Paw?a do najczystszych i bardzo pierwotnych ko?cio??w. Zwracaj?c si? do tych wczesnych chrze?cijan, kt?rych wszystkie wyznania ub?stwiaj?, aposto? przemawia? do nich jak do rzezimieszk?w i z?odziei. Kto interesuje si? takimi subtelno?ciami, znajdzie mo?e wyt?umaczenie w fakcie, ?e chrze?cija?stwo nie jest religi? dla dobrych ludzi, ale po prostu dla ludzi. Listy takie pisywano we wszystkich wiekach. Nawet w wieku XVI dowodz? one nie tyle, ?e byli w?wczas ?li opaci, ile ?e byli dobrzy biskupi. Co wi?cej, nawet ci, kt?rzy wskazuj? na rozwi?z?o?? mnich?w, nie ?mi? twierdzi?, ?e byli oni ciemi?zcami. S?usznie m?wi Cobbett, ?e tam, gdzie w?a?cicielami ziemskimi byli mnisi, nie byli oni dalekimi dziedzicami, kt?rych obchodzi?o tylko wyduszanie czynsz?w. Tym niemniej w instytucjach dobrych le?a?a pewna s?abo??, podobnie jak prosta si?a w z?ych. Ta s?abo?? wi??e si? z najgorszym czynnikiem tych czas?w. Kiedy upadaj? rzeczy dobre, pojawia si? prawie zawsze motyw zdrady od wewn?trz. Opat?w ?atwiej by?o zniszczy?, poniewa? nie trzymali si? razem. Nie trzymali si? za? razem dlatego, ?e duch epoki (b?d?cy bardzo cz?sto najgorszym wrogiem epoki) wyra?a? si? w rosn?cym przedziale mi?dzy bogatymi a ubogimi i ?e dosz?o nawet do cz??ciowego rozdzia?u mi?dzy klerem bogatym a ubogim. Zdrada za? przysz?a, jak to bywa prawie zawsze, od tego s?ugi Chrystusa, kt?ry dzier?y trzos.

Przy dzisiejszych atakach na wolno??, kt?re rozgrywaj? si? na p?aszczy?nie znacznie ni?szej, oswoili?my si? z obrazem polityka id?cego do w?a?cicieli wielkich browar?w czy wielkich hoteli i wykazuj?cego im bezu?yteczno?? mrowia ma?ych gosp?d. Od tego w?a?nie zacz?li politycy z epoki Tudor?w w stosunku do klasztor?w. Poszli oni do opat?w wielkich klasztor?w i zaproponowali im kasat? ma?ych. Mo?now?adcy duchowni nie potrafili si? oprze?, a mo?e nie opierali si? do?? mocno. Zacz?? si? rabunek dom?w zakonnych. Cho? jednak opaci zachowali si? przez chwil? jak lordowie, w oczach znacznie wi?kszych lord?w nie rozgrzeszy?o to ich z faktu, ?e cz?sto przecie? zachowywali si? jak przysta?o na opat?w. Chwilowe do??czenie si? do obozu bogaczy nie mog?o zatrze? tysi?ca drobnych interwencji, kt?re wychodzi?y jedynie na korzy?? ubogich. Rych?o mieli si? opaci przekona?, ?e min??y czasy ich ?agodnych rz?d?w i beztroskiej go?cinno?ci. Wielkie klasztory, obecnie ju? osamotnione, obalano jeden po drugim, a ?ebrak, kt?remu klasztor s?u?y? za co? w rodzaju u?wi?conej gospody, przyszed? do niej wieczorem i znalaz? j? w gruzach. ?wiatem zaw?adn??a bowiem nowa i szeroka filozofia, rz?dz?ca do dzi? naszym spo?ecze?stwem. W ?wietle tej nowej wiary wi?kszo?? mistycznych cn?t dawnych zakonnik?w uwa?ano po prostu za wielkie grzechy. Najwi?kszym za? z nich by?o mi?osierdzie.

Lud, kt?ry zbuntowa? si? za Ryszarda II, nie by? jeszcze rozbrojony. Wytrenowany by? w prymitywnym u?ywaniu ?uku i halabardy i zorganizowany w lokalne grupy miast, cech?w i wsi. W po?owie hrabstw Anglii lud powsta? i stoczy? ko?cowy b?j o wizj? wiek?w ?rednich. G??wne narz?dzie nowej tyranii, wstr?tny typ nazwiskiem Tomasz Cromwell, szczeg?lnie odznaczy? si? tyrani? i zacz?? szybko obraca? wszelkie rz?dzenie w koszmar. Ruch ludowy zgnieciono, po cz??ci si??. Nowa nuta nowoczesnego militaryzmu objawi?a si? w fakcie, ?e zgniot?o ten ruch cyniczne wojsko zawodowe, importowane zza granicy i za cen? ?o?du niszcz?ce religi? angielsk?. Podobnie jak dawne powstanie ludowe, nowe powstanie zgnieciono w silniejszym jeszcze stopniu podst?pem ni? si??. Podobnie jak dawne powstanie, odnios?o ono dostateczne powodzenie, by zmusi? rz?d do rokowa?. Musia? si? on uciec do prostego wybiegu uspokojenia ludu obietnicami, a nast?pnie do z?amania najpierw obietnic, a potem ludu metod?, z kt?r? oswoili nas politycy wsp??cze?ni, stosuj?c j? do wielkich strajk?w. Bunt ten zwano Pielgrzymk? ?aski, a jego program sprowadza? si? do ??dania przywr?cenia dawnej religii. W zwi?zku z domys?ami na temat los?w Anglii w wypadku zwyci?stwa Tylera — dowodzi to, s?dz?, jednej rzeczy, a mianowicie, ?e jego triumf, bez wzgl?du na to, czy doprowadzi?by do czego?, co mo?na by nazwa? reformami, czy te? nie, uniemo?liwi?by wszystko to, co mamy obecnie pod nazw? reformacji.

Rz?dy terroru wprowadzone przez Tomasza Cromwella by?y najgorsz? i zupe?nie niemo?liw? do zniesienia Inkwizycj?. Historycy, pozbawieni cienia nawet sympatii dla dawnej religii, zgodnie uwa?aj?, ?e religi? wykorzeniono metodami tak okropnymi, jakich nie u?yto w Anglii nigdy przedtem ani potem. By?y to rz?dy kat?w, oparte na wsz?dobylskim szpiegostwie. Samo za? obrabowanie zakon?w przeprowadzono nie tylko z gwa?towno?ci? przypominaj?c? czasy barbarzy?skie, ale z drobiazgowo?ci?, dla kt?rej trudno o inne okre?lenie ni? szmat?awo??. By?o to tak, jak gdyby naje?dzcy du?scy wr?cili w charakterze detektyw?w. Brak konsekwencji w osobistym stosunku kr?la do katolicyzmu skomplikowa? sytuacj? za spraw? nowych brutalno?ci w stosunku do protestant?w. Jednak?e reakcja mia?a w tym wypadku charakter czysto teologiczny. Cromwell utraci? kapry?n? ?ask? kr?la i zosta? stracony, ale terror szala? nadal tym straszniej, ?e sprowadzi? si? do jedynego motywu — gniewu kr?la. Szczytowym punktem tego terroru sta? si? dziwny czyn, kt?ry symbolicznie ko?czy histori? opowiedzian? poprzednio. Despota pom?ci? si? na buntowniku, kt?rego wyzwanie dochodzi?o jakby z odleg?o?ci trzech wiek?w. Spustoszy? najpopularniejszy przybytek Anglik?w, przybytek, do kt?rego ze ?piewem jecha? niegdy? Chaucer. By? to przypadek, w kt?rym kr?l Henryk ukl?k?, by si? pokaja?. Od trzech wiek?w Ko?ci?? i lud zwali Becketa ?wi?tym. Gdy Henryk Tudor zbuntowa? si?, nazwa? go zdrajc?. Fakt ten m?g?by si? wyda? szczytem autokracji, cho? nie by? nim w rzeczywisto?ci. W?wczas to bowiem wyst?pi?a jaskrawo na jaw ta jeszcze dziwniejsza rzecz, kt?rej przeb?yski widzieli?my ju? przedtem w naszych dziejach. Oto silny kr?l by? s?aby. By? on niepor?wnanie s?abszy od silnych kr?l?w ?redniowiecza. Czy ten upadek by? pisany, czy nie — kr?l upad?. Przez wy?om, kt?ry uczyni? w tamie starodawnych doktryn, wdar?a si? fala, kt?ra omal jego samego nie zala?a. W pewnym sensie znikn?? on z widowni jeszcze przed swym zgonem, albowiem dramat, kt?ry wype?ni? jego ostatnie dni, przesta? ju? by? dramatem jego w?asnego charakteru. Najtrafniej b?dzie chyba powiedzie?, ?e nie warto dyskutowa?, czy pragnienie stworzenia silnej monarchii narodowej mo?e by? usprawiedliwieniem dla zbrodni Henryka. Czy pragn?? jej, czy nie — nie powsta?a. Tudorzy, w wi?kszym jeszcze stopniu ni? wszyscy inni nasi kr?lowie, zostawili po sobie w?adz? niezabezpieczon? i zdecentralizowan?, a okres, w kt?rym monarchia wygl?da?a najgorzej, przypada tylko na jedno czy dwa pokolenia przed okresem jej najwi?kszej s?abo?ci. W niewiele tylko lat p??niej stosunek mi?dzy koron? a jej nowymi s?ugami mia? ulec odwr?ceniu w spos?b, kt?ry przerazi? ?wiat. Top?r, u?wi?cony krwi? Morusa i skalany krwi? Cromwella, mia?, na rozkaz jednego z w?asnych potomk?w tego niewolnika, opa?? i zabi? angielskiego kr?la.

Fal?, kt?ra w ten spos?b przerwa?a tam? i zala?a zar?wno kr?la, jak i Ko?ci??, by? bunt bogaczy, a szczeg?lnie nowych bogaczy (nuworysz?w). Zas?aniali si? oni imieniem kr?la i nie byliby w stanie zwyci??y? bez oparcia si? o jego w?adz?, ale ostateczny efekt by? taki, ?e obrabowali kr?la wtedy, kiedy on sam obrabowa? klasztory. Zdumiewaj?co ma?o tych bogactw — bior?c pod uwag? charakter ca?ej sprawy — pozosta?o faktycznie w r?kach kr?la. Chaos spot?gowa?a jeszcze okoliczno??, ?e Edward VI wst?pi? na tron jako ch?opiec. Istota zagadnienia polega na trudno?ci rozgraniczenia obu panowa?. Bior?c ?on? z rodu Seymour?w i daj?c sobie w ten spos?b syna — Henryk da? r?wnie? krajowi ten typ mo?nego rodu, kt?ry mia? rz?dzi? wy??cznie rabunkiem. Ogromna i przeciwna naturze tragedia, stracenie jednego z Seymour?w przez w?asnego brata, dokona?a si? podczas niemocy m?odocianego kr?la, a zwyci?ski Seymour figurowa? jako Lord Protektor, cho? nawet jemu samemu trudno by by?o powiedzie?, czego by? protektorem, skoro nie potrafi? uchroni? nawet w?asnego rodu. W ka?dym razie mo?na bez przesady powiedzie?, ?e dla ?adnej ludzkiej sprawy nie by?o ochrony — protekcji — przed chciwo?ci? takich ludo?erczych protektor?w. M?wi si? o rozwi?zaniu zakon?w, w rzeczywisto?ci jednak dosz?o do rozwi?zania ca?ej dawnej cywilizacji. Prawnicy, lokaje i lichwiarze, najwstr?tniejsi ze szcz??ciarzy, rozdrapywali sztuk? i gospodark? wiek?w ?rednich, jak z?odzieje rabuj? ko?ci??. Ich nazwiska (o ile ich nie zmienili) sta?y si? nazwiskami ksi???t i markiz?w naszych czas?w. Je?li jednak rzucimy okiem wstecz na nasze dzieje, zobaczymy, ?e najbardziej mo?e zasadniczy akt zniszczenia nast?pi?, gdy zbrojni ludzie Seymour?w i im podobnych przeszli od pl?drowania klasztor?w do pl?drowania cech?w. ?redniowieczne zwi?zki zawodowe zniszczono, ?o?dactwo wdar?o si? do budynk?w, a fundusze cech?w przyw?aszczy?a sobie nowa szlachta. To proste zdarzenie odbiera sens twierdzeniu (do?? prawdopodobnemu), ?e cechy, jak wszystko inne w tych czasach, nie by?y mo?e w stanie najlepszym. Rozstrzyga tu poczucie proporcji: by? mo?e i Cezar czu? si? niedobrze w pami?tny poranek Id Marcowych. Twierdzi? jednak, ?e cechy po prostu upad?y, znaczy?oby to mniej wi?cej tyle, co powiedzie?, ?e Cezar umar? sobie spokojnie — z przyczyn czysto naturalnych — u st?p pos?gu Pompejusza.


XII. Hiszpania i schizma narod?w

Przewr?t, kt?ry zacz?? si? od renesansu i zako?czy? si? w niekt?rych krajach reformacj? dokona? w wewn?trznej polityce Anglii jednej drastycznej i realnej rzeczy. Rzecz? t? by?o zniszczenie instytucji s?u??cych ubogim. Nie by? to jego jedyny akt, ale za to akt o najwi?kszym praktycznym znaczeniu, podstawa wszystkich zagadnie? zwi?zanych obecnie z kapita?em i prac?. W jakim stopniu teologiczne teorie owych czas?w przyczyni?y si? do tego, mo?e stanowi? przedmiot dyskusji. Nikt jednak, kto zapozna si? z faktami, nie zaprzeczy, ?e schizma religijna powsta?a w tym samym czasie i nastroju, w kt?rym powsta?o r?wnie? to nowe bezprawie bogaczy. Najskrajniejszy protestant zadowoli si? zapewne powiedzeniem, ?e protestantyzm nie by? przyczyn?, lecz pokrywk?. Najskrajniejszy katolik zadowoli si? zapewne przyznaniem, ?e protestantyzm nie by? grzechem, lecz raczej kar? za grzechy. Najradykalniejsza i bezwstydna cz??? tego procesu dokona?a si? dopiero z ko?cem osiemnastego wieku, kiedy protestantyzm przeradza? si? ju? w sceptycyzm. Bardzo wiele argument?w przemawia za paradoksem, ?e purytanizm by? w gruncie rzeczy politur? na poga?stwie, ?e ca?a sprawa wzi??a pocz?tek w bez?adnym pragnieniu nowo?ci u szlachty renesansu i zako?czy?a si? w Klubie Ognia Piekielnego. Tak czy owak, pierwsze, co powsta?o w czasie reformacji, to nowa i nienormalnie pot??na arystokracja, tym za?, co ulega?o niszczeniu, w coraz wi?kszej mierze, by?o wszystko to, co lud m?g?by dzier?y?, bezpo?rednio czy po?rednio, wbrew takiej arystokracji. Ten stan rzeczy charakteryzuje ca?e dalsze dzieje naszego kraju, najbli?szy za? epizod tych dziej?w tyczy si? po?o?enia korony. W rzeczywisto?ci zepchn?li ju? kr?la na bok dworzanie, kt?rzy st?oczyli si? za jego plecami tu? przed wy?amaniem drzwi. Kr?l pozostaje w tyle w pogoni za bogactwem i nie jest ju? zdolny czyni? niczego sam. Uderzaj ?cego dowodu na to dostarczy nast?pne panowanie, po chaosie panowania Edwarda VI.

Maria Tudor, c?rka rozwiedzionej kr?lowej Katarzyny, ma z?? opini? nawet w dziejach popul arnych, popularne za? uprzedzenia s? na og?? bardziej warte studi?w ni? sofizmaty naukowc?w. Jej wrogowie mylili si? co do jej charakteru, nie mylili si? jednak co do jego skutk?w. By?a ona, w ograniczonym znaczeniu tego s?owa, kobiet? dobr?, o silnych przekonaniach, sumienn?, chorowit?. Jest jednak prawd?, ?e by?a kr?low? z?? pod wielu wzgl?dami, w szczeg?lno?ci za? z?? dla swej w?asnej, najukocha?szej sprawy. Wszystko sprowadza si? do tego, ?e postawi?a sobie ona za zadanie wymaza? napis „Precz z papie?em”, a w rzeczywisto?ci wry?a go jeszcze g??biej. Wy?adowanie si? jej fanatyzmu w okrucie?stwie, a w szczeg?lno?ci skoncentrowanie go w szczeg?lnych miejscach i w kr?tkim czasie, wyry?o si? w pami?ci publicznej jakby gor?cym ?elazem. By? to pierwszy z serii wielkich przypadk?w historycznych, kt?re oddzieli?y od starego re?imu istotn? cz??? opinii publicznej, je?li nie jej ca?o??. Wyrazi?o si? to w ?mierci na stosie trzech s?ynnych m?czennik?w w Oksfordzie. Jeden z nich, Latimer, by? reformatorem typu bardziej krzepkiego i ludzkiego, drugi, Cranmer, okaza? si? w radach Henryka VIII tak g?adkim snobem i tch?rzem, ?e Tomasz Cromwell w por?wnaniu z nim wydaje si? m??czyzn?.

O tym jednak, co mo?na by nazwa? tradycj? Latimera, o tej zdrowszej i prawdziwszej odmianie protestantyzmu, pom?wimy p??niej. W owym czasie nawet m?czennicy oksfordzcy wywo?ali zapewne mniej lito?ci i wzburzenia ni? straszna ?mier?, jak? ponios?o w p?omieniach wielu mniej g?o?nych entuzjast?w, kt?rych ciemnota i ub?stwo nada?y ich sprawie wi?cej posmaku ludowego, ni? mia?a ona naprawd?. Ten ostatni brzydki rys uwydatni? si? ostrzej i wywo?a? wi?cej ?wiadomej czy nie?wiadomej goryczy na tle tego innego wielkiego faktu, o kt?rym m?wi?em przed chwil?, faktu b?d?cego rozstrzygaj?cym sprawdzianem tej przej?ciowej epoki.

Ca?a trudno?? le?a?a w tym, ?e nawet pod tymi katolickimi rz?dami nie mo?na by?o przywr?ci? Ko?cio?owi katolickiemu jego w?asno?ci. Cho? Maria by?a fanatyczk?, ten akt sprawiedliwo?ci przekracza? naj?mielsze marzenia fanatyzmu — w tym le?a?o sedno sprawy. Sam fakt, ?e by?a dostatecznie zagniewana, by pope?nia? na rachunek Ko?cio?a rzeczy z?e, a nie by?a na tyle ?mia?a, by dochodzi? praw Ko?cio?a — jest miar? ?wczesnych stosunk?w. Wolno jej by?o pozbawia? ?ycia ma?ych ludzi, nie wolno jej by?o pozbawia? wielkich ludzi — ich w?asno?ci, a raczej w?asno?ci cudzej. Mog?a kara? herezje, nie mog?a kara? ?wi?tokradztwa. Z musu znalaz?a si? w fa?szywym po?o?eniu zabijania ludzi za to, ?e nie chodzili do ko?cio?a, a oszcz?dzania ludzi, kt?rzy szli tam w celu kradzenia ozd?b ko?cielnych. Co wp?dzi?o j? w to przymusowe po?o?enie? Na pewno nie jej w?asna postawa religijna, kt?ra by?a szczera w stopniu nieledwie maniackim. Nie opinia publiczna, maj?ca naturalnie znacznie wi?cej sympatii dla dzie? religijnego humanitaryzmu, kt?rych nie przywr?ci?a, ni? dla niehumanitarnych post?pk?w, kt?rych si? dopuszcza?a w imi? religii. Przymus p?yn?? oczywi?cie ze strony nowej szlachty i nowych bogactw, kt?rych wydania szlachta odmawia?a. Powodzenie tego nacisku dowodzi, ?e szlachta by?a ju? w?wczas silniejsza od korony. Ber?o pos?u?y?o tylko za ?om do wy?amania drzwi od skarbca. Z?ama?o si? ono, a przynajmniej zagi??o, od tego uderzenia.

Troch? prawdy jest r?wnie? w uporczywie przez lud powtarzanej historii o tym, ?e Maria kaza?a sobie wypisa? na sercu s?owo „Calais”, gdy ta ostatnia pozosta?o?? ?redniowiecznych podboj?w wr?ci?a do Francji. Maria mia?a wyj?tkow? i heroiczn? p??cnot? Tudor?w: by?a patriotk?. Zdarza si? cz?sto, ?e patrioci pozostaj? patetycznie w tyle za duchem swoich czas?w. Sam bowiem fakt, ?e trzymaj? si? starych wrog?w, nie pozwala im dostrzec nowych. W jednym z nast?pnych pokole? Cromwellowi przytrafi? si? ten sam b??d, ale „na odwr?t”: oto patrzy? on wrogim okiem na Hiszpani? w?wczas, gdy powinien by? wystrzega? si? Francji. W naszych czasach szowini?ci patrzyli z?ym wzrokiem na Francj? jeszcze w?wczas, gdy powinni ju? byli obr?ci? go przeciw Niemcom. Nie maj?c ?adnych antynarodowych zamiar?w, Maria znalaz?a si? w antynarodowej sytuacji w czasie, kiedy kraj stan?? w obliczu najdonio?lejszej dla siebie sprawy mi?dzynarodowej. By? to drugi ze zbieg?w okoliczno?ci, kt?ry potwierdzi? szesnastowieczne zmiany, a na imi? mu by?o Hiszpania. B?d?c c?rk? hiszpa?skiej kr?lowej, Maria wysz?a za m?? za hiszpa?skiego ksi?cia i zapewne nie widzia?a w takim zwi?zku niczego poza tym, co uczyni? jej ojciec. Z chwil? jednak, kiedy na tron wst?pi?a po niej jej siostra El?bieta — odci?ta od starej religii, a niezbyt mocno przywi?zana do nowej — z chwil?, kiedy zamys? podobnego ma??e?stwa hiszpa?skiego dla samej El?biety upad?, dojrza?o co?, co by?o wi?ksze i pot??niejsze ni? plany kr?l?w. Stoj?c na swej wysepce jak na samotnej ?odzi, Anglicy zauwa?yli, ?e pada na nich cie? wynios?ego statku.

Utarte frazesy o narodzinach imperium brytyjskiego i „przestronnej epoce” kr?lowej El?biety nie tylko zaciemniaj? istotn? prawd?, ale nawet zaprzeczaj? jej zupe?nie. Z tych frazes?w mo?na by wywnioskowa?, ?e Anglia, jakim? imperialnym sposobem, uprzytomni?a sobie w?wczas po raz pierwszy swoj? wielko??. B?dziemy znacznie bli?si prawdy m?wi?c, ?e po raz pierwszy uprzytomni?a sobie w?wczas sw? ma?o??. Wielki poeta „przestronnych czas?w” nie wielbi jej przestronno?ci, ale por?wnuje j? do ma?ego klejnotu. Wizja uniwersalnej ekspansji pojawi?a si? dopiero w wieku osiemnastym. Kiedy si? pojawi?a, by?a jednak znacznie mniej ?ywa i ?ywotna ni? to, co si? pojawi?o w wieku szesnastym. To, co si? w?wczas pojawi?o, nie by?o imperializmem, ale anty-imperializmem. Anglia urzeczywistni?a, na samym pocz?tku swych dziej?w nowo?ytnych, jedn? rzecz, kt?r? wyobra?nia ludzka uzna zawsze za bohatersk? — epopej? ma?ego narodu. Sprawa Armady sta?a si? dla niej tym, czym Bannockburn dla Szkot?w lub Majuba dla Bur?w — zwyci?stwem, kt?re zdumia?o samych zwyci?zc?w. To, z czym Anglicy w?wczas walczyli, by?o imperializmem w swym pe?nym i kolosalnym znaczeniu, by?o rzecz? nieznan? od czas?w rzymskich. Mieli przeciw sobie, m?wi?c bez przesady, sam? cywilizacj?. W?a?nie wielko?? Hiszpanii przynios?a chwa?? Anglii. Dopiero gdy sobie uprzytomnimy, ?e Anglicy byli w por?wnaniu z ni? r?wnie nieokrzesani, r?wnie niedorozwini?ci, r?wnie ma?ostkowi i prowincjonalni jak Burowie — zdo?amy oceni? zuchwalstwo ich wyzwania i wspania?o?? ich ocalenia. Pojmiemy to tylko w?wczas, je?li zdamy sobie spraw?, ?e dla du?ej cz??ci Europy sprawa Armady mia?a znaczenie nieledwie wyprawy krzy?owej. Papie? uzna? El?biet? za dziecko nieprawe — po prawdzie nie bardzo wida?, co m?g? powiedzie? innego, skoro ma??e?stwo jej matki uzna? za niewa?ne. Fakt ten stanowi? jeden wi?cej i mo?e ostatni ju? cios odcinaj?cy Angli? od starszej cz??ci ?wiata. W owym czasie o tych malowniczych angielskich ?eglarzach, kt?rzy n?kali hiszpa?skie imperium Nowego ?wiata, m?wiono na Po?udniu po prostu jako o piratach i — technicznie bior?c — okre?lenie to by?o s?uszne, gdy? tylko „techniczne” napady, dokonywane przez stron? s?absz?, os?dzamy w retrospektywie z pewn? wyrozumia?o?ci?. W?wczas to, jak gdyby dla utrwalenia tego kontrastu w obraz niezatarty, Hiszpania, a raczej imperium maj?ce sw?j o?rodek w Hiszpanii, zebra?o wszystkie si?y i pokry?o morze flot?, podobn? do legendarnej floty Kserksesa. Zwali?a si? ona na skazan? na zag?ad? wysp? ca?ym ci??arem i z uroczyst? powag? s?du ostatecznego. ?eglarze czy piraci uderzyli w ni? ma?ymi okr?tami, zataczaj?cymi si? pod ogniem wielkich dzia?, walczyli z ni? p?on?cym ?mieciem, a? w ostatniej godzinie zmaga? wielka burza wyros?a z morza i zamiot?a doko?a wyspy. Gigantyczna flota znikn??a z oczu. Niesamowita zupe?no?? kl?ski i nag?a cisza, kt?ra poch?on??a t? cudown? Armad?, pobudzi?y strun?, kt?ra nigdy od tego czasu nie przesta?a drga?. Nadzieje Anglii datuj? si? od tej beznadziejnej godziny, ?wiat nie zna bowiem nadziei rzeczywistych, kt?re nie by?yby kiedy? nadziejami straconymi. Przerwanie tej wielkiej sieci morskiej by?o znakiem, ?e ma?a rzecz, kt?ra usz?a zag?ady, prze?yje wielko??. A jednak, pod pewnym wzgl?dem, mo?e ju? nigdy nie b?dziemy znowu ani tak mali, ani tak wielcy.

Wspania?o?? epoki el?bieta?skiej, o kt?rej zwyk?o si? m?wi? jako o wschodzie s?o?ca, by?a pod wielu wzgl?dami zachodem. Czy patrz?c na ni? jako na koniec renesansu, czy te? koniec starej cywilizacji ?redniowiecza, ?aden uczciwy krytyk nie zaprzeczy, ?e g??wne jej blaski sko?czy?y si? wraz z ni?. Niech sam czytelnik postawi sobie pytanie, co go szczeg?lnie uderza we wspania?o?ci epoki el?bieta?skiej. Dojdzie do wniosku, ?e jest to co?, co s?abo wida? w czasach ?redniowiecznych, i co?, czego prawie nie ma w czasach nowo?ytnych. Dramat el?bieta?ski przypomina jedn? z el?bieta?skich tragedii — jego burzliw? pochodni? zadeptali rych?o purytanie. Jest oczywiste, ?e g??wn? tragedi? by?o zniszczenie komedii. Komedia bowiem, kt?ra przyby?a do Anglii po Restauracji, by?a — w por?wnaniu z el?bieta?sk? — obca i zimna. W najlepszym razie by?a to komedia, w kt?rej by? humor, ale nie by?o beztroski szcz??cia. Warto zanotowa?, ?e postacie przyno sz?ce dobre wie?ci i szcz??cie w sztukach mi?osnych Szekspira nale?? prawie bez wyj?tku do ?wiata, kt?ry si? ko?czy, bez wzgl?du na to, czy s? to braciszkowie zakonni czy wr??ki. Podobnie by?o z g??wnymi idea?ami el?bieta?skimi, wcielonymi w el?bieta?ski dramat. Uwielbienia narodu dla kr?lowej dziewicy nie nale?y dyskredytowa? z powodu jego niezgodno?ci z szorstkim i podst?pnym charakterem historycznej El?biety. Jej krySycy mog? s?usznie twierdzi?, ?e zast?puj?c Mari? Dziewic? przez kr?low? dziewic? angielscy reformatorzy wymienili po prostu prawdziw? dziewic? na fa?szyw?. Prawda ta nie zaprzeczy jednak istnieniu prawdziwego, cho? ograniczonego, ?wczesnego kultu. Cokolwiek my?le? o tej szczeg?lnej kr?lowej-dziewicy — z tragicznych bohaterek owych czas?w mo?na zestawi? ca?y korow?d dziewiczych kr?lowych. Na pewno ludzie ?redniowiecza znacznie wi?cej od nowo?ytnych mieliby zrozumienia dla m?cze?stwa „Miarki za miark?”. Podobnie jak z tytu?em Dziewicy, ma si? rzecz z tytu?em Kr?lowej. Mistyczn? monarchi?, u?wietnion? w „Ryszardzie II”, mia?a rych?o spotka? detronizacja znacznie bardziej katastrofalna ni? w „Ryszardzie II”. Ci sami purytanie, kt?rzy zdarli aktorom tekturowe korony, mieli r?wnie? zedrze? rzeczywiste korony kr?lom, kt?rych role aktorzy ci grali. Wyjdzie zakaz zabraniaj?cy wszelkich widowisk aktorskich, a wszelk? monarchi? zwa? si? b?dzie kaboty?skim aktorstwem.

Szekspir zmar? w dniu ?w. Jerzego i du?o z tego, co wi?za?o si? ze ?w. Jerzym, umar?o wraz z nim. Nie chc? tu powiedzie?, ?e umar? patriotyzm Szekspira czy te? Anglii. Utrzyma? si? on i r?s? nawet stale, a? si? sta? najszlachetniejsz? dum? nadchodz?cych czas?w. Co? znacznie wi?kszego jednak ni? patriotyzm wi?za?o si? z tym wizerunkiem ?w. Jerzego, kt?remu Ryszard Lwie Serce odda? by? w opiek? Angli? przed dawnymi czasy w pustyniach Palestyny. W koncepcji ?wi?tego Patrona ?redniowiecze przekaza?o jedn? bardzo osobliw? i niezast?pion? — jak dot?d — ide?. By?a to idea r??nolito?ci bez antagonizmu. Siedmiu Rycerzy Chrze?cija?stwa rozmno?y?o si? siedemdziesi?t siedem razy w patron?w miast, rzemios? i warstw spo?ecznych. Sama jednak my?l, ?e byli oni wszyscy ?wi?tymi, wyklucza?a mo?liwo?? ich wzajemnej rywalizacji jako patron?w. Cech szewc?w i cech garbarzy, nosz?ce odznaki ?w. Kryspina i ?w. Bart?omieja, mog?y walczy? ze sob? na ulicach miast, nie wierzy?y jednak, by w tym samym czasie ?w. Kryspin i ?w. Bart?omiej walczyli ze sob? w niebiesiech. Podobnie Anglicy pokrzykiwali w bitwie na cze?? ?w. Jerzego, a Francuzi na cze?? ?w. Dionizego. Nie wierzyli jednak na serio, by ?w. Jerzy nienawidzi? ?w. Dionizego, czy nawet tych, kt?rzy zaklinali si? na ?w. Dionizego. ?w. Joanna d’Arc, kt?rej patriotyzm dzi? nazwano by fanatycznym, zajmowa?a w tej sprawie postaw?, kt?r? wi?kszo?? ludzi nazwa?aby dzi? postaw? bardzo post?pow?.

Teraz jednak, w ?lad za schizm? religijn?, pojawi? si? przedzia? g??bszy i bardziej nieludzki. Nie by?a to ju? b?jka mi?dzy wyznawcami ?wi?tych, kt?rzy byli mi?dzy sob? w stanie pokoju, ale wojna mi?dzy wyznawcami bog?w b?d?cych w stanie wojny. To, ?e wielkie okr?ty hiszpa?skie nosi?y imiona ?w. Franciszka czy ?w. Filipa, zaczyna?o traci? znaczenie dla nowej Anglii. Niebawem mia?o znaczy? co? kosmicznie wrogiego, jak gdyby zwano je imieniami Baala czy Thora. Chodzi tu o zwyk?e symbole, jednak?e proces, kt?ry one symbolizowa?y, by? bardzo realny i zas?uguje na baczn? uwag?. Wraz z wojnami religijnymi pojawi?a si? bowiem idea, kt?r? dzisiejsza wiedza stosuje do wojen rasowych, idea wojen „naturalnych”, niewynikaj?cych z jakiego? szczeg?lnego sporu, ale z samej natury spieraj?cych si? ludzi. Cie? fatalizmu rasowego pad? w?wczas po raz pierwszy w poprzek naszej drogi i daleko w mrokach poruszy?o si? co?, o czym ludzie prawie zapomnieli.

Poza granicami wi?dn?cego imperium le?a? ten kraj nieuchwytny i p?ynny jak morze, kt?ry przela? si? przez brzegi w epoce wojen z barbarzy?cami. Wi?ksza jego cz??? by?a teraz formalnie chrze?cija?ska, ale s?abo ucywilizowana; jaki? s?aby strach przed kultur? Po?udnia i Zachodu osiad? na jej dzikich si?ach, jak lekki szron. Ten na p?? cywilizowany ?wiat trwa? d?ugo w stanie u?pienia, zacz?? jednak ?ni?. W pokoleniu poprzedzaj?cym El?biet? pewien wielki m??, kt?ry mimo ca?ej swej gwa?towno?ci by? w gruncie rzeczy marzycielem — Marcin Luter — krzykn?? przez sen g?osem podobnym do grzmotu, protestuj?c cz??ciowo przeciw roli z?ych obyczaj?w, w du?ej jednak mierze r?wnie? przeciw roli dobrych uczynk?w w systemie chrze?cija?skim. W pokoleniu po El?biecie rozprzestrzenienie si? nowych dzikich doktryn w starych dzikich krajach wci?gn??o Europ? ?rodkow? w cykl wojen religijnych. W wojnach tych dynastia podtrzymuj?ca legend? ?wi?tego Cesarstwa Rzymskiego, Austria, niemiecki partner Hiszpanii — walczy?a za star? religi? przeciw lidze innych Niemc?w, walcz?cych o now? wiar?. Stosunki na kontynencie by?y zawi?e i komplikowa?y si? coraz bardziej, w miar? jak marzenie o przywr?ceniu jedno?ci religijnej zapada?o si? w nico??. Komplikowa?o je r?wnie? stanowcze postanowienie Francji stania si? narodem w pe?nym nowoczesnym znaczeniu tego s?owa i utrzymania sta?ej niezale?no?ci od wszelkich zwi?zk?w politycznych. Cel ten doprowadzi? j?, mimo jej nienawi?ci do rodzimych protestant?w, do udzielenia dyplomatycznego poparcia wielu protestantom zagranicznym, po prostu dla zachowania r?wnowagi si? przeciw gigantycznej konfederacji Hiszpan?w i Austriak?w. Komplikowa?o dalej te stosunki powstanie kalwi?skiej spo?eczno?ci kupieckiej w Niderlandach, silnej, logicznej, wyzywaj?cej, walecznie broni?cej swej niepodleg?o?ci przeciw Hiszpanii. Nie pope?nimy jednak b??du dopatruj?c si? pierwszych b?l?w porodowych nowoczesnego uk?adu mi?dzynarodowego w tzw. wojnie trzydziestoletniej, i to bez wzgl?du na to, czy nazwiemy j? buntem p??pogan przeciw ?wi?temu Cesarstwu Rzymskiemu czy te? przyj?ciem z p??nocy nowej wiedzy, nowej filozofii i nowej etyki. Do walki wmiesza?a si? Szwecja i pos?a?a herosa wojskowego na pomoc odnawiaj?cym si? Niemcom. Praktykowany w?wczas typ wojskowego bohaterstwa odznacza? si? dziwn? kombinacj? coraz to bardziej z?o?onej wiedzy strategicznej z jak najbardziej nagim i ludo?erczym okrucie?stwem. Poza Szwedami inne jeszcze si?y zrobi?y karier? na tej rzezi. Daleko na p??nocnym wschodzie, w kraju ja?owych moczar?w, ma?y, ambitny r?d lichwiarzy, kt?rzy stali si? panami, czujny, oszcz?dny, do gruntu samolubny, przyj?? do?? powierzchownie teori? Lutra i zacz?? wynajmowa? swych zupe?nie jeszcze dzikich parobk?w jako ?o?nierzy po stronie protestant?w. Otrzymywa? za to dobr? zap?at? i awansowa? krok za krokiem, w tym jednak czasie w?o?ci jego ogranicza?y si? jeszcze do starej Marchii Brandenburskiej. R?d ten nosi? nazwisko: Hohenzollernowie.


XIII. Wiek purytan?w

Nudzi?oby nas mocno, gdyby?my musieli czyta? opis niezwykle ciekawej dyskusji lub serii przyg?d, gdzie pozbawione znaczenia s?owa jak „snark” czy „boojum” figurowa?yby systematycznie zamiast nazw g??wnych postaci czy przedmiot?w. Nudzi?oby nas, gdyby nam opowiadano, ?e kr?l mia? do wyboru albo sta? si? „snarkiem”, albo ostatecznie odda? „boojum”, czy te?, ?e t?um wpad? w sza? na skutek publicznego wyst?pienia „boojum”, co uwa?ano za ci??ki afront dla „snarka”. Ot?? bardzo podobna sytuacja powsta?a na skutek najnowszych pr?b przedstawienia teologicznych spor?w szesnastego i siedemnastego wieku, pr?b, kt?re zasadza?y si? na wstr?cie do teologii, tak modnym w naszym pokoleniu — a raczej w pokoleniu poprzednim. Purytanie, jak sama nazwa wskazuje, entuzjazmowali si? z pocz?tku tym, co uwa?ali za religi? czyst? (pure). D??yli cz?sto do narzucenia jej innym, a czasem pragn?li tylko swobody jej praktykowania dla siebie samych. W ?adnym razie nie ocenimy sprawiedliwie tego, co w ich charakterach by?o najszlachetniejszego, a w ich my?lach zajmowa?o pierwsze miejsce, je?li nigdy — przy ?adnej okazji — nie spytamy, czym by?o owo „co?”, co zamierzali narzuci? lub praktykowa?. Wielu purytan?w posiada?o wiele bardzo szlachetnych cech, czego prawie zupe?nie nie dostrzegaj? nowocze?ni ich admiratorzy. Chwali si? ich za rzeczy, na kt?re albo spogl?dali oboj?tnie, albo kt?rych cz??ciej jeszcze nienawidzili z furi? — jak np. wolno?ci religijnej. A jednak: rozumie si? zupe?nie niedostatecznie, a nawet nie docenia si? ich logicznego stosunku do spraw, na kt?rych im naprawd? zale?a?o — takich jak np. kalwinizm. W powie?ciach i sztukach — kt?re spaliliby publicznie — robimy z purytan?w postacie malownicze w spos?b, kt?ry by ich gwa?townie oburzy?. Interesujemy si? wszystkim, co ich dotyczy, z wyj?tkiem tej jedynej rzeczy, kt?r? oni sami byli zainteresowani.

Jak widzieli?my, nowe doktryny by?y w Anglii w pierwszym rz?dzie zwyk?? wym?wk? dla plutokratycznego rabunku — to jest ca?a prawda w tej sprawie. Zupe?nie inaczej mia?a si? rzecz z lud?mi ?yj?cymi o jedno lub dwa pokolenia p??niej, lud?mi, dla kt?rych katastrofa Armady sta?a si? ju? legend? o wyzwoleniu narodu od papiestwa, wyzwoleniu podobnie cudownym i prawie r?wnie odleg?ym, jak te wyzwolenia, kt?rych tak realistyczne opisy czytali w ksi?gach hebrajskich, kt?re im obecnie udost?pniono. Czcigodny przypadek owej hiszpa?skiej kl?ski zbieg? si? a? nazbyt dok?adnie z ich zainteresowaniem dla niechrzescija?skich cz??ci Pisma ?w. Zwyci?stwo nad Armad? zaspokoi?o pewnego rodzaju starotestamentow? t?sknot?: oto burzliwe znaki na niebie i morzu oznajmi?y, ?e Anglicy s? narodem wybranym. Obr?ci?o si? to ?atwo w t? herezj? pychy plemiennej, w kt?r? ci??ej jeszcze popadli Niemcy. Na skutek takich proces?w psychicznych cywilizowane pa?stwo mo?e spa?? z poziomu narodu chrze?cija?skiego do poziomu narodu wybranego. Ale je?li nawet nacjonalizm Anglik?w okaza? si? p??niej gro?ny dla przyjaznego wsp???ycia narod?w, by? to — mimo wszystko — nacjonalizm. Purytanie byli w ka?dym calu patriotami i w tym g?rowali wyra?nie nad hugenotami francuskimi. Politycznie stanowili oni pocz?tkowo jedno tylko skrzyd?o nowej warstwy bogaczy, kt?ra wyw?aszczy?a Ko?ci?? i zabiera?a si? do wyw?aszczenia korony. Cho? wszyscy oni byli tylko tworami tego wielkiego rabunku, nie wszyscy jednak byli tworami ?wiadomymi. Mieli wielu reprezentant?w w?r?d arystokracji, ale wielu z nich zalicza?o si? do warstw ?rednich, cho? prawie wy??cznie do miejskich warstw ?rednich. Dla biedoty wiejskiej, stanowi?cej jeszcze ci?gle najwi?ksz? cz??? ludno?ci, stanowili oni po prostu po?miewisko i przedmiot nienawi?ci. Nale?y np. stwierdzi?, ?e cho? przewodzili narodowi w wielu dziedzinach, nie potrafili wytworzy? niczego, co mia?oby atmosfer? tzw. pretensjonalnie folkloru. Wszelka tradycja ludowa, przekazana nam czy to w pie?niach, czy w toastach, czy w wierszach i przys?owiach, wi??e si? z osob? kr?la. Purytanie nie zostawili po sobie ?adnej wielkiej legendy. Musimy si? zadowoli? ich wielk? literatur?.

Wszystko to s? jednak po prostu rzeczy, kt?re inni ludzie mogli r?wnie? u nich dostrzec. Nie s? to rzeczy najwa?niejsze, a na pewno nie te, kt?re oni sami my?leli o sobie. Istota tego ruchu wyra?a?a si? w dwu koncepcjach, czy raczej dwu krokach, z kt?rych pierwszy by? procesem moralnym, przy pomocy kt?rego doszli do swoich „g??wnych wniosk?w”, drugi za? krok stanowi? „g??wne wnioski”, do kt?rych doszli. Zaczniemy od pierwszego, przede wszystkim ze wzgl?du na to, ?e on to podyktowa? ca?? ich zewn?trzn? postaw? spo?eczn?, kt?ra uderza?a w oczy ludzi ?wczesnych. Uczciwy purytanin, wzrastaj?c za m?odu w ?wiecie ogo?oconym przez wielkie rabunki, przyswoi? sobie pierwsz? podstawow? zasad? z trzech lub czterech podstawowych zasad, kt?re umys? cz?owieka mo?e poj??. Chodzi?o o zasad?, ?e umys? cz?owieka mo?e komunikowa? si? bezpo?rednio z umys?em Boga. Nazwijmy to kr?tko zasad? antysakramentaln?. W rzeczywisto?ci stosuje si? j? jednak, i purytanin rzeczywi?cie stosowa? j?, do wielu rzeczy innych ni? sakramenty Ko?cio?a. Stosuje si? j? r?wnie? — i on j? rzeczywi?cie stosowa? — do sztuki, do literatury, do umi?owania jakiej? miejscowo?ci, do muzyki, nawet do dobrych manier. Frazes, ?e ?aden ksi?dz nie powinien odgradza? cz?owieka od Stw?rcy, jest tylko uproszczonym wyrywkiem pe?nej doktryny filozoficznej. Prawdziwy purytanin r?wnie stanowczo s?dzi?, ?e ?aden ?piewak ani opowiadacz bajek, ani skrzypek nie mo?e przek?ada? g?osu Boga na j?zyki ziemskiego pi?kna. Warto zauwa?y?, i? jedyny geniusz puryta?ski czas?w nowo?ytnych, To?stoj, przyj?? ten wniosek w pe?ni, pot?piaj?c wszelk? muzyk? jako zwyk?y narkotyk i zakazuj?c swym w?asnym wielbicielom czytania swych w?asnych, godnych uwielbienia powie?ci. Purytanie angielscy byli nie tylko purytanami, ale i Anglikami, tote? nie zawsze odznaczali si? jasno?ci? my?li. Jak si? przekonamy, prawdziwy purytanizm by? ide? raczej szkock? ni? angielsk?. By?a to jednak si?a nap?dowa i wytyczna. Samej doktryny mo?na broni?, cho? jest troch? wariacka. Zdaniem purytan?w, prawda intelektualna by?a jedyn? pochwa??, godn? najwy?szej prawdy wszech?wiata. Nast?pnym krokiem w naszym studium b?dzie wykrycie, co purytanin uwa?a? za prawd? w odniesieniu do tej najwy?szej prawdy. Jego indywidualny rozum, odci?ty od instynktu i tradycji, konstruowa? sobie poj?cie wszechmocy Boga, kt?ra po prostu znaczy?a tyle, co niemoc cz?owieka. U Lutra wcze?niejsza i ?agodniejsza forma protestantyzmu doprowadzi?a tylko do powiedzenia, ?e nic z tego, co cz?owiek czyni, nie mo?e mu pom?c z wyj?tkiem wyznania Chrystusa. Kalwin doprowadzi? to rozumowanie do ostatniej logicznej konkluzji m?wi?c, ?e nawet i to nie mo?e cz?owiekowi pom?c, skoro Wszechmocny musia? przes ?dzi? ca?y jego los uprzednio. Wed?ug Kalwina B?g musi stwarza? ludzi po to, by ich gubi? i zbawia?. U czystszych purytan?w, o kt?rych tu mowa, ta logika rozpalona by?a do bia?o?ci, powinni?my wi?c doszukiwa? si? tej formu?y we wszystkich ich formu?ach parlamentarnych i prawniczych. Czytaj?c, ?e „partia puryta?ska domaga?a si? reform ko?cielnych”, powinni?my rozumie?, ?e „partia puryta?ska domaga?a si? pe?niejszego i ja?niejszego potwierdzenia, ?e ludzie tworzeni s? po to, by mogli by? gubieni i zbawiani”. Gdy czytamy, ?e „armia wybiera?a pewne osoby dla ich bogobojno?ci”, powinni?my rozumie?, ?e „armia wybiera?a te osoby, kt?re wydawa?y si? najbardziej przekonane, ?e ludzie tworzeni s? po to, by mogli by? gubieni i zbawiani”. Dodajmy, ?e ten straszliwy pr?d nie ograniczy? si? jedynie do kraj?w protestanckich. Niekt?rzy wielcy my?liciele katoliccy szli za nim, cho? z wahaniem, p?ki nie zatrzyma? ich Rzym. By? to duch czasu, co powinno stanowi? trwa?e ostrze?enie przeciw braniu ducha czasu za nie?miertelnego ducha cz?owieka. Niewielu bowiem znajdziemy dzi? chrze?cijan czy niechrze?cijan zdolnych patrze? wstecz na kalwinizm, kt?ry omal nie zoby? Canterbury, a nawet Rzymu dzi?ki geniuszowi i bohaterstwu Pascala czy Miltona, bez wykrzykni?cia — s?owami pewnej damy ze sztuki Bernarda Shaw: „Jak cudownie! jak wspaniale! … i, och, jak bliscy byli?my katastrofy”.

Nast?pn? rzecz? godn? zanotowania by?o to, ?e rz?dy ko?cio?em chcieli purytanie widzie? w formie prawdziwego samorz?du, a jednak, ze szczeg?lnych przyczyn, samorz?d ten okaza? si? samolubnym samorz?dem. By? on r?wny, a jednak ekskluzywny. Na wewn?trz ich synod czy te? zgromadzenie wydawa? si? ma?? republik?, na nieszcz??cie jednak bardzo ma?a by?a to republika. W stosunku do ulicy konwentykiel ten nie by? republik?, lecz zgromadzeniem arystokratycznym. By?a to najstraszniejsza ze wszystkich arystokracji, arystokracja wybranych. Nie by?o to bowiem prawo z urodzenia, ale prawo sprzed urodzenia, i jedyne ze wszystkich szlachectw nier?wnaj?ce si? z innymi lud?mi w prochu. Widzimy st?d, z jednej strony, u prostych purytan?w szereg prawdziwych cn?t republika?skich: wyzwanie rzucone tyranom, uznanie godno?ci ludzkiej, nade wszystko za? odwo?anie si? do tej pierwszej ze wszystkich cn?t republika?skich — dzia?ania publicznego. Jeden z kr?lob?jc?w, walcz?c przed s?dem o swoje ?ycie, uderzy? w ton, kt?ry mimo ca?ej nienaturalno?ci szko?y puryta?skiej brzmi szlachetnie: „Tego zab?jstwa nie dokona?em zza p?otu”. Najdrastyczniejszy jednak ich idealizm nie uczyni? niczego, by uchwyci? z powrotem cho? promie? tego ?wiat?a, kt?re jednocze?nie o?wietli?o ka?dego cz?owieka, co przyszed? na ?wiat, cho? promie? tego przekonania, ?e wszyscy ludzie namaszczeni sakramentem chrztu — s? bra?mi. Purytanie byli doprawdy bardzo podobni do tego okropnego rusztowania, na kt?re kr?lob?jca nie ba? si? wskaza? palcem. Byli na pewno wystawieni na widok publiczny, mogli mie? w sobie ducha publicznego, nie mieli jednak nigdy wzi?cia u ludu. Jak si? zdaje, nie przysz?o im nigdy do g?owy, ?e potrzebne jest wzi?cie u ludu. Anglia nie by?a nigdy tak ma?o demokracj?, jak podczas kr?tkiego okresu, kiedy by?a republik?.

Walka ze Stuartami, stanowi?ca nast?pny rozdzia? naszych dziej?w, by?a skutkiem sojuszu, kt?ry komu? mo?e si? wyda? przypadkowym sojuszem dwu rzeczy. Pierwsz? by?a ta intelektualna moda na kalwinizm, kt?ra zapanowa?a w ?wiecie kulturalnym, podobnie jak to uczyni?a dzi? intelektualna moda na kolektywizm. Drug? rzecz? by?a starsza sprawa, kt?ra umo?liwi?a istnienie owego wyznania, a mo?e nawet i istnienie kulturalnego ?wiata — bunt arystokrat?w za ostatnich Tudor?w. By?a to, ?e tak powiem, opowie?? o ojcu i synu, co razem zrywali ten sam z?oty obraz — m?odszy z prawdziwej nienawi?ci do obrazochwalstwa, starszy tylko z mi?o?ci do z?ota. Tragedi? i paradoksem Anglii jest fakt, ?e jej nami?tno?ci w sprawach odwiecznych min??y, a pozosta?y przemijaj?ce i ziemskie pasje. Powiedzenie jest prawdziwe w stosunku do Anglii, niezupe?nie za? prawdziwe w stosunku do Szkocji. Tym w?a?nie t?umaczy si? wojna Szkot?w z Anglikami zako?czona pod Worcester. Pierwsze zmiany mia?y w obu krajach zupe?nie ten sam materialistyczny charakter — by?y zwyk?ym rozbojem baron?w. Nawet Knox, cho? sta? si? bohaterem narodowym, by? politykiem skrajnie antynarodowym. Patriotyczna by?a w Szkocji partia kardyna?a Batona i Marii Stuart. Tym niemniej nowe wyznanie przyswoi? sobie lud w Ni?szej Szkocji w sensie pozytywnym, nieznanym jeszcze w?wczas w samej Anglii. St?d w Szkocji rzecz? g??wn? sta? si? purytanizm, do kt?rego dosz?y parlamentarne oraz inne oligarchie. W Anglii rzecz? g??wn? by?a oligarchia parlamentarna, do kt?rej doszed? purytanizm. Gdy przeciw Karolowi I zacz??a wzbiera? burza, po przej?ciowym okresie rz?d?w jego ojca, szkockiego nast?pcy El?biety — wydarzenia przytaczane powszechnie dowodz? istotnej r??nicy mi?dzy demokratyczn? religi? a arystokratyczn? polityk?. Szkocka legenda m?wi o Jenny Geddes, biednej kobiecie, kt?ra rzuci?a w ksi?dza sto?kiem. Angielska legenda m?wi o Johnie Hampden, wielkim panu, kt?ry zbuntowa? przeciw kr?lowi ca?e hrabstwo. Ruch parlamentarny w Anglii by? w ca?o?ci prawie spraw? szlachty, w nowym sojuszu z kupiectwem. By?a to szlachta, kt?ra mog?a si? uwa?a? za rzeczywist? i naturaln? warstw? przyw?dcz? Anglik?w. Byli to jednak przyw?dcy, kt?rzy nie ?cierpieliby buntu w?r?d swoich stronnik?w.

Wolno przypuszcza?, ?e Stuartowie przynie?li ze Szkocji bardziej ?redniowieczny, a tym samym logiczniejszy pogl?d na w?asn? rol?. Cech? ich narodu by?a bowiem logika. Wesz?o w przys?owie, ?e Jakub I by? Szkotem i pedantem. Nie do?? zwraca si? jednak uwagi na fakt, ?e Karol I by? tak?e niema?ym pedantem, maj?c w sobie bardzo du?o ze Szkota. Mia? on r?wnie? cnoty Szkota: odwag?, naturaln? godno?? oraz zami?owanie do spraw intelektualnych. Maj?c w sobie co? ze Szkota, by? on bardzo nie-angielski i niezdolny do kompromisu. Zamiast tego usi?owa? dzieli? w?os na czworo i bezustannie ?ama? obietnice. M?g? by? jednak ?mia?o wykaza? znacznie jeszcze wi?cej braku konsekwencji, gdyby by? cho? troch? uczuciowy i „mglisty”. Nale?a? jednak do gatunku ludzi, kt?rzy widz? wszystko czarno lub bia?o — szczeg?lnie za? to, co czarne. Od samego pocz?tku walczy? ze swym parlamentem jak ze zwyk?ym wrogiem. Mo?liwe, ?e czu? si? wobec niego cudzoziemcem. Skutek tej sprawy jest znany i nie potrzebujemy by? tak ostro?ni jak ?w d?entelmen, kt?ry pragn?? sko?czy? rozdzia? po to, by si? dowiedzie?, co si? sta?o z Karolem I. Jego ministrowi, wielkiemu Straffordowi, nie uda?a si? pr?ba uczynienia Karola w?adc? silnym na wz?r kr?l?w francuskich, tote? zgin?? na szubienicy — zawiedziony Richelieu. Gdy parlament za??da? prawa kontroli nad skarbem, Karol odwo?a? si? do prawa miecza i pocz?tkowo ?ama? wszelki op?r. Ale powodzenie przechyli?o si? rych?o na stron? bogactw warstwy parlamentarnej, dyscypliny nowej armii oraz cierpliwo?ci i geniuszu Cromwella. Karol zgin?? t? sam? ?mierci?, co jego wielki s?uga.

Historycznie sp?r sprowadza si?, w?r?d powik?a? opisywanych na og?? bardziej szczeg??owo ni? na to zas?uguj?, do wa?nego wsp??czesnego pytania, czy kr?lowi wolno nak?ada? podatki bez zgody parlamentu. Prawo kr?la zakwestionowa? Hampden, wielki magnat z hrabstwa Buckinghamshire, kt?ry poda? w w?tpliwo?? legalno?? podatku na?o?onego przez Karola rzekomo na potrzeby floty wojennej. Ka?dy innowator szuka zawsze u?wi?cenia swych reform w przesz?o?ci. Puryta?ska szlachta rozd??a ?redniowieczn? Wielk? Kart? do rozmiar?w legendy. By?o to o tyle zgodne z prawdziw? tradycj?, ?e ust?pstwo kr?la Jana by?o w istocie, jak to ju? zaznaczyli?my, anty-despotyczne, ale nie demokratyczne. Te dwie prawdy t?umacz? dwie strony zagadnienia upadku Stuart?w. Poniewa? r??ni? si? one co do stopnia pewno?ci, wymagaj? oddzielnego rozpatrzenia.

Je?li chodzi o punkt pierwszy, tycz?cy demokracji, to ?aden cz?owiek dobrej wiary nie powinien w og?le, w obliczu fakt?w, zastanawia? si? nad nim. Mo?na z pewn? racj? twierdzi?, ?e siedemnastowieczny parlament walczy? o prawd?, nie mo?na jednak twierdzi?, jakoby walczy? o prawa ludu. Po zmierzchu ?redniowiecza parlament by? zawsze zdecydowanie arystokratyczny i zdecydowanie anty-ludowy. Instytucja, kt?ra zakaza?a Karolowi I pobrania podatku na flot?, by?a t? sam? instytucj?, kt?ra uprzednio zakaza?a Ryszardowi II uwolnienia ch?op?w od podda?stwa. Grupa ??daj?ca od Karola I w?gla i minera??w by?a t? sam? grup?, kt?ra p??niej mia?a za??da? od gmin wiejskich ich grunt?w gromadzkich. By?a to ta sama instytucja, kt?ra przed dwoma zaledwie pokoleniami do?o?y?a ch?tnie r?ki do zniszczenia nie tylko rzeczy ciesz?cych si? uczuciem ludu, jak klasztory, ale wszystkich rzeczy po?ytecznych dla ludu, takich jak cechy i parafie, samorz?dy miejskie i zawodowe. Poczynania wielkich lord?w mog?y mie? — i na pewno mia?y — bardziej patriotyczn? i tw?rcz? stron?. Parlament s?u?y? jednak wy??cznie poczynaniom wielkich lord?w. Izba Gmin sta?a si? bowiem sama Izb? Lord?w.

Skoro przejdziemy jednak do drugiego, czyli anty-despotycznego aspektu kampanii przeciw Stuartom, trafimy na co? znacznie trudniejszego do odrzucenia i znacznie ?atwiejszego do usprawiedliwienia. M?wi si? o Stuartach rzeczy jak najg?upsze, ale ma?o si? wie o tym, co w?wczas rzeczywi?cie przemawia?o za ich wrogami. Zagadnienie to ??czy si? z faktem, o kt?rym nasi wyspiarscy dziejopisowie najcz??ciej zapominaj?, a mianowicie ze stosunkami na kontynencie. Nale?y pami?ta?, ?e cho? Stuartom nie powiod?o si? w Anglii, walczyli oni o rzeczy, kt?re powiod?y si? w Europie. Z grubsza bior?c, by?y to, po pierwsze, wyniki kontrreformacji, kt?re kaza?y szczerym protestantom patrze? na katolicyzm Stuart?w bynajmniej nie jako na ostatni b?ysk gasn?cego ognia, ale jak na szerz?cy si? po?ar. Karol II na przyk?ad to by? umys? t?gi, sceptyczny, a? dra?ni?co kpiarski — a przy tym niezachwianie, z pewn? nawet niech?ci?, przekonany o s?uszno?ci katolicyzmu jako filozofii. Drugim i wa?niejszym motywem obawy przed Stuartami by?a ta zupe?nie przera?liwa autokracja, kt?r? wznoszono we Francji jakby jak?? Bastyli?. Autokracja ta by?a logiczniejsza i pod wieloma wzgl?dami bardziej r?wno?ciowa i sprawiedliwa ni? oligarchia angielska, ale w razie buntu lub nawet zwyk?ego oporu stawa?a si? prawdziw? tyrani?. Nie by?o tam ?adnych z angielskich ?rodk?w bezpiecze?stwa, takich jak s?dy przysi?g?ych i dobre przepisy starego prawa zwyczajowego. Na lettre de cachet nie by?o rady, podobnie jak na magi?. Anglikom, kt?rzy wykraczali przeciw prawu, powodzi?o si? lepiej ni? Francuzom. Francuski satyryk m?g? by? zapewne odpali?, ?e to w?a?nie Anglikom pos?usznym prawu powodzi?o si? gorzej ni? Francuzom. Kierowanie ?yciem zwyk?ych ludzi nale?a?o do pana z dworu. By? on jednak skr?powany samym faktem piastowania urz?du. By? silniejszy jako pan wsi, ale s?abszy jako przedstawiciel kr?la. Broni?c tego stanu rzeczy, wigowie na pewno nie bronili demokracji, ale niew?tpliwie bronili wolno?ci. Bronili nawet pewnych resztek wolno?ci ?redniowiecznej, cho? nie najlepszych. Bronili s?d?w przysi?g?ych, ale nie cech?w. W feudalizmie tkwi?o mo?e troch? lokalizmu, niepozbawionego element?w liberalnych, kt?re utrzyma?y si? w ustroju arystokratycznym. Mi?o?nicy takich rzeczy mogli si? s?usznie obawia? Molocha Pa?stwa, kt?rego Hobbes widzia? jako jednego potwora, a Francuzi jako jednego cz?owieka.

Wracaj?c do fakt?w nale?y powt?rzy?, ?e to, co w purytanizmie by?o czyste, by?o niestety przemijaj?ce, typowy za? proces tego przemijania wyrazi? si? w tym nadzwyczajnym cz?owieku, kt?remu przypisuje si? powszechnie zas?ug? dopomo?enia purytanizmowi do zwyci?stwa. Oliver Cromwell by? w ?wietle dziej?w nie tyle przyw?dc? purytanizmu, ile jego poskromicielem. Niew?tpliwie miota?y nim ponure religijne nami?tno?ci tego okresu, na pewno w m?odo?ci, a mo?e i przez ca?e ?ycie. W miar? jednak jak r?s? w znaczenie, broni? w coraz silniejszym stopniu pozytywizmu Anglik?w przeciw purytanizmowi Szkot?w. Cromwell nale?a? do szlachty puryta?skiej, stawa? si? jednak coraz bardziej szlachcicem, a coraz mniej purytaninem. By? wyrazicielem procesu, na skutek kt?rego rz?dy szlachty sta?y si? w ko?cu czysto poga?skie. Tu le?y klucz do wi?kszo?ci spraw, za kt?re si? go chwali lub gani, klucz do wzgl?dnego rozs?dku, tolerancji i nowoczesnej sprawno?ci wielu z jego posuni??; klucz do wzgl?dnej brutalno?ci, przyziemno?ci, cynizmu i braku wyczucia przy wielu innych posuni?ciach. By? on przeciwie?stwem idealisty, tote? nie mo?na go podawa? za idea? bez popadni?cia w absurd. By? jednak, podobnie jak wi?kszo?? szlachty, typem szczerze angielskim, nie bez ducha publicznego, a na pewno nie bez patriotyzmu. Kiedy uchwyci? w?adz? osobist?, kt?ra zniszczy?a bezosobowy i idealistyczny ustr?j, by?o co? angielskiego w?a?nie w samym nierozs?dku tego kroku. Akt zabicia kr?la nie ci??y, moim zdaniem, w pierwszym rz?dzie na nim, a na pewno nie by? to czyn typowy dla Cromwella. By?o to ust?pstwo na rzecz wysokich, nieludzkich idea??w ma?ej grupki prawdziwych purytan?w, z kt?rymi Cromwell musia? wej?? w kompromis, ale z kt?rymi nast?pnie wszed? w konflikt. Wi?cej by?o logiki ni? okrucie?stwa w tym akcie, co nie by?o w stylu Cromwella. Traktowa? on bowiem z bestialskim okrucie?stwem Irlandczyk?w, na kt?rych, w ?wie tle nowego duchowego ekskluzywizmu, patrzono jak na bestie — czy te?, jakby brzmia? nowoczesny eufemizm, jak na tubylc?w. Jego praktyczne usposobienie by?o raczej sk?onne do tego, by „wyrzyna?” ludzi w ?wiecie, kt?ry on sam uwa?a? za kresy cywilizacji — ni? sk?ada? z ludzi ofiary w kraju, kt?ry by? j?drem i forum tej cywilizacji. Nie jest on typowym okazem kr?lob?jcy. W pewnym sensie tego rodzaju wyczyn przerasta? jego mo?liwo?ci. Prawdziwi kr?lob?jcy zabijaj? pogr??eni w rodzaj transu czy wizji. Jego za? nie n?ka?y wizje. Do prawdziwego starcia mi?dzy religijn? a racjonaln? stron? siedemnastowiecznego ruchu dosz?o symbolicznie owego burzliwego dnia pod Dunbar, kiedy bredz?cy kaznodzieje szkoccy wzi?li g?r? nad Lesliem i zmusili go do zej?cia w dolin?, gdzie pad? ofiar? cromwellowskiego zdrowego rozs?dku. Cromwell o?wiadczy?, ?e B?g wyda? ich w jego r?ce. Wyda? ich jednak ich w?asny B?g, ciemny, nienaturalny B?g kalwi?skich sn?w, r?wnie d?awi?cy jak strach nocny i r?wnie przemijaj?cy.

Dnia tego triumf odni?s? raczej wig ni? purytanin. Anglik ze swym arystokratycznym zmys?em do kompromisu. Nawet to, co nast?pi?o po ?mierci Cromwella, a mianowicie Restauracja, stanowi?o kompromis arystokratyczny, czy nawet kompromis wigowski. Posp?lstwo mog?o wiwatowa? jakby na cze?? kr?la ?redniowiecznego, ale Protektorat i Restauracja by?y sobie o wiele bli?sze, ni? to rozumia?o posp?lstwo. Nawet w tych powierzchownych sprawach, w kt?rych wydawa?o si?, ?e nadszed? ratunek, okaza? si? on w ko?cu tylko przerw? dla z?apania oddechu. Tak wi?c re?im puryta?ski powsta? g??wnie dzi?ki jednej rzeczy nieznanej ?redniowieczu — to jest militaryzmowi. Wyborowe wojska zaci??ne, brutalnie ?wiczone, ale dobrze p?atne, by?y tym nowym i obcym narz?dziem, przy pomocy kt?rego purytanie opanowali w?adz?. Wojska te rozpuszczono, a ich powrotowi sprzeciwiali si? zar?wno torysi jak wigowie. Ale ich powr?t wydawa? si? zawsze niedaleki, poniewa? le?a? w duchu nowego, surowego ?wiata trzydziestoletniej wojny. Odkrycie jest chorob? nieuleczaln?, a odkryto wtedy, ?e t?um mo?na zamieni? w ?elaznego stunoga, krusz?cego t?umy wi?ksze, lecz mniej zwarte. Podobnie ocalono od purytan?w resztki Bo?ego Narodzenia, jednak?e Dickens musia? ratowa? je ponownie przed utylitarystami, a kto? b?dzie je mo?e zn?w musia? ratowa? przed jaroszami i abstynentami. Dziwna armia przesz?a i znik?a jak jaka? inwazja muzu?ma?ska. Wywar?o to jednak skutek, kt?ry zbrojna odwaga i zwyci?stwo wywieraj? zawsze, cho? by? to tylko skutek ujemny. Dzieje nasze uleg?y ostatecznemu za?amaniu. Za?ama?o si? przy tym wiele rzeczy, a mo?e i buntowniczy duch ludu w naszym kraju. Jest pewna symboliczna gra s??w w tym, ?e ludzie ci za?o?yli Now? Angli? w Ameryce, wtedy, gdy nie uda?o im si? za?o?y? jej w Anglii. Cho? brzmi to jak paradoks, by?o jednak co? prehistorycznego w prymitywizmie ich nowatorstwa. Nawet stare i dzikie rzeczy, na kt?re si? powo?ywali, stawa?y si? dziksze w miar? stawania si? nowszymi. Tego, co si? nazywa ich ?ydowskim sabatem, przestrzegali tak ?ci?le, ?e w por?wnaniu z nimi najortodoksyjniejszy ?yd zas?ugiwa?by na ukamienowanie za niedba?o??. Oni to (a bior?c og?lnie, ca?y ich wiek) obr?cili palenie czarownic z epizodu w epidemi?. I burzyciele, i to, co zburzyli, znikn?li razem. Zosta?a jednak po nich pami?? czego? szlachetniejszego od ma?ostkowego legalizmu niekt?rych cynicznych wig?w, kt?rzy ci?gn?li dalej ich dzie?o. W pierwszym rz?dzie byli oni anty-historyczni, jak futury?ci w?oscy. By?a w nich ta nie?wiadoma wielko??, kt?ra przebija?a si? w fakcie, ?e samo ich ?wi?tokradztwo by?o publiczne i uroczyste jak sakrament. Nawet jako obrazoburcy nie przestali by? rytualistami. By? to tylko zupe?nie podrz?dny przyk?ad ich dziwnej i gwa?townej prostoty, kiedy jeden z nich, w obliczu pot??nego t?umu na ulicy Whitehall, ?ci?? g?ow? ?redniowiecznego pomaza?ca. Inny za?, daleko na zachodzie wyspy brytyjskiej, ?ci?? g??g z Glastonbury25, z kt?rego wyros?y ca?e dzieje Brytanii.


XIV. Triumf Wig?w

Mo?na wierzy? lub nie, ?e reformacja rzeczywi?cie co? zreformowa?a, nie ulega natomiast w?tpliwo?ci, ?e Restauracja niczego naprawd? nie odrestaurowa?a. Karol II nie by? nigdy kr?lem w dawnym tego s?owa znaczeniu. By? on przyw?dc? opozycji w stosunku do swych w?asnych ministr?w. B?d?c zr?cznym politykiem utrzyma? si? na swym oficjalnym stanowisku, jego za? brat i nast?pca by? niewiarogodnie g?upim politykiem, tote? utraci? to stanowisko. Tron by? ju? tylko jednym z urz?d?w. Pod pewnymi wzgl?dami Karol II nadawa? si? do tego bardziej nowoczesnego ?wiata, kt?ry si? w?wczas zaczyna? rodzi?. By? on cz?owiekiem wieku raczej osiemnastego ni? siedemnastego. By? dowcipny jak bohater komedii. Jednak ju? komedii Sheridana, a nie Szekspira. By? jeszcze bardziej nowoczesny, kiedy z rozkosz? bawi? si? czystymi eksperymentami Royal Society i pochyla? si? po??dliwie nad zabawkami, z kt?rych mia?y wyr??? okropne machiny wiedzy. Zar?wno on sam, jak i jego brat mieli dwa wsp?lne ogniwa ze spraw?, kt?ra przegrywa?a w Anglii. Nacisk na te ogniwa spowodowa? upadek ich dynastii. Pierwsz? wi?zi?, kt?rej wp?yw mala? zreszt? w praktyce z up?ywem lat, by?a oczywi?cie nienawi?? do ich religii. Drug?, kt?ra ros?a w miar? jak zbli?a? si? nast?pny wiek, by? ich zwi?zek z monarchi? francusk?. Zanim przejdziemy do stulecia znacznie mniej religijnego, musimy si? za?atwi? ze sporem religijnym. Sprawa to jednak powik?ana i prawda nie jest ?atwa do wykrycia.

Tudorzy zacz?li prze?ladowa? dawn? religi?, zanim jeszcze przestali j? wyznawa?. Oto jedna z tych zawi?ych komplikacji okresu przej?ciowego, kt?re dadz? si? wyrazi? jedynie przy pomocy takich sprzeczno?ci. Osoba o typie El?biety, nale??ca do jej epoki, mia?a zasadnicze, a nawet gwa?towne przekonanie, ?e ksi??a powinni ?y? w celibacie. Ta sama osoba ?ama?a r?wnocze?nie ko?em i obdziera?a ze sk?ry ka?dego, kogo przy?apano na rozmowie z bez?ennym ksi?dzem. Ta tajemnica, kt?r? mo?na sobie t?umaczy? na r??ne sposoby, rozci?ga?a si? na ko?ci?? anglika?ski, a w du?ym stopniu i na nar?d angielski. Czy nazwiemy to katolick? ci?g?o?ci? anglikanizmu, czy po prostu powolnym wykorzenianiem katolic yzmu, nie ulega w?tpliwo?ci, ?e np. taki duchowny protestancki jak Herrick jeszcze w po?owie XVII wieku nadziany by? „przes?dami”, kt?re by?y katolickie w tym skrajnym znaczeniu, kt?re nazwaliby?my dzi? kontynentalnym. A jednak wielu podobnych mu duchownych protestanckich mia?o r?wnoleg?? i odwrotn? nami?tno??, a mianowicie uwa?a?o kontynentalny katolicyzm ju? nawet nie za zb??kany Ko?ci?? Chrystusa, ale za ?wiadomy ko?ci?? Antychrysta. Bardzo trudno odgadn?? w tym okresie, ile w religii Anglik?w by?o protestantyzmu. Nie ulega jednak w?tpliwo?ci jego obecno??, a szczeg?lnie jego obecno?? w o?rodkach tak wa?nych jak Londyn. Za Karola II, po czystce terroru puryta?skiego, protestantyzm sta? si? czym? bardziej organicznym i ludzkim ni? ekskluzywno?? wierze? kalwi?skich czy te? spryt szlachty z epoki Tudor?w. Bunt Monmoutha wykaza?, ?e protestantyzm mia? za sob? popularno??, cho? nie mia? dostatecznego poparcia ludu. Has?o „precz z papie?nictwem” podj?? t?um, cho? nigdy nie podj?? go lud. By? to coraz bardziej rosn?cy t?um miejski, podatny na te epidemie z?udze?, kt?rymi sensacyjna prasa karmi t?umy dzisiejszych miast. Jednym z tych postrach?w i sensacji (by nie u?y? mniej technicznej nazwy k?amstwa) by? „spisek papieski”, burza, kt?r? uda?o si? Karolowi II ostro?nie przetrwa?. Drugim by?a opowie?? o Grzej?cej Patelni, czyli o podstawionym nast?pcy tronu, burza, kt?ra ostatecznie zmiot?a Jakuba II.

Jednak?e ten ostatni cios nie by?by spad?, gdyby nie jeden z tych nielogicznych, ale drogich usposobieniu angielskiemu lokalizm?w. Dyskusja na temat ko?cio?a anglika?skiego r??ni si?, tak w?wczas jak dzi?, od wi?kszo?ci innych dyskusji jedn? istotn? cech?: nie jest to dyskusja nad tym, co dana instytucja powinna czyni?, albo czy t? instytucj? nale?a?oby zmieni? — ale czym ta instytucja w istocie jest. Jedna partia, tak w?wczas, jak dzi?, popiera?a ten ko?ci?? tylko dlatego, ?e by? protestancki. Ot?? Anglikom przytrafi?o si? co?, co jest nie do pomy?lenia u Szkot?w czy Irlandczyk?w. Masy prostych ludzi kocha?y ko?ci?? anglika?ski, nie maj?c poj?cia o tym, czym on by?. Mia? on wp?yw na pewno r??ny od wp?ywu Ko?cio?a w ?redniowieczu, ale tak?e bardzo r??ny od ja?owego presti?u ko?cio?a warstw wy?szych, kt?ry si? do? przylepi? w wieku nast?pnym. Macaulay, maj?c zupe?nie inny cel na oku, po?wi?ci? kilka stron na udowodnienie, ?e spo?ecznie duchowny anglika?ski zalicza? si? w XVII wieku po prostu do lepszych s?ug. Macaulay mia? zapewne s?uszno??. Nie domy?la? si? on jednak, ?e by?o to tylko zwyrodnia?e przed?u?enie bardziej demokratycznego duchowie?stwa wiek?w ?rednich. Ksi?dza nie traktowano w?wczas jak d?entelmena, ale ch?opa traktowano jak ksi?dza. W ?wczesnej Anglii, podobnie jak w dzisiejszej Europie, wielu ludzi wyobra?a?o sobie, ?e stan duchowny by? czym? wy?szym ni? stan szlachecki. M?wi?c kr?tko, ko?ci?? narodowy by? w?wczas naprawd? narodowy, i to w spos?b, kt?ry budzi? ?ywe uczucia, cho? s?abo sprecyzowane my?li. Gdy tedy wydawa?o si?, ?e Jakub II zagra?a tej religijnej wsp?lnocie, reakcja na t? gro?b? mia?a charakter b?d? co b?d? bardziej ludowy ni? niech?? nad?tych wigowskich lord?w. Nale?y do tego doda? fakt og?lnie dzi? zapomniany, ?e wp?ywy zwane w?wczas papie?nickimi uwa?ano rzeczywi?cie za rewolucyjne. Jezuita wydawa? si? Anglikom nie tylko konspiratorem, ale czym? w rodzaju anarchisty. U wielu Anglik?w abstrakcyjne spekulacje my?lowe budz? co? w rodzaju konsternacji, abstrakcyjne za? spekulacje jezuit?w takich jak Suarez zajmowa?y si? skrajn? demokracj? i rzeczami, o kt?rych si? w Anglii nikomu nie ?ni?o. Ostatnie propozycje Stuart?w na rzecz tolerancji wydawa?y si? dlatego wielu ludziom r?wnie szerokie i puste jak ateizm. Jedynymi Anglikami siedemnastego wieku, kt?rzy mieli w sobie co? z tej transcendentalnej abstrakcyjno?ci, byli kwakrzy. Wygodna angielska kompromisowo?? wzdrygn??a si?, gdy te dwie rzeczy poda?y sobie r?ce. Co? znacznie powa?niejszego ni? intryga Stuart?w doprowadzi?o do zbli?enia tych dwu filozoficznych skrajno?ci, jedynie dlatego, ?e obie posiada?y za?o?enia filozoficzne. Doprowadzi?o to do przymierza mi?dzy znu?onym i zmiennym umys?em Karola II a subtelnym i oderwanym od ?wiata duchem Williama Penna.

Wielu Anglik?w zaniepokoi?o si? w?wczas nie na ?arty stuartowskim planem tolerancji, czy by? on szczery, czy nieszczery. Budzi? niepok?j, poniewa? wydawa? si? teoretyczny, a wi?c gro??cy niespodziankami. Wyprzedzi? sw?j wiek, czy te? (by u?y? j?zyka inteligentniejszego) — by? zbyt subtelny i eteryczny dla atmosfery tego wieku. Do tego za? przywi?zania do epoki, cechuj?cego umiarkowanych Anglik?w, nale?y doda? (nie wiemy, w jakim stosunku) agresywn? nienawi?? do papie?nictwa, maniack?, lecz zupe?nie szczer?. Jak widzieli?my, pa?stwo obr?cono ju? od dawna w narz?dzie do torturowania ksi??y i ich przyjaci??. M?wi si? o odwo?aniu edyktu nantejskiego, angielscy prze?ladowcy nie mieli jednak nigdy tak tolerancyjnego edyktu do odwo?ania. W tym czasie prze?ladowcy angielscy, podobnie jak francuscy, gn?bili tylko mniejszo??. Niestety, by?a inna dziedzina, w kt?rej panowa? sza? prze?ladowania wi?kszo?ci. Tu osi?gn??a sw?j punkt szczytowy i przybra?a sw?j straszliwy charakter przewlek?a zbrodnia, zwana rz?dami nad Irlandi?. Zbyt du?o czasu zabra?oby szczeg??owe wyliczanie tej g?stej sieci zbrodniczych ustaw, sieci, kt?ra pokrywa?a ten kraj a? po koniec XVIII wieku. Wystarczy tu powiedzie?, ?e postawa w stosunku do Irlandczyk?w znalaz?a sw?j tragiczny wyraz w wygnaniu Stuart?w, w jednym z tych akt?w, kt?re zostaj? w pami?ci na zawsze. Jakub II, uchodz?c przed opini? Londynu, a mo?e i Anglii, schroni? si? w ko?cu do Irlandii, kt?ra chwyci?a za bro? po jego stronie. Ksi??? Ora?ski, wezwany na tron przez arystokracj?, wyl?dowa? w Irlandii z armi? angielsk? i holendersk? i wprawdzie wygra? bitw? nad rzek? Boyne, lecz armia jego utkn??a pod Limerick dzi?ki geniuszowi wojennemu Patryka Sarsfielda. Niepowodzenie by?o tak zupe?ne, ?e da?o si? jedynie przywr?ci? pok?j, obiecuj?c Irlandczykom, w zamian za poddanie Limericku, pe?n? wolno?? religijn?. Nowy rz?d angielski zaj?? miasto i niezw?ocznie z?ama? obietnic?. C?? tu wi?cej na ten temat powiedzie?? Tragiczna to konieczno??, ?e Irlandczycy o tym pami?taj?, tragiczniejsza jednak, ?e Anglicy o tym zapomnieli. Kto zapomni swego grzechu, powtarza? go b?dzie w niesko?czono??.

I tu jednak pozycja Stuart?w by?a s?absza w swym aspekcie ?wieckim, a w szczeg?lno?ci zagranicznym. Arystokraci, na kt?rych przesz?a ostatecznie w?adza w czasie rewolucji, tracili ju? wszelk? nadnaturaln? wiar? w protestantyzm jako przeciwie?stwo katolicyzmu. Mieli jednak bardzo naturaln? wiar? w Angli? jako przeciwnika Francji, a nawet, w pewnym sensie, w angielskie instytucje jako przeciwne instytucjom francuskim. B?d?c najmniej ?redniowiecznymi z wszystkich ludzi na ?wiecie, potrafili jednak che?pi? si? jakimi? ?redniowiecznymi swobodami, Wielk? Kart?, parlamentem i s?dami przysi?g?ych, potrafili r?wnie? odwo?a? si? do prawdziwie ?redniowiecznej legendy o wojnie z Francj?. Typowy osiemnastowieczny oligarcha, jakim by? Horace Walpole, potrafi? si? ?ali?, ?e przewodnik w jakim? starym ko?ciele zawraca mu g?ow? szcz?tkami jakiej? niewa?nej osoby zwanej ?w. Jakim?tam, podczas gdy on sam rozgl?da? si? za szcz?tkami Jana z Gaunt26. M?g? on to powiedzie? z ca?? naiwno?ci? sceptyka, nie domy?laj?c si? nigdy, jak daleko — m?wi?c tak — odbiega? od Jana z Gaunt. Chocia? arystokraci wyobra?ali sobie ?redniowiecze jako balow? maskarad?, przecie? i w tym wyobra?eniu by?o miejsce na to, ?eby ?o?nierz walcz?cy przeciw Francji — m?g? w jaki? dekoracyjny spos?b udrapowa? si? w zbroj? Czarnego Ksi?cia z koron? Henryka z Monmouth na g?owie. M?wi?c kr?tko, w tej sprawie arystokraci byli niew?tpliwie popularni, jak patrioci b?d? zawsze popularni. Wprawdzie ostatni Stuartowie byli r?wnie? dalecy od braku patriotyzmu, a szczeg?lnie Jakub II — zas?uguj?cy s?usznie na miano za?o?yciela brytyjskiej floty wojennej — ale je?li chodzi o zagranic?, to ich sympatie le?a?y po stronie Francji. Schronili si? do niej, starszy przed — a m?odszy po swym panowaniu, i Francja pomaga?a w p??niejszych wysi?kach jakobit?w zmierzaj?cych do przywr?cenia dynastii. W oczach za? nowej Anglii, a szczeg?lnie nowej szlachty angielskiej, wrogiem by?a Francja.

Metamorfoz?, kt?rej uleg?y stosunki zagraniczne Anglii pod koniec wieku siedemnastego, symbolizuj? dwa bardzo r??ne a konkretne wydarzenia. Pierwszym jest wst?pienie na tron kr?la holenderskiego, drugim kr?la niemieckiego. Pierwsze odznacza si? wszystkimi cechami, kt?re z rzeczy nienaturalnej mog? uczyni? naturaln?. Z drugim wi?za? si? warunek, kt?rego nawet jego autorzy nie mogli nazwa? naturalnym, a tylko koniecznym. Wilhelm Ora?ski przypomina? dzia?o wci?gni?te w wy?om muru: dzia?o zagraniczne, i to strzelaj?ce w zatargu bardziej zagranicznym ni? angielskim, ale jednak w zatargu, w kt?rym Anglicy — a w szczeg?lno?ci angielska arystokracja — mogli odegra? wielk? rol?. Jerzy Hanowertki by? po prostu czym? wetkni?tym w dziur? w murze przez angielskich arystokrat?w, kt?rzy nie przeczyli, ?e dziur? zatkali byle czym. Pod wieloma wzgl?dami Wilhelm, mimo swego cynizmu, podtrzymywa? legend? o wielkim i surowym purytanizmie. By? kalwinem. Nikt natomiast nie wiedzia?, ani nie dba? o to, czym by? Jerzy. Wystarczy?o, ?e nie by? katolikiem. W swej ojczy?nie by? on cz??ciowo republika?skim urz?dnikiem tego, co niegdy? by?o eksperymentem czysto republika?skim. Na tle klarownych, acz zimnych idea??w siedemnastego wieku. Jerzy u siebie by? mniej wi?cej tym samym, czym by? kr?l ludo?erc?w u siebie — dzikim w?adc? personalnym, nie na tyle jednak logicznym, by zas?ugiwa? na miano despoty. Wilhelm by? cz?owiekiem o inteligencji bystrej, cho? ciasnej. Jerzy pozbawiony by? wszelkiej inteligencji. Wa?ne jest, je?li chodzi o efekt zewn?trzny, i? Wilhelm ?onaty by? z kr?lewn? z rodu Stuart?w i wst?pi? na tron pod r?k? ze Stuart?wn?. By? postaci? dobrze znajom? i nate?a? do naszej rodziny kr?lewskiej. Z Jerzym natomiast pojawi?o si? w Anglii co?, czego nie widziano tam nigdy przedtem, co?, o czym w pi?miennictwie ?redniowiecznym czy renesansowym prawie si? nie wspomina, chyba ?e si? wspomina tak jak dzi? o Hotentotach. Z Jerzym pojawi? si? w Anglii — barbarzy?ca zza Renu.

Panowanie kr?lowej Anny, wype?niaj?ce okres mi?dzy tymi dwoma zagranicznymi kr?lami, stanowi wi?c okres naprawd? przej?ciowy. Stanowi ono pomost mi?dzy czasami, w kt?rych arystokraci byli jeszcze przynajmniej na tyle s?abi, by zawo?a? na pomoc m??a silnego, a czasami, kiedy arystokraci byli ju? na tyle silni, by rozmy?lnie zawo?a? cz?owieka s?abego, kt?ry by im pozwoli? robi?, co im si? spodoba. Sprowadza? co? do symbolu znaczy upraszcza?, i to upraszcza? nadmiernie. Ca?? t? spraw? mo?na jednak okre?li? symbolicznie jako walk? dwu wielkich postaci, dwu d?entelmen?w i ludzi genialnych, obu odwa?nych i widz?cych jasno sw?j cel przed sob?, na ka?dym za? innym punkcie stanowi?cych gwa?towny kontrast.

Jednym z nich by? Henryk lord Bolingbroke, drugim za? Jan Churchill, s?ynny i os?awiony ksi??? Marlborough. Historia Churchilla jest w pierwszym rz?dzie histori? rewolucji i jej powodzenia; historia Bolingbroke’a jest histori? kontrrewolucji i jej kl?ski.

Churchill jest postaci? typow? dla tych nadzwyczajnych czas?w w tym rozumieniu, ?e ??czy chwa?? z brakiem honoru. Skoro nowa arystokracja utwierdzi swe stanowisko w narodzie, w ci?gu nast?pnych paru pokole?, wyda z siebie typy nie tylko arystokratyczne, ale i rycerskie. Rewolucja sprowadzi?a nas do roli kraju rz?dzonego wy??cznie przez d?entelmen?w; na ludowych uniwersytetach i szko?ach wiek?w ?rednich, podobnie jak na cechach i klasztorach, po?o?ono ?ap? i uczyniono z nich to, czym s? obecnie — fabryki d?entelmen?w, o ile nie po prostu fabryki snob?w. Trudno sobie dzi? wyobrazi?, ?e szko?y, kt?re zwiemy obecnie Public Schools, by?y niegdy? rzeczywi?cie publiczne. Za czas?w rewotucji zacz??y si? ju? stawa? r?wnie prywatne, jakimi s? obecnie. W osiemnastym wieku istnieli jednak przynajmniej wielcy d?entelmeni w szlachetnym, mo?e zbyt szlachetnym znaczeniu, dawanym obecnie temu s?owu. Z nazwiskami Nelsona i Foxa kojarzymy typ cz?owieka nie tylko po prostu uczciwego, ale gwa?townego i romantycznego w swej uczciwo?ci. Jak widzieli?my, p??niejsi reformatorzy ogo?acali ko?cio?y przez fanatyzm, podczas gdy pierwsi reformatorzy ogo?acali je przez chciwo??. Osiemnastowieczni wigowie chwalili cz?sto z czystej wielkoduszno?ci to, co siedemnastowieczni wigowie uczynili przez czyst? nikczemno??. Jak nikczemna za? by?a ta nikczemno??, potrafimy oceni? dopiero, kiedy uprzytomnimy sobie, ?e pewien wielki bohater-?o?nierz nie posiada? nawet zwyk?ych cn?t wojskowych: lojalno?ci wobec swego sztandaru i pos?usze?stwa wobec starszych oficer?w, i ?e przez kampanie, kt?re uczyni?y go nie?miertelnym, przekrada? si? na spos?b uprawiaj?cego z?odziejstwo marudera. Skoro Wilhelm wyl?dowa? w Torbay na zaproszenie innych pan?w wigowskich, Churchill, chc?c os?odzi? swoje judaszostwo czym? idealistycznym, uda? si? do Jakuba z udanymi zapewnieniami mi?o?ci i wierno?ci, po czym wyruszy? niby to broni? kraju przed inwazj?, a potem z zimn? krwi? podda? armi? w r?ce naje?d?cy. Niewielu ludzi mog?oby si? pokusi? o taki artyzm w wykonaniu. Na miar? swych mo?liwo?ci wszyscy politycy rewolucji trzymali si? tego etycznego wzoru. P?ki jeszcze otaczali tron Jakuba, trudno by?o znale?? takiego, kt?ry by nie by? w kontakcie z Wilhelmem. Skoro za? p??niej otoczyli tron Wilhelma, nie by?o takiego, kt?ry by nie pozostawa? w kontakcie z Jakubem. Tacy to ludzie pokonali irlandzki jakobityzm zdradzaj?c w Limerick, tacy to ludzie pokonali szkocki jakobityzm zdradzaj?c w Glencoe.

Tak wi?c dziwna, a jednak wspania?a historia osiemnastowiecznej Anglii jest histori? wielko?ci ufundowanej na ma?o?ci, piramidy odwr?conej wierzcho?kiem na d??. By u?y? innego por?wnania, nasz? now? merkantyln? oligarchi? symbolizowa?y zewn?trzne nawet cechy jej wielkiej siostrzycy, merkantylnej oligarchii weneckiej. Ca?a solidno?? by?a w nadbudowie, ca?a chwiejno?? w fundamentach. Wielka ?wi?tynia Chathama27

i Warren Hastingsa28 wzniesiona by?a pocz?tkowo na rzeczach r?wnie nietrwa?ych jak woda i r?wnie lotnych jak piana. Jest oczywi?cie tylko gr? fantazji, je?eli kojarzy si? ten niesta?y ?ywio? z czym? niespokojnym i nawet zdradliwym w usposobieniu pan?w morza. W samej bowiem genezie, je?li nie w p??niejszych pokoleniach naszej kupieckiej arystokracji, by?o co? a? nazbyt kupieckiego, co?, co zarzucano r?wnie? dawniejszemu jeszcze okazowi takiej spo?eczno?ci i co nazwano Punica fides. Wielki rojalista Strafford, id?c na ?mier? po utracie wszelkich z?udze?, powiedzia?: „Nie ufajcie kr?lom”. Wielki rojalista Bolingbroke m?g?by dorzuci?: „Przede wszystkim jednak nie ufajcie kr?lom kupc?w”.

Bolingbroke uosabia ca?y splot przekona?, kt?re zawa?y?y silnie na dziejach Anglii, ale kt?re stracili?my z oczu na ostatnich zakr?tach dziej?w. Bez zrozumienia tych przekona? nie pojmiemy jednak naszej przesz?o?ci ani, musz? doda?, naszej przysz?o?ci. Rzecz ciekawa, ?e najlepsze ksi??ki angielskie osiemnastego wieku pe?ne s? tych spraw, a jednak nowoczesna kultura nie dostrzega ich tam. Pe?no ich u dra Johnsona, kt?ry w?a?nie te sprawy mia? na my?li, kiedy pot?pia? rz?dy mniejszo?ci w Irlandii oraz kiedy m?wi?, ?e diabe? by? pierwszym wigiem. Pe?no ich u Goldsmitha. Do nich sprowadza si? ca?a pointa subtelnego poematu „Wie? opuszczona”. Wy?o?one s? one r?wnie? teoretycznie z wielk? jasno?ci? i odwag? w „Proboszczu z Wakefield”. Pe?no ich u Swifta, kt?ry znalaz? na tym polu intelektualne braterstwo broni z samym Bolingbrokeem. W czasach kr?lowej Anny takie by?o zapewne zdanie wi?kszo?ci ludzi w Anglii. Ale mniejszo?? zacz??a rz?dzi? — nie tylko w Irlandii.

Te przekonania, po mistrzowsku wy?o?one przez Bolingbroke’a, mia?y wiele aspekt?w. Mo?e najwa?niejsze w praktyce by?o przekonanie, ?e jedn? z cn?t despoty jest dystans. Kacyk lokalny najdotkliwiej zatruwa ludziom ?ycie. Z tej tezy wynika truizm, ?e dobry kr?l jest nie tylko czym? dobrym, ale mo?e najlepszym. Wynika? z niej r?wnie? paradoks, ?e nawet z?y kr?l jest kr?lem dobrym, poniewa? jego ucisk os?abia szlacht? i zmniejsza nacisk na posp?lstwo. Je?li jest tyranem, torturuje g??wnie tych, kt?rzy torturuj?. Zamordowanie przez Nerona w?asnej matki nie wysz?o mo?e na dobre jego duszy, nie by?a to jednak wielka strata dla cesarstwa. Bolingbroke mia? wi?c zupe?nie racjonalistyczn? teori? jakobityzmu. Poza tym mia? on umys? subtelny i typowy dla osiemnastego wieku: by? wolnomy?lnym deist? i mia? jasny i klasyczny styl angielski. Mia? on jednak w sobie r?wnie? ducha awanturniczego i wspania?? odwag? polityczn?, i on to wyst?pi? po raz ostatni na rzecz Stuart?w. Pokonali go wielcy mo?now?adcy wigowscy, stanowi?cy zesp?? kierowniczy nowego re?imu szlacheckiego. Maj?c za? w pami?ci, kto go pokona?, zb?dne prawie dodawa?, ?e pokonano go przy pomocy podst?pu.

Ma?e niemieckie ksi???tko wst?pi?o na tron, czy te? raczej zosta?o posadzone na tronie jak kuk?a, a wielki rojalista angielski poszed? na wygnanie. W dwadzie?cia lat p??niej pojawia si? on znowu i wyznaje ponownie sw? ?yw? i logiczn? wiar? w monarchi? ludow?. Typowe dla zupe?nej bezinteresowno?ci i szlachetno?ci jego umys?u by?o, ?e dla tego oderwanego idea?u sk?onny by? wzmocni? spadkobierc? kr?la, kt?rego usi?owa? by? wykluczy? od tronu. Nie przesta? nigdy by? rojalist?, ale nigdy nie by? jakobit?. Nie chodzi?o mu o rodzin? kr?lewsk?, ale o urz?d kr?la. M?wi? o tym urz?dzie z zachwytem w swej wielkiej ksi??ce „Kr?l patriota”, napisanej na wygnaniu. Skoro za? uwa?a?, ?e prawnuk Jerzego by? dostatecznym patriot?, pragn?? tylko, by mia? w sobie wi?cej z kr?la. Na staro?? zrobi? jeszcze jedn? pr?b?, przy pomocy tak ma?o obiecuj?cych narz?dzi, jak Jerzy III i lord Bute. Gdy za? z?ama?y mu si? one w r?ce, zmar? z ca?? godno?ci? sed victa Catoni. Wielka arystokracja kupiecka ros?a dalej, a? dosz?a do pe?nej dojrza?o?ci. Chc?c jednak uchwyci? dobre i z?e strony jej wzrostu, najlepiej b?dzie przeanalizowa?, od pierwszego do ostatniego, nieudolne zamachy stanu Bolingbroke’a. W pierwszym d??y? on do pokoju z Francj? i do zerwania zwi?zku z Austri?. W drugim zmierza? zn?w do pokoju z Francj? i do zerwania zwi?zku z Prusami. W przerwie mi?dzy jednym a drugim nasienie lichwiarskich pan?w na Brandenburgu wybuja?o pot??nie. Byli oni ju? w?wczas cudownym dzieckiem, kt?re mia?o si? sta? tak ogromnym problemem Europy. Pod koniec tej epoki Chatham, kt?ry uosabia? i nawet stworzy? — przynajmniej je?li chodzi o pozory zewn?trzne — wszystko to, co okre?lamy jako imperium brytyjskie, by? u szczytu s?awy w?asnej i swego kraju. Reprezentowa? on pod ka?dym wzgl?dem now? Angli?, zrodzon? z rewolucji, szczeg?lnie za? pod tymi wzgl?dami, pod kt?rymi ten ruch wydaje si? wielu ludziom sprzeczny w sobie, mimo ?e stanowi? najbardziej zwart? ca?o??. Tak wi?c Chatham by? wigiem, a nawet w swoisty spos?b by? libera?em, tak jak jego syn. By? jednak r?wnie? imperiatist?, a nawet — m?wi?c dzisiejszym j?zykiem — Jingo29. Partia za? wig?w by?a konsekwentnie parti? Jingo. By? on arystokrat?, jako ?e wszyscy politycy byli w?wczas arystokratami. By? jednak r?wnie? zabitym komercjalist? — nieledwie kartagi?czykiem. W zwi?zku z tym pozostaje pewna jego cecha, kt?ra panuj?cy kierunek arystokratyczny uczyni?a mo?e bardziej ludzkim, ale zmieni? go nie mog?a. Mam tu na my?li jego umiej?tno?? pos?ugiwania si? warstwami ?rednimi. James Wolfe, kt?ry pad? szczytnie, wyp?dzaj?c Francuz?w z Quebeku, by? w?a?nie m?odym ?o?nierzem ?redniej szar?y. Robert Clive, kt?ry otworzy? Anglikom z?ote bramy Indii, by? m?odym urz?dnikiem Kompanii Wschodnioindyjskiej. By?a to jedna z mocnych stron osiemnastowiecznej arystokracji, ?e potrafi?a ona g?adko pos?ugiwa? si? bogatsz? bur?uazj?. Nie w tym szwie mia?o si? rozedrze? spo?ecze?stwo. Chatham by? wymownym m?wc? parlamentarnym i cho? parlament ciasny by? w?wczas jakby jaki? senat, by? to jednak senat z?o?ony z senator?w wielkiej miary. Samo to s?owo przypomina nam spi?owe d?wi?ki tych szlachetnych rzymskich okres?w, kt?rymi lubili si? pos?ugiwa?. S?usznie zwiemy te okresy klasycznymi, cho? nies?usznie zimnymi. Pod pewnymi wzgl?dami nie mog?o by? niczego dalszego od ca?ej tej subtelnej, cho? kwiecistej uczono?ci, tej ksi???cej i patrycjuszowskiej uprzejmo?ci, od ca?ej tej atmosfery wolno?ci i przyg?d na morzu — ni? ma?e ?r?dl?dowe pa?stewko sk?pych sier?ant?w z Poczdamu, musztruj?cych zwyk?ych dzikus?w na prostych ?o?nierzy. A jednak ich wielki szef by? jakby cieniem Chathama padaj?cym na ?wiat — tym rodzajem cienia, kt?ry wyolbrzymia zarazem i zniekszta?ca. Angielscy lordowie, kt?rych poga?stwo uszlachetnione by?o patriotyzmem, widzieli tu co? pokracznego, co wytos?o z ich w?asnych teorii. To, co u Chathama by?o poga?stwem, u Fryderyka Wielkiego by?o ateizmem. Co za? u pierwszego by?o patriotyzmem, u drugiego trudno okre?li? inaczej ni? nazw? prusactwa. Ludo?ercza teoria spo?eczno?ci, kt?ra z samego swego przyrodzenia mo?e po?era? inne spo?eczno?ci, wtargn??a w ?wiat chrze?cija?ski. Jej autokracja i nasza w?asna arystokracja zbli?y?y si? do siebie i wydawa?y si? przez pewien czas jakby za?lubione, nie wcze?niej jednak zanim umar? Bolingbroke, kt?ry na ?o?u ?mierci uczyni? gest, jak gdyby pragn?? wzbroni? zapowiedzi na to ma??e?stwo.


XV. Wojna z wielkimi republikami

Nie zrozumiemy osiemnastego wieku p?ki b?dziemy przypuszczali, ?e krasom?wstwo jest rzecz? sztuczn?, poniewa? jest dzie?em sztuki. Nie pope?niamy tego b??du przy ?adnej innej ze sztuk. O cz?owieku uderzaj?cym w klawisze z ko?ci s?oniowej na drewnianym fortepianie m?wimy, ?e „gra z du?ym uczuciem”. M?wimy to samo, je?li wylewa sw? dusz? drapi?c kocie jelito, po zaprawie r?wnie starannej jak u akrobaty. Ci?gle jeszcze prze?laduje nas przes?d, ?e werbalny kszta?t i werbalny efekt musz? by? w pewnej mierze wyrazem hipokryzji, je?li stanowi? wi?? mi?dzy rzeczami tak ?ywymi, jak cz?owiek i t?um. Nie dowierzamy uczuciom m?wcy dawnych czas?w, poniewa? jego okresy by?y zaokr?glone i toczone jak gdyby dla przekazania uczu? potomno?ci. Ot?? wszelk? krytyk? wielkich ludzi XVIII stulecia trzeba poprzedzi? za?o?eniem, ?e byli to arty?ci w najdoskonalszym i najszczerszym sensie. Ich krasom?wstwo by?o nierymowan? poezj? i mia?o ludzkie strony poezji. Nie by?a to nawet poezja ametryczna. Wiek ten pe?en by? wielkich okres?w, wyg?aszanych cz?sto za podniet? wielkich chwil, maj?cych w sobie rytm i kadencj? pie?ni jakby cz?owieka my?l?cego pod takt melodii. Zwrot Nelsona: „Z honorem je zyska?em, z honorem umr? wraz z nimi”, ma wi?cej rytmu ni? niejeden tzw. vers libre. Patryka Henryego „Daj mi wolno?? lub ?mier?” mog?oby by? wielkim wierszem poematu Walta Whitmana.

Do wielu osobliwych dziwactw Anglik?w nale?y to, ?e uwa?aj? si? oni za z?ych m?wc?w. W rzeczywisto?ci jednak wi?kszo?? angielskiego osiemnastowiecza iskrzy?a si? od b?yskotliwych m?wc?w. Mo?liwe, ?e pisano lepiej we Francji, nigdzie jednak nie przemawiano lepiej ni? w Anglii. Parlament mia? sporo b??d?w, by? jednak na tyle szczery, by by? retorycznym. Parlament by? skorumpowany, podobnie jak dzi?, cho? z przyk?ad?w korupcji robiono w?wczas cz?sto przyk?ady odstraszaj?ce, podczas kiedy dzi? widzimy tam tylko wzory do na?ladowania. Parlament nie troszczy? si? o okr?gi wyborcze, podobnie jak dzi?, cho? okr?gi wyborcze odnosi?y si? mo?e mniej oboj?tnie do parlamentu. Parlament by? snobistyczny, podobnie jak dzi?, cho? mia? mo?e wi?cej szacunku dla samej pozycji spo?ecznej, a mniej dla samego bogactwa. Parlament by? jednak parlamentem. Odpowiada? on naprawd? swej nazwie i spe?nia? sw?j obowi?zek m?wi?c dobrze i staraj?c si? m?wi? dobrze. Nie ogranicza? si? do robienia rzeczy, kt?re nie znosz?, by o nich m?wiono — jak to czyni parlament obecnie. By? on w?wczas, ku wiecznej chwale naszego kraju, wielk? „jadalni?”, nie tylko sklepem, w kt?rym kupuje si? i sprzedaje napiwki finansowe i stanowiska urz?dowe. Podobnie jak w wypadku ka?dego innego artysty, wysi?ek, kt?ry osiemnastowieczny cz?owiek wk?ada? w wymow?, dowodzi jego szczero?ci, a nie czego? odwrotnego. Entuzjastyczne przem?wienie pochwalne, wypowiedziane przez Burke’a, jest r?wnie bogate i kunsztowne, jak sonet napisany przez kochanka, a to dlatego, ?e Burke entuzjazmowa? si? rzeczywi?cie — jak ka?dy kochanek. Zjadliwe zdanie Juniusa jest r?wnie starannie u?o?one jak renesansowa trucizna, a to dlatego, ?e Junius by? rzeczywi?cie zjadliwy — podobnie jak truciciel. Ot?? nikt, kto uprzytomni sobie t? prawd? psychologiczn?, nie b?dzie w?tpi? ani na chwil?, ?e wielu angielskich arystokrat?w osiemnastego wieku ?ywi?o rzeczywisty entuzjazm dla wolno?ci. Gdy wymawiali to s?owo, g?osy ich brzmia?y jak surmy bojowe. Bez wzgl?du na to, co ich przodkowie mieli na my?li, ludzie ci my?leli to, co m?wili, przemawiaj?c o wspania?ej tradycji Hampden30 czy majestacie Wielkiej Karty. Ci patrioci, kt?rych Walpole zwa? Ch?opcami, liczyli w?r?d siebie wielu prawdziwych patriot?w — lub raczej prawdziwych ch?opc?w. Je?li wolimy wyrazi? to inaczej, w?r?d wigowskich arystokrat?w by?o wielu, kt?rzy rzeczywi?cie byli wigami. Wigami zgodnie z wszystkimi idealnymi definicjami, kt?re uto?samia?y t? parti? z obron? prawa przeciw tyranom i dworakom. Gdyby kto? jednak z faktu, ?e wigowscy arystokraci byli wigami, wysnu? w?tpliwo??, czy wigowscy arystokraci byli rzeczywi?cie arystokratami, znajdzie ?atwo praktyczny sprawdzian i odpowied?. Da si? to sprawdzi? na wiele r??nych sposob?w: czy to analizuj?c ustawy o polowaniu i ogrodzeniach, kt?re uchwalili, czy ?cis?y kodeks pojedynkowy oraz okre?lenie honoru, do kt?rego wszyscy przywi?zywali wag?. Gdyby kto? jednak podawa? naprawd? w w?tpliwo??, czy s?usznie nazywam ich ca?y ?wiat arystokracj?, a zupe?n? odwrotno?? tego ?wiata demokracj? — znajdzie nast?puj?cy sprawdzian w historii: ot?? kiedy pojawi? si? na ?wiecie prawdziwy republikanizm, arystokraci angielscy stoczyli z nim natychmiast dwie wielkie wojny — czy te? (je?li kto? tak woli) — republikanizm stoczy? z nimi natychmiast dwie wielkie wojny. Ameryka i Francja ods?oni?y prawdziw? natur? parlamentu angielskiego. L?d mo?e skrzy? si?, ale prawdziwa iskra poka?e, ?e jest to tylko l?d. Tak wi?c, skoro czerwony p?omie? rewolucji poliza? mro?ne wspania?o?ci wig?w, natychmiast rozleg? si? syk i dosz?o do walki. P?omie? walczy? o stopienie lodu, woda o zalanie ognia.

Jak zaznaczyli?my, jedn? z cn?t arystokrat?w by?o zami?owanie do wolno?ci, a szczeg?lnie do wolno?ci dla samych siebie. Mo?na by nawet zaryzykowa? twierdzenie, ?e jedn? z cn?t arystokrat?w by? cynizm. Nie byli oni wychowani na naszych modnych powie?ciach, w kt?rych drewniana, sztywna posta? cz?owieka dobrego nazywa si? Waszyngtonem, posta? cz?owieka z?ego nosi miano Boney31. Zdawali oni sobie w?wczas przynajmniej spraw? z tego, ?e sprawa Waszyngtona nie by?a tak bia?a ani Napoleona tak czarna, jak na to wskazuje wi?kszo?? ksi??ek b?d?cych og?lnie w obiegu. Mieli naturalny podziw dla wojskowego geniuszu Waszyngtona i Napoleona, a jak najwi?ksz? pogard? dla niemieckiej rodziny kr?lewskiej, byli jednak, jako warstwa spo?eczna, nie tylko wrodzy Waszyngtonowi i Napoleonowi, ale wrodzy w stosunku do obydwu dla tej samej przyczyny, a mianowicie dlatego, ?e obaj reprezentowali demokracj?.

Wyrz?dzamy wielk? niesprawiedliwo?? angielskim rz?dom arystokratycznym owych czas?w, nie rozumiej?c tej zasadniczej r??nicy, zw?aszcza w wypadku Ameryki. Anglik?w cechuje jaki? przekorny humor, wyra?aj?cy si? szczeg?lnie w tym, ?e podczas kiedy cz?sto (jak np. w wypadku Irlandii) wyobra?aj? oni sobie, ?e mieli s?uszno?? tam, gdzie zupe?nie jej nie mieli — r?wnie? ?atwo daj? si? przekona? (jak w wypadku Ameryki), ?e zupe?nie nie mieli s?uszno?ci, kiedy pewne argumenty przemawiaj? za tym, ?e mogli — w mniejszym lub wi?kszym stopniu — mie? racj?. Rz?d Jerzego III na?o?y? pewne podatki na kolonialn? spo?eczno?? na wschodnim wybrze?u Ameryki. Na pewno nie rozumia?o si? samo przez si?, w rozumieniu prawa i precedensu, by rz?d imperialny nie mia? prawa nak?ada? podatk?w na takich kolonist?w. Same za? te podatki nie mia?y tego dokuczliwego charakteru, kt?ry s?usznie staje si? tak cz?sto przyczyn? rewolucji. Wigowscy oligarchowie mieli swe wady, jednak?e do tych wad nie zalicza? si? w ?adnej mierze zupe?ny brak zrozumienia dla wolno?ci, szczeg?lnie dla wolno?ci miejscowej, i to w stosunku do zwyk?ych awanturniczych krewniak?w zza morza. Chatham, wielki przyw?dca nowej i bardzo narodowej szlachty, by? typowym jej okazem cho?by w tym sensie, ?e by? wolny od najl?ejszego braku liberalizmu i niech?ci do kolonii jako takich. By?by im da? wolno?? i okaza? nawet sw? przychylno??, gdyby tylko m?g? je utrzyma? jako kolonie. Burke, kt?ry by? w?wczas najwymowniejszym g?osem wiggizmu i mia? p??niej dowie??, jak zupe?nie g?os ten by? g?osem arystokracji, posun?? si? oczywi?cie jeszcze dalej. Nawet North poszed? na kompromis. A chocia? Jerzy III, b?d?cy g?upcem, m?g?by odm?wi? kompromisu — przecie? sam nie wype?ni? bolingbrokowskiego planu o restytucji w?adzy kr?lewskiej. Racja Amerykan?w, prawdziwa przyczyna przyznawania im s?uszno?ci w tym sporze, le?a?a o wiele g??biej ni? sam sp?r. Sp?r toczy? si? nie z martw? monarchi?, ale z ?yw? arystokracj?. Amerykanie wypowiedzieli wojn? czynnikowi o wiele wspanialszemu i o wiele gro?niejszemu ani?eli starowina Jerzy. Mimo to powszechna tradycja, szczeg?lnie w Ameryce, wyobra?a?a sobie, i? by? to przede wszystkim pojedynek mi?dzy Jerzym III a Jerzym Waszyngtonem. Takie wyobra?enia, jak to ju? zauwa?yli?my wielokrotnie, s? — mimo metaforycznego charakteru — rzadko kiedy fa?szywe. G?owa kr?la Jerzego nie o wiele by?a po?yteczniejsza na tronie ni? na karczemnym szyldzie. W ka?dym razie szyld istotnie co? oznacza? — by? znakiem czas?w. Oznacza? karczm?, kt?ra handlowa?a niemieckim, nie angielskim piwskiem. Oznacza? t? cech? polityki wig?w, kt?r? Chatham wykaza? wtedy, kiedy stosowa? polityk? tolerancji wobec samej Ameryki, a polityk? nietolerancji wobec Ameryki sprzymierzonej z Francj?. Jednym s?owem, ten drewniany szyld oznacza? zbli?enie si? do Fryderyka Wielkiego. Oznacza? angielsko-niemieckie przymierze, kt?re w znacznie p??niejszym okresie dziej?w mia?o si? obr?ci? w stary jak ?wiat „teuto?ski wy?cig”.

Og?lnie i szczerze m?wi?c, mo?emy stwierdzi?, ?e sp?r ten wymusi?a Ameryka. Pragn??a ona separacji, a separacja by?a dla niej tylko innym okre?leniem wolno?ci. Ameryka nie my?la?a o tym, ?e wykracza przeciw swoim obowi?zkom jako kolonii. Ju? wtedy my?la?a o swoich prawach jako republiki. Negatywny wp?yw tej tak drobnej r??nicy zda? nigdy nie odmieni?by ?wiata, gdyby nie pozytywny wp?yw wielkiego idea?u, mo?na nawet powiedzie?: nowej, wielkiej religii. Istot? zagadnienia by? fakt, i? ameryka?scy koloni?ci odczuwali, ?e mogliby by? czym?. Odczuwali r?wnie? — i mieli racj? — ?e Anglia nie przy?o?y?aby r?ki do tego, ?eby oni mogli sta? si? tym „czym?”. Anglia zgodzi?aby si? prawdopodobnie na udzielenie kolonistom r??nego rodzaju koncesji oraz konstytucyjnych przywilej?w. Nie zgodzi?aby si? jednak na przyznanie im r?wno?ci. Nie mam tu na my?li r?wno?ci z Angli?, ale r?wno?? wzajemn? kolonist?w. Chatham m?g? wej?? w kompromis z Watzyngtonem, poniewa? Waszyngton by? d?entelmenem. Chathamowi w g?owie nie mog?oby si? pomie?ci?, ?eby krajem mogli rz?dzi? nie-d?entelmeni. Burke got?w by? pozornie przyzna? Ameryce wszystko, ale nigdy nie zgodzi?by si? na przyznanie jej tego, co w ko?cu uzyska?a. Gdyby zobaczy? ameryka?sk? demokracj?, by?by ni? przera?ony tak samo, jak by? przera?ony demokracj? francusk?, tak jak by?by przera?ony ka?d? inn? demokracj?. Jednym s?owem, wigowie byli liberalnymi i wspania?omy?lnymi arystokratami. Ale arystokratami. Dlatego te? ich koncesje by?y tyle samo warte, co ich podboje. Z rzadkim u nas upokorzeniem zwykli?my m?wi? o w?tpliwej roli, jak? odegrali?my w secesji Ameryki. Nie wiem, czy ta rola zwi?ksza, czy umniejsza owo upokorzenie, mocno jednak podejrzewam, ?e nasz wp?yw na t? spraw? by? znikomy. Wierz?, ?e nasza rola w tym wypadku by?a bardzo ma?a. Przecie? w gruncie rzeczy to nie my odp?dzali?my kolonist?w ameryka?skich. Nikt ich w og?le nie p?dzi?. Wiod?o ich ?wiat?o, kt?re sz?o przed nimi.

?wiat?o to przysz?o z Francji, podobnie jak wojska Lafayette’a, kt?re nios?y pomoc Waszyngtonowi. Francja wi?a si? ju? wtedy w b?lach, rodz?c olbrzymi? duchow? rewolucj?, kt?ra wkr?tce mia?a nada? ?wiatu nowe kszta?ty. ?wczesny ?wiat b??dnie rozumia? ow? niszcz?c? i tw?rcz? doktryn?. B??dnie rozumie si? j? i dzisiaj, pomimo wspania?ej jasno?ci stylu, w jakim wy?o?y? j? Rousseau w „Umowie spo?ecznej” i Jefferson w „Deklaracji Niepodleg?o?ci”. Rzeknij tylko s?owo „r?wno??”, a — w wielu dzisiejszych krajach czterystu g?upc?w podskoczy natychmiast na r?wne nogi, ?eby ci dowie??, ?e je?li dobrze poszukasz, mo?esz przecie? znale?? ludzi wy?szych i przystojniejszych ni? inni ludzie. Czy? Danton nie zauwa?y?, ?e wy?szy by? od Robespierre’a? Czy Waszyngton nie zdawa? sobie sprawy, ?e jest przystojniejszy od Franklina? Nie tutaj jednak miejsce, ?eby wprowadza? jak?? filozofi?. Pos?uguj?c si? parabol?, wystarczy powiedzie? mimochodem, ?e kiedy m?wimy, i? wszystkie pensy s? r?wne, nie mamy bynajmniej na my?li faktu, ?e wszystkie pensy wygl?daj? jednakowo. Mamy natomiast na my?li fakt, ?e s? one absolutnie r?wne w swej jedynej w?a?ciwo?ci, kt?ra stanowi ich najwa?niejsz? cech?. Ujmuj?c rzecz praktycznie, mo?na powiedzie?, ?e s? to monety o pewnej warto?ci, czyli ?e dwana?cie owych warto?ci r?wna si? jednemu szylingowi. Ujmuj?c rzecz symbolicznie — lub mistycznie — mo?na rzec, i? na wszystkich tych monetach wybita jest podobizna kr?la. Doda? r?wnie? nale?y, i? najbardziej praktycznym — cho? r?wnie? najbardziej mistycznym — zsumowaniem zagadnienia r?wno?ci jest fakt, ?e wszyscy ludzie nosz? na sobie podobie?stwo Kr?la kr?l?w. Jest rzecz? oczywist?, ?e idea ta le?a?a u podstaw ca?ego chrze?cija?stwa, nawet w instytucjach o formie mniej popularnej ni? np. posp?lstwo ?redniowiecznych republik w?oskich. Dogmat o r?wnych obowi?zkach zawiera w sobie dogmat o r?wnych prawach. Nie znam takiego autorytetu chrze?cija?skiego, kt?ry by nie przyzna?, ?e zamordowanie biedaka jest r?wnie zbrodnicze jak zamordowanie bogacza, ?e w?amanie si? do nieelegancko umeblowanego domu jest rzecz? r?wnie z?? jak w?amanie si? do domu umeblowanego ze smakiem. Ale ?wiat odchodzi? coraz dalej i dalej od tych truizm?w. Jednak nikt na ?wiecie nie odszed? od nich dalej ni? grupa wielkich arystokrat?w angielskich. Idea r?wno?ci ludzi jest po prostu ide? o wa?no?ci cz?owieka. A w?a?nie nie co innego, jak tylko to poj?cie o wa?no?ci zwyczajnego cz?owieka wydawa?o si? przera?aj?ce i nieprzyzwoite dla pewnej grupy spo?ecznej, kt?ra ca?y sw?j heroizm i ca?? swoj? religi? zasadza?a jedynie na poj?ciu d?entelmena. Wygl?da?o to tak, jak gdyby nagus wszed? do parlamentu. Nie ma tu miejsca na pe?ne omawianie moralnych nast?pstw zagadnienia, wystarczy jednak wykaza?, ?e krytycy, kt?rzy interesuj? si? r??nicami ludzkich typ?w czy talent?w — niew?tpliwie marnuj? sw?j czas. Je?eli rozumiej?, ?e dwie monety mog? mie? t? sam? warto?? bez wzgl?du na to, ?e jedna z nich jest b?yszcz?ca, a druga matowa — mo?e byliby w stanie poj??, ?e dw?ch ludzi mo?e g?osowa? na to samo bez wzgl?du na to, ?e jeden z nich jest rozgarni?ty, a drugi t?py. Je?eli jednak b?d? si? upiera? przy swoich zastrze?eniach twierdz?c, ?e przecie? niekt?rzy ludzie s? t?pi, mog? si? tylko powa?nie z nimi zgodzi? twierdz?c, ?e niekt?rzy ludzie s? naprawd? bardzo t?pi.

W kilka lat po powrocie Lafayette’a z wyprawy, kt?ra pomog?a do za?o?enia republiki w Ameryce, cz?owieka tego wyrzucono z w?asnego kraju za to, ?e opiera? si? za?o?eniu republiki we Francji. Post?p nowego ducha by? tak szalony, ?e republikanin „Nowego ?wiata” doczeka? si? nazwy reakcjonisty w ?wiecie starym. Kiedy Francja przesz?a od teorii do praktyki, przed ?wiatem stan??o zagadnienie, kt?re by?o nie do pomy?lenia w zwi?zku ze wst?pnym eksperymentem na s?abo zaludnionych ameryka?skich wybrze?ach kolonialnych. Najpot??niejsza z monarchii ludzkich, niby jaki? monstrualny, przeogromny ba?wan z ?elaza — stopi?a si? w piecu hutniczym nie o wiele wi?kszym ni? ona sama i przemodelowa?a si? w r?wnie olbrzymich rozmiarach i w kszta?cie, kt?rego ludzie nie mogli zrozumie?. Najs?abiej rozumieli go liberalni arystokraci angielscy. By?y, rozumie si?, praktyczne powody, dla kt?rych angielska polityka zagraniczna zwraca?a si? stale przeciwko Francji, rojalistycznej czy republika?skiej. U podstaw le?a?o pragnienie, ?eby nie dopu?ci? do tego, by jaki? cudzoziemiec m?g? nam zagra?a? od strony flandryjskiego wybrze?a. W mniejszym stopniu kry?a si? w tym kolonialna rywalizacja, w kt?rej Anglia tak? s?aw? zyska?a dzi?ki zdolno?ciom politycznym Chathama i czynom zbrojnym Wolfe’a oraz Clive’a. Pierwszy motyw odwr?ci? si? przeciw nam z jak?? dziwn? ironi?, gdy? po to, ?eby trzyma? Francuz?w z dala od Flandrii, z rosn?cym entuzjazmem rzucili?my si? w bratersk? przyja?? z Niemcami. ?wiadomie pa?li?my i tuczyli t? pot?g?, kt?ra w przysz?o?ci mia?a po?re? Belgi? w taki spos?b, w jaki Francja nigdy by jej nie po?ar?a, pot?g?, kt?ra poprzez morza zagrozi? nam mia?a takimi ?rodkami terroru, o jakich ?adnemu Francuzowi nigdy by si? nie ?ni?o. W rzeczy samej g??bsze sprawy cementowa?y nasz? postaw? w stosunku do Francji przed — i porewolucyjnej. Logicznie i historycznie bior?c, jest przecie? tylko jeden krok od despotyzmu do demokracji, a oligarchia jest r?wnie daleka od obydw?ch. Kiedy upad?a Bastylia, Anglikowi wyda?o si? po prostu, ?e to despota zmieni? si? w rozjuszony mot?och. Kiedy do w?adzy doszed? m?ody Bonaparte, Anglikowi wyda?o si?, ?e to rozjuszony mot?och po raz wt?ry przemieni? si? w despot?. Nie myli? si? Anglik uwa?aj?c, i? s? to dwa zmienne oblicza jednego i tego samego zjawiska. Zjawiskiem tym by?a r?wno??. Bo przecie?, kiedy miliony ludzi podlegaj? na r?wni jednemu prawu, czy? jest jaka? r??nica w tym, ?e podlegaj? oni r?wnie? jednemu prawodawcy? Powszechne ?ycie spo?eczne jest p?aszczyzn?. Jedyn? rzecz?, kt?rej Anglicy nigdy nie rozumieli, je?li idzie o Napoleona — mimo miliarda angielskich studi?w na temat tej tajemniczej osobowo?ci — jest zagadnienie, jak dalece by? on cz?owiekiem bezosobowym. O ma?y w?os nie powiedzia?em: jak ma?? osobisto?ci? by? Napoleon. Sam przecie? powiedzia?: „Przejd? do historii z moim kodeksem w r?ku”. Je?li idzie o praktyczne skutki, w odr??nieniu od samego imienia i samej s?awy tego aktu, mo?na by z wi?ksz? prawd? powiedzie?, ?e kodeks ten przejdzie do historii z r?k? Napoleona przy?o?on? do nieco zamazanego podpisu. Tak wi?c jego prawodawczy testament rozbi? wielkie posiad?o?ci obszarnicze i zadowolonych ch?op?w zach?ci? do ?ycia, tam, gdzie imi? Napoleona jest przekle?stwem, gdzie imi? Napoleona jest prawie nieznane. Jest rzecz? naturaln?, ?e za jego ?ycia niszcz?cy splendor jego wojskowych sukces?w przeszywa? oczy jak b?yski od pioruna. Deszcz, kt?ry spad? po napoleo?skiej burzy, by? jednak cichy i pozostawi? po sobie orze?wiaj?c? moc. Nie potrzeba tutaj powtarza?, ?e rozbiwszy jedn? koalicj? ?wiatow? po drugiej, w bitwach, kt?re s? arcydzie?ami sztuki wojennej — za?ama? si? ostatecznie na dw?ch wzgl?dnie znanych przyczynach: na oporze Rosji i na oporze Hiszpanii. Pierwsza przyczyna — jak wiele rosyjskich spraw — mia?a pod?o?e religijne. W drugim wypadku zaznaczy? si? w spos?b jaskrawy czynnik, kt?ry nas tutaj interesuje: m?stwo, czujno?? oraz wysokie napi?cie narodowego ducha Anglii XVIII stulecia. W d?ugiej kampanii hiszpa?skiej zahartowa? si? i zatriumfowa? wielki ?o?nierz irlandzki, znany p??niej pod nazwiskiem Wellingtona. Posta? jego nabra?a znaczenia g??bszego symbolu od chwili, kiedy ostatecznie stan?? oko w oko z Napoleonem podczas jego ostatniej kl?ski pod Waterloo. Chocia? Wellington posiada? umys? zbyt logiczny, aby go mo?na w og?le nazwa? Anglikiem, by? przecie? pod wieloma wzgl?dami typowym przedstawicielem arystokracji: posiada? umys? ironiczny i niezale?ny. Je?eli jednak chcemy sobie wyobrazi?, jak ludzie tego typu tkwili sztywno w obr?bie swej ograniczonej klasowo?ci — wystarczy przypomnie?, i? Wellington — jak si? zdaje — s?dzi?, ?e za?atwi? si? z Napoleonem, kiedy powiedzia?, ?e nie jest on prawdziwym d?entelmenem. Gdyby jaki? chytry a do?wiadczony Chi?czyk wyrazi? si? o chi?skim Gordonie, ?e „nie jest on naprawd? mandarynem”, to — bior?c logicznie — powinni?my uwa?a?, ?e system chi?ski zas?u?y? sobie na sw? reputacj? skostnia?ego i egzotycznego.

Samo jednak nazwisko Wellingtona wystarczy, ?eby wysun?? tu inne nazwisko i zaraz przypomnie?, ?e to zestawienie — cho? w?a?ciwe — nie wyczerpuje przecie? sprawy. By?o nieco prawdy w twierdzeniu, ?e Anglik nigdy nie czu? si? tak bardzo Anglikiem, jak wtedy, kiedy znajdowa? si? poza Angli?, ?e nigdy tak nie „zalatywa?o” od niego ziemi? ojczyst?, jak wtedy, kiedy p?ywa? po morzach. Przez nasz? psychik? narodow? przewin??o si? co?, co nigdy nie mia?o ?adnego imienia — poza ekscentrycznym i naprawd? niezwyk?ym imieniem Robinsona Crusoe. Jest to zjawisko tym bardziej angielskie, ?e niepodobna go zupe?nie odkry? w Anglii. Jest rzecz? w?tpliw?, ?eby jaki? francuski czy niemiecki ch?opiec pa?a? specjaln? ch?ci?, by jego rodzinne ?any zb?? czy winnic sta?y si? pustyniami. Tymczasem niejeden ch?opiec angielski marzy?, ?eby jego rodzinna wyspa sta?a si? pustyni?. Mo?na by nawet powiedzie?, ?e Anglik by? typem zbyt wyspiarskim, ?eby mieszka? na wyspie. Budzi? si? najcz??ciej do ?ycia wtedy, kiedy wysp? jego odcinano od fundament?w ?wiata, kiedy wisia?a w powietrzu jak planeta lub unosi?a si? na skrzyd?ach jak ptak. I, jakby na przek?r temu twierdzeniu, prawdziw? armi? brytyjsk? stanowi?a flota: najzuchwalsi wyspiarze rozproszyli si? po ruchomym archipelagu okr?t?w wielkiej floty. Jak rosn?cy w si?? blask — wci?? wisia?a nad t? flot? legenda Armady. By?a to ogromna flota, co w wielkiej glorii p?ywa?a dlatego, ?e kiedy? by?a niewielka. Na d?ugo przed dniem, kiedy Wellington zobaczy? Waterloo, okr?ty wykona?y ju? swe zadanie i w drzazgi rozbi?y francusk? flot? na hiszpa?skich wodach. Na morzu zosta?o — jak latarnia morska — ?ycie i ?mier? Nelsona, kt?ry pad? z gwiazdami na piersiach i z sercem, kt?re otworzy?o przed ?wiatem b?le osobiste. Pami?ci Nelsona nie okre?li ?adne inne s?owo jak tylko — mit. Sama godzina jego ?mierci, sama nazwa jego okr?tu — owiane s? duchem tej bohaterskiej doskona?o?ci, kt?r? krytycy nazywaj? „d?ug? r?k? przypadkowych wydarze?”, a prorocy — Bo?? r?k?. Same jego b??dy i upadki mia?y charakter heroiczny, nie w jakim? lu?nym, ale w klasycznym sensie, gdy? pad? tak, jak padaj? legendarni herosi: os?abiony przez mi?o?? do kobiety, ale nigdy niewyprowadzony w pole przez ?adnego nieprzyjaciela-m??czyzn?. I dlat ego Nelson na zawsze pozostanie wcieleniem czysto poetyckiego ducha Anglik?w, ducha tak poetyckiego, ?e mieni si? tysi?cem barw, a czasami nawet przemienia si? w proz?. Niedawno temu, w epoce rozumu, w kraju, kt?ry ju? wtedy okre?la? siebie jako przyziemny i kupiecki, w kraju, gdzie cylindry i kominy fabryczne rosn?? zaczyna?y jak pogrzebowe pomniki wydajno?ci pracy — ?w syn wiejskiego pastora ?y? do ostatniego tchu w promienistej chmurze i odgrywa? rol? fantastycznej ba?ni. Pozostanie on na zawsze nauk? dla tych, kt?rzy Anglii nie rozumiej?, a tajemnic? dla tych, kt?rym si? wydaje, ?e j? rozumiej?. Je?li idzie o stron? materialn?, powi?d? on swoje okr?ty do wiktorii i zgin?? na obcym morzu. Je?li idzie o sens symboliczny, czyn jego ukaza? nam co?, co nie da si? opisa?, co bliskie jest sercu i brzmi jak narodowe przykazanie: to on spali? swoje okr?ty i on roznieci? wieczny po?ar na Tamizie.


XVI. Arystokracja i niezadowoleni

Patos wielu pospolitych rzeczy polega na tym, ?e s? one w swej najg??bszej istocie subtelne, a pospolito?? ich wynika jedynie z faktu, ?e powtarzaj? si? mechanicznie. Kto widzia?, jak pierwszy b?ysk porannego ?wiat?a wpada przez okno — ten wie, i? ?wiat?o dzienne jest nie tylko tak samo pi?kne, ale i tak samo tajemnicze jak ?wiat?o ksi??yca. W?a?nie dzi?ki tej subtelno?ci barw ?wiat?o s?oneczne wydaje si? nam bezbarwne. To samo da si? powiedzie? o patriotyzmie, a w szczeg?lno?ci o patriotyzmie angielskim, kt?ry, cho? zwulgaryzowany woluminami s?ownej mg?y i s?ownych opar?w — jest przecie? wci?? czym? tak nieuchwytnym i subtelnym jak powietrze. Nazwisko Nelsona, kt?rym zako?czyli?my poprzedni rozdzia?, mo?e doskonale zobrazowa? to zagadnienie. Oto walimy w to nazwisko i t?uczemy w nie jak w star? puszk? od konserw — a przecie? dusza jego mia?a w sobie co? z doskona?ej a kruchej wazy XVIII stulecia. Zauwa?y? trzeba, ?e najbardziej wy?wiechtane frazesy na temat Nelsona brzmi? realn? prawd?, zgodn? z tonem i znaczeniem jego ?ycia i czas?w. Dla nas jednak zbyt cz?sto degeneruj? si? one do znaczenia martwych ?art?w. Takie np. wyra?enie jak „serca z d?bu” jest wcale szcz??liwym zwrotem na okre?lenie tej pi?knej cechy ?ycia angielskiego, kt?r? Nelson uosabia? w spos?b najpe?niejszy. Nawet jako materialna metafora powiedzenie to wyra?a w du?ym stopniu moj? my?l: z d?bu nie robiono jedynie pa?ek i okr?t?w wojennych, a angielski szlachcic uwa?a?, i? nie wypada mu udawa?, ?e jest zwyczajnym brutalem. Sama nazwa „d?b” przywodzi na my?l — jak sen — owe mroczne, ale jak?e wdzi?czne wn?trza kolegi?w czy wiejskich dwork?w, gdzie znakomici, niezdegenerowani d?entelmeni ?acin? w?adali niby angielskim j?zykiem, a porto pili jak angielskie wino. Przynajmniej cz??? tego ?wiata zachowa si? na zawsze, bowiem jesienny jego blask zakl?ty zosta? w p??tna wielkich portrecist?w angielskich, kt?rym — bardziej ni? komukolwiek innemu dane by?o upami?tni? ?wietn? kultur? humanistyczn? naszego kraju i unie?miertelni? ducha, kt?ry by? tak szeroki i tak subtelny jak ich p??tna. Spr?buj podej?? w naturalny spos?b, to znaczy pod w?a?ciwym k?tem uczuciowym, do jednego z p??cien Gainsborough — kt?ry malowa? postaci pa? angielskich jak krajobrazy wielkie i nie wymuszone w swym spokoju, spr?buj podej??, a zauwa?ysz jak artysta odda? — poprzez sukni? sp?ywaj?c? na pierwszym planie — bosk? w?a?ciwo?? oddalenia. Zrozumiesz wtedy inny, uwi?d?y ju? zwrot i s?owa, kt?re wypowiedziano gdzie? na dalekim morzu. Stan? one wtedy ?wie?e przed tob? i unios? si? pod takt muzyki jak s?owa, kt?rych nigdy przedtem nie s?ysza?e?: „Za Angli?, rodzinny dom i pi?kno”.

Kiedy my?l? o tym wszystkim, nie mam najmniejszej pokusy, ?eby wyrzeka? na t? wspania?? szlacht?, kt?ra prowadzi?a wielk? wojn? naszych przodk?w. Trudno?? zagadnienia szlacheckiego le?y w czym? g??bszym, w czym?, czego nie mo?na dyskutowa? za pomoc? ?adnego wyrzekania. By?a to ekskluzywna klasa, ale nie eksluzywna forma ?ycia. Szlachta interesowa?a si? wszystkimi rzeczami, chocia? nie by?y to rzeczy wszystkim ludziom dost?pne. Postawmy spraw? inaczej: to, czego nie w??czy?a do sfery swoich zainteresowa? — ze wzgl?du na ciasnot? horyzont?w w tej racjonalistycznej epoce przej?ciowej mi?dzy ?redniowiecznym a nowo?ytnym mistycyzmem — nie nale?a?o przynajmniej do tego gatunku zjawisk, kt?re by nas razi?y powierzchownym brakiem uczu? humanitarnych. Najwi?ksz? luk? w ich duszach — dla tych, kt?rzy uwa?aj? to za luk? — by?o ich zupe?ne i zadowolone z siebie poga?stwo. Zwyk?e poczucie przyzwoito?ci nakazywa?o im uwa?a? dawn? wiar? za umar??, tych za?, kt?rzy jeszcze t? wiar? wyznawali — jak wielki Johnson — mianowano ekscentrykami. Rewolucja francuska by?a awantur?, kt?ra zatrzyma?a formalny pogrzeb chrze?cija?stwa. Nast?pi?y po niej przer??ne komplikacje, w?r?d kt?rych nieboszczyk wr?ci? do ?ycia. Sceptycyzm nie by? jednak wy??cznie oligarchiczn? zabaw?, nie zamyka? si? w obr?bie tajnego Klubu Ognia Piekielnego, klubu, kt?ry by mo?na uwa?a? — z tytu?u jego ?ywej nazwy — za organizacj? wzgl?dnie ortodoksyjn?. Sceptycyzm wyczuwa si? nawet w naj?agodniejszej atmosferze mieszcza?skiej, tak jak np. w mieszcza?skim arcydziele pt. „Opactwo Northanger”, gdzie prawdziwy smak dawno?ci odczuwamy nawet wtedy, kiedy zapominamy, ?e chodzi tu o opactwo. Zaiste, nie ma jaskrawszego przyk?adu ateizmu ni? ateizm Jane Austen.

Na nieszcz??cie, o angielskim d?entelmenie mo?na s?usznie powiedzie? — tak jak o ka?dym innym rycerskim a dwornym indywiduum — ?e jego honor wr?s? korzeniami w nies?aw?. Zaiste, w pewnej mierze znalaz? si? on w pozycji owego arystokraty z pewnej powie?ci, arystokraty, kt?ry splendor sw?j zbudowa? na ciemnej plamie jakiej? tajemnicy i na pewnego rodzaju szanta?u. Po pierwsze, w gr? wchodzi? nieprzyjemny paradoks, jaki zawiera?a opowie?? o jego drzewie genealogicznym. Wielu heros?w ro?ci?o sobie pretensje do pochodzenia od bog?w, istot o wiele pot??niejszych ni? oni sami. On jednak by? postaci? o wiele heroiczniejsz? ni? jego przodkowie. S?awy nie zdoby? na wyprawach krzy?owych, ale j? ufundowa? na wielkim pl?drowaniu. Ojcowie jego nie przyszli do Anglii z Wilhelmem Zdobywc?, asystowali jedynie — w nieco m?tny spos?b — nadej?ciu Wilhelma Ora?skiego. Jego wyczyny nosi?y naprawd? romantyczne pi?tno wtedy, kiedy podbija? miasta indyjskich su?tan?w lub wojn? roznosi? na pok?adach drewnianych okr?t?w. Wyczyny dalekich fundator?w jego rodu by?y natomiast bole?nie realistyczne. Pod tym wzgl?dem wielka szlachta angielska znalaz?a si? raczej w po?o?eniu napoleo?skich marsza?k?w ni? norma?skich rycerzy. By?o to nawet gorsze po?o?enie, bo kiedy marsza?kowie napoleo?scy wywodzili si? czasami z rod?w wie?niaczych czy kupieckich, to oligarchowie angielscy r?d sw?j wiedli od lichwiarzy i z?odziei. Na tym w?a?nie — na dobr? czy z?? dol? — zasadza? si? paradoks Anglii: typowy arystokrata angielski by? typowym parweniuszem.

Tajemnica tego zjawiska by?a jednak bardziej kompromituj?ca: arystokratyczna rodzina angielska nie tylko ufundowana by?a na z?odziejstwie, ale sama owo z?odziejstwo kontynuowa?a. Ponura prawda XVIII wieku polega?a na tym, ?e poprzez wszystkie p?omienne mowy wig?w o wolno?ci, poprzez wszystkie p?omienne mowy torys?w o patriotyzmie, poprzez okres Wandewash, Plassy, Trafalgaru, Waterloo — poprzez ca?y ten okres w centralnej instytucji ustawodawczej narodu omawiano stale jeden tylko proces: sz?y wi?c jedna po drugiej parlamentarne ustawy o uprywatnieniu — na rzecz wielkich obszarnik?w — tych gromadzkich wsp?lnot, kt?re jeszcze przetrwa?y ze wspania?ego systemu gromadzkiego wiek?w ?rednich. Nie jest to jedynie gra s??w, ale g??boka polityczna ironia naszych dziej?w, ?e to w?a?nie Izby Gmin niszczy?y gminne posiad?o?ci. Samo wyra?enie „gminny” — jak to ju? zauwa?yli?my poprzednio — straci?o swoje g??bokie moralne znaczenie, a sta?o si? jedynie topograficznym zwrotem, s?u??cym do okre?lenia jakich? resztek zakrzaczonego pola czy te? wrzosowisk, kt?rych nie warto by?o kra??. Te ostatnie, wymieraj?ce powoli posiad?o?ci gminne kojarzy?y si? w XVIII stuleciu z opowie?ciami o zb?jcach, opowie?ciami, kt?re dot?d pokutuj? w naszej literaturze. By?y to powie?ci o rabusiach. Ale nie o prawdziwych rabusiach.

Nieodgadnionym grzechem angielskiego szlachcica by?o to, ?e pozosta? cz?owiekiem mimo faktu, ?e przecie? rujnowa? wszystkich ludzi doko?a siebie. Idea?y tej szlachty — albo raczej jej w?asna rzeczywisto?? ?yciowa — by?y w istocie wspania?o-my?lniejsze i przyjemniejsze ni? bezduszna dziko?? puryta?skich kapitan?w czy te? pruskich junkr?w. Mimo to kraj wi?d? pod ich u?miechem, jak pod marsem na czole naje?d?cy. Byli jednak — mimo wszystko — Anglikami i na sw?j spos?b zachowali pogodne usposobienie. Tyle ?e znajdowali si? w fa?szywej pozycji, a fa?szywa pozycja zmusza ludzi dobrodusznych do brutalno?ci. Rewolucja francuska by?a wyzwaniem, kt?re ukaza?o wigom prawdziw? alternatyw?: musieli zdecydowa? si? na to, czy s? prawdziwymi demokratami, czy te? prawdziwymi arystokratami. Zdecydowali, tak jak przedstawiciel ich filozofii Burke, ?e s? naprawd? arystokratami. Rezultatem tego postanowienia by? „bia?y terror”, czyli okres anty-jakobi?skich represji, kt?re ods?oni?y prawdziwy kierunek szlacheckich sympatii mocniej ani?eli ka?de terrorem nawiedzone pole w obcych krajach. Cobbetta, ostatniego i najszlachetniejszego z „yeoman?w”, to znaczy warstwy drobnych w?a?cicieli wiejskich, kt?rych z dnia na dzie? po?era?y maj?tki wielmo??w — wrzucono do wi?zienia jedynie za to, ?e protestowa? przeciwko ch?ostaniu angielskich ?o?nierzy przez niemieckich najemnik?w. W brutalnym rozbiciu spokojnego zebrania, kt?re nazwano masakr? w Penterloo, u?yto wprawdzie ?o?nierzy angielskich, ale u?yto ich w duchu, w jakim u?ywa si? niemieckich ?o?dak?w. Jednym z tych gorzkich szyderstw, kt?re ur?gaj? samej istocie ci?g?o?ci naszych dziej?w, jest fakt, ?e tego zgniecenia dawnego ducha yeoman?w dokonali ?o?nierze, kt?rzy jeszcze wtedy nosili nazw? „Yeomanry”.

Nazwisko Cobbetta jest w danym wypadku bardzo wa?ne, a ignoruje si? je powszechnie w?a?nie dlatego, ?e jest wa?ne. Cobbett by? jedynym cz?owiekiem, kt?ry zrozumia? ca?o?? d??e? epoki i rzuci? jej wyzwanie — jako ca?o?ci. W konsekwencji nie popar? go nikt. Znamiennny dla ca?ych dziej?w nowo?ytnych jest fakt, ?e walka trzyma masy w spokoju. A trzyma je w spokoju, poniewa? jest to walka pozorowana. St?d wi?kszo?? z nas zd??y?a si? ju? przekona?, ?e system partyjny w Anglii jest popularny jedynie w tym sensie, co mecz pi?ki no?nej. G?osowanie systemem podzia?u Izby Gmin by?o w czasach Cobbetta nieco bardziej szczere ni? dzi?, ale prawie tak samo powierzchowne. Wyra?a?o ono r??nic? uczuciowego nastawienia w stosunku do pozor?w, kt?re dzieli?y star? obszarnicz? szlacht? XVIII wieku od nowej szlachty kupieckiej XIX stulecia. W ci?gu pierwszej po?owy XVIII wieku by?o kilka istotnych dysput parlamentarnych pomi?dzy szlacht? ziemia?sk? a kupiectwem. Kupiec nawr?ci? si? do wierzenia w wa?no?? zasady „wolnego handlu” i oskar?y? ziemianina o to, ?e g?odem morzy biedot? podbij aj?c ceny chleba dla podtrzymania swoich przywilej?w agrarnych. Ziemianin odci?? si? p??niej wcale skutecznie, oskar?aj?c kupca o brutalne obchodzenie si? z biedot?, kt?ra przepracowywa?a si? w fabrykach dla podtrzymania kupieckich zysk?w. Przej?cie „ustawy o fabrykach” (Factory Acts) by?o przyznaniem si? do okrucie?stw, kt?re kry?y si? w nowych eksperymentach przemys?owych — tak samo jak zniesienie „ustaw zbo?owych” (Corn Laws) by?o przyznaniem si? do s?abo?ci i niepopularno?ci ziemia?stwa, kt?re zniszczy?o resztki tego stanu ch?opskiego, kt?ry m?g?by obroni? rolnictwo przed naciskiem przemys?u. Te stosunkowo istotne dysputy ci?gn? si? do po?owy ery wiktoria?skiej. Na d?ugo jednak przed rozpocz?ciem si? tej epoki Cobbett zrozumia? je i stwierdzi?, ?e ich warto?? rzeczywista jest wzgl?dna. M?g?by raczej powiedzie?, we w?a?ciwy sobie, j?drny spos?b, ?e dysputy te nie by?y w og?le realne. M?g?by powiedzie?, ?e rolniczy kocio? przygania? przemys?owemu garnkowi, i? smoli, gdy tymczasem i kocio?, i garnek osmoli?y si? w tej samej kuchni. I mia?by zasadniczo racj?. Bo przecie? wielki przemys?owy aposto? tego kot?a, James Watt (kt?ry z kot?a wyci?gn?? nauk? o parowej maszynie), by? typowym przedstawicielem epoki w tym sensie, ?e stwierdzi?, i? dawne cechy kupieckie s? zbyt znieprawione, zbyt przestarza?e i zacofane, ?eby mu mog?y pom?c w zrealizowaniu odkrycia. Dlatego te? odwo?a? si? do tej bogatej mniejszo?ci, kt?ra gryz?a i os?abia?a owe cechy od czas?w reformacji. Nie by?o zasobnego garnka ch?opskiego takiego, jaki zamawia? Henryk z Nawary — nie by?o garnka, kt?ry by wszed? w przymierze z ko t?em. M?wi?c inaczej, nie by?o — w dos?ownym znaczeniu tego wyrazu — ?adnej „rzeczypospolitej” (commonwealth), poniewa? bogactwo (wealth), coraz bogatsze i bogatsze — stawa?o si? coraz mniej i mniej pospolite (common). Czy jest w tym zas?uga, czy te? nie, w ka?dym razie wiedza i inicjatywa przemys?owa by?y w g??wnej mierze m?odym eksperymentem starej oligarchii. Stara oligarchia by?a przecie? zawsze gotowa do nowych eksperyment?w, poczynaj?c od reformacji. Charakterystycznym rysem trze?wego umys?u Cobbetta, rysem, kt?ry wielu ludziom przes?ania?a porywczo?? jego temperamentu, by?o to, ?e w reformacji widzia? on ?r?d?o panowania mo?now?adztwa zar?wno ziemia?skiego, jak i przemys?owego, i nawo?ywa? ludzi do oderwania si? od obydwu. Nar?d uczyni? w tym kierunku wi?cej wysi?k?w, ni? sobie zazwyczaj wyobra?amy. Jest wiele przemilcze? w naszej nieco snobistycznej historii. Je?eli wykszta?cona warstwa mo?e z ?atwo?ci? t?umi? bunty, jeszcze ?atwiej mo?e ona wymazywa? histori? owych bunt?w. Tak si? sta?o z pewnymi zasadniczymi rysami owej pot??nej rewolucji ?redniowiecznej, kt?rej upadek lub raczej zdrada — by?y prawdziwym punktem zwrotnym w naszych dziejach. Tak by?o z buntami przeciwko religijnej polityce Henryka VIII. Tak by?o w epoce Cobbetta z rozruchami, w czasie kt?rych palono stogi i rozbijano maszyny tkackie. W naszej historii na jeden moment pojawi? si? ponownie mot?och. Ten moment wystarczy?, ?eby ukaza? jedn? z nie?miertelnych cech prawdziwego mot?ochu — rytualizm. Je?eli idzie o demokratyczne dzia?anie wprost (action directe), nic tak gwa?townie nie uderza niedemokratycznego doktrynera — jak pr??no?? czy teatralno?? czyn?w, wykonywanych na serio przy ?wietle dziennym. Zdumiewaj? go one jako rzeczy r?wnie niepraktyczne jak poemat czy modlitwa. Francuscy rewolucjoni?ci zdobyli szturmem pewne puste wi?zienie tylko dlatego, ?e by?o ono wielkie, solidne i trudne do zdobycia i ?e w?a?nie dlatego stanowi?o ono symbol pot??nej monarchistycznej maszyny, dla kt?rej w istocie nie by?o ono niczym wi?cej jak tylko podrz?dn? szop?. Angielscy buntownicy z wielkim trudem rozbili na kawa?ki kamie? m?y?ski w pewnej parafii jedynie z tego powodu, ?e by? wielki, solidny, trudny do rozbicia i ?e w?a?nie dlatego stanowi? symbol pot??nej oligarchicznej maszynerii, kt?ra tym kamieniem wiecznie mia?d?y?a biedak?w. Gdzie indziej znowu jakiego? tyra?skiego ekonoma wpakowano na w?z i obwo?ono po ca?ym hrabstwie po to jedynie, ?eby ziemi i niebiosom pokaza? owo straszliwe indywiduum. Potem wypuszczono go jednak na wolno??, co — na dobr? czy z?? spraw? — oznacza prawdopodobnie, ?e nast?pi?a pewna narodowa modyfikacja tego ruchu. Nies?ychanie typowym rysem angielskiej rewolucji by? fakt, ?e posiada?a ona wprawdzie w?z do przewo?enia skaza?c?w, ale nie posiada?a gilotyny.

W ka?dym razie te ?arz?ce si? ?u?le rewolucji mia?d?ono w spos?b bardzo brutalny. Kamie? m?y?ski nadal me?? (i miele) w spos?b wzmiankowany powy?ej, tzn. „jak Pan B?g przykaza?”. Odt?d jednak, w czasie wszystkich prawie kryzys?w politycznych, nie z?y ekonom, ale mot?och znajdowa? si? na wozie. Zar?wno rewolucja angielska, jak i antyrewolucyjne represje by?y niewinn? zabawk? w por?wnaniu z potworn? rewolt? i potworn? zemst?, kt?ra ukoronowa?a podobny proces w Irlandii. Terroryzm, b?d?cy jedynie czasowym i desperackim narz?dziem arystokrat?w w Anglii (terroryzm, kt?ry — ?eby im odda? sprawiedliwo?? — nie pasowa? w og?le do ich temperament?w, nieposiadaj?cych ani dziko?ci, ani zwyrodnienia, ani logiki, ani automatyzmu terrorystycznego) — ?w terroryzm sta? si? w bardziej uduchowionej atmosferze irlandzkiej p?omiennym mieczem religijnego i rasowego sza?u. Pitt, syn Chathama, nie nadawa? si? zupe?nie do tego, by zajmowa? miejsce, jakie zajmowa? ojciec. Mam r?wnie? podejrzenie, ?e w gruncie rzeczy nie nadawa? si? zupe?nie do zajmowania miejsca, kt?re mu powszechnie przyznaje historia. Gdyby jednak w pe?ni zas?ugiwa? na nie?miertelno??, to przecie? ?rodki, za pomoc? kt?rych dochodzi? do celu w Irlandii, nie zas?ugiwa?yby na nie?miertelno??. By? on szczerze przekonany, ?e dla dobra narodowych interes?w nale?y stwarza? koalicj? po koalicji przeciwko Napoleonowi. W tym celu obsypywa? biedniejszych sprzymierze?c?w handlowymi bogactwami, w kt?re — rzecz raczej dziwna na owe czasy — Anglia op?ywa?a. Pitt robi? to z niew?tpliwym talentem i uporem. W tym samym czasie stan?? w obliczu wrogiej rebelii irlandzkiej oraz cz??ciowo czy potencjalnie wrogiego parlamentu irlandzkiego. Parlament z?ama? za pomoc? najbezwstydniejszego przekupstwa, a buntownik?w za pomoc? najbezwstydniejszej brutalno?ci. Prawdopodobnie jednak uwa?a?, i? ma prawo do wykr?t?w tyrana. Jego metody nale?a?y nie tylko do gatunku siej?cych groz? lub — w najlepszym razie — szerz?cych zniszczenie, lecz by?y to metody, kt?rych jedynym argumentem obronnym by?o w?a?nie to, ?e sia?y groz? i zniszczenie. Pitt got?w by? udzieli? pe?nych swob?d katolikom irlandzkim, poniewa? religijna bigoteria nie by?a grzechem oligarchii. Nie by? jednak skory do udzielenia pe?nych swob?d mieszka?com Irlandii. W gruncie rzeczy nie pragn?? zaci?gn?? Irlandii w angielsk? s?u?b?, tak jak rekruta zaci?ga si? do wojska, ale pragn?? po prostu rozbroi? Irlandi?, tak jak rozbraja si? wroga. Jego plan rozwi?zania problemu irlandzkiego by? od samego pocz?tku fa?szywy i dlatego uniemo?liwia? ka?de rozwi?zanie.

Unia z Angli? mog?a by? konieczno?ci?, ale taka „konieczna” unia nie by?a przecie? ?adn? uni?. Nikt nie mia? zamiaru robi? z niej unii i nikt jej nigdy jako unii nie traktowa?. Nie tylko nie uda?o si? nam nigdy uczyni? Irlandii angielsk?, w tym sensie jak Burgundia sta?a si? francusk?, ale nawet nigdy tego nie pr?bowali?my. Burgundowie mog? si? szczyci? Corneille’iem, chocia? Corneille by? Normandczykiem. My jednak ?mialiby?my si?, gdyby Irlandczycy pysznili si? Szekspirem. Nasza pycha wpl?ta?a nas jedynie w jak?? sprzeczno??, pr?bowali?my bowiem po??czy? to?samo?? z wy?szo?ci?. Dow?d zwyczajnego braku inteligencji sk?ada ten, kto natrz?sa si? z Irlandczyka, kt?ry przedstawia si? jako Anglik — a pomstuje na Irlandczyka, kt?ry przedstawia si? jako… Irlandczyk. Tak wi?c „unia” nigdy nie zastosowa?a angielskich praw do Irlandii, zastosowa?a jedynie system zawieszania pewnych praw oraz udzielania pewnych koncesji, przy czym zar?wno owo zawieszanie praw, jak i owe koncesje preparowa?o si? u nas na wy??czny u?ytek Irlandii. Ta chwiejna zmienno?? polityki ci?gnie si? od Pitta do czas?w obecnych. Od czasu, kiedy wielki O’Connell, za pomoc? organizowanych przez siebie monstrualnych wiec?w, zmusi? nasz rz?d do zaj?cia si? spraw? emancypacji Ko?cio?a katolickiego — a? do czasu, kiedy wielki Parnell wymusi? pos?uch dla sprawy samorz?du irlandzkiego (Home Rule) — nasza chwiejna r?wnowaga utrzymywa?a si? w tym okresie za pomoc? uderze? z zewn?trz. Pod koniec XIX stulecia lepsze traktowania zacz??o na og?? bra? g?r?. Gladstone, idealistyczny, cho? niekonsekwentny libera?, troch? za p??no zda? sobie spraw?, ?e idea wolno?ci, kt?r? ukocha? w Grecji i Italii — domaga?a si? s?usznie urzeczywistnienia bli?ej jego w?asnej ojczyzny. Rzec mo?na, i? dzi?ki swej wymowie i ?arliwo?ci nawr?cenia, Gladstone znalaz? drug? m?odo?? na progu ?mierci. Inny m?? stanu, nosz?cy zupe?nie inn? etykiet? polityczn? (je?eli to co? znaczy), posiada? dalekowzroczno??, kt?ra pozwala?a mu zrozumie?, ?e Irlandia — uparcie chc?ca by? narodem, bardziej jeszcze chcia?a by? narodem rolniczym. George Wyndham, cz?owiek wspania?omy?lny, o bujnej wyobra?ni, prawdziwy cz?owiek w?r?d polityk?w — utrzymywa? z ca?ym przekonaniem, ?e koszmar rolnych eksmisji, strzelaniny i lichwiarskich czynsz?w powinien si? sko?czy? tak, jak to sformu?owa? Parnell: ka?demu Irlandczykowi powinno si? zawarowa? prawo w?asno?ci na jego w?asnej roli. Dzia?alno?? Wyndhama zaokr?gla w spos?b niemal romantyczny tragedi? buntu przeciwko Pittowi, sam bowiem Wyndham mia? w sobie krew przyw?dcy buntownik?w i jego dzie?o jest jedynym zado??uczynieniem za ca?? haniebnie przelan? krew, kt?ra pop?yn??a w zwi?zku z upadkiem Fitz Geralda.

W Anglii skutki nie by?y tak tragiczne. Przeciwnie, w pewnym sensie by?y one zabawne. Sam Wellington, Irlandczyk wywodz?cy si? z „mniejszo?ciowej” partii, by? wybitnym realist? i — jak wielu Irlandczyk?w — posiada? szczeg?lnie realistyczne pogl?dy o Anglikach. Wyrazi? si? on, ?e armia, kt?r? dowodzi, sk?ada si? z szumowin globu ziemskiego. Uwaga ta jest tym cenniejsza, ?e przecie? armia ta okaza?a si? na tyle po?yteczn?, ?eby j? nazywa? „sol? ziemi”. Prawd? m?wi?c, w zjawisku tym tkwi? niby jaki? symbol narodowy. By?o ono — je?li si? wolno tak wyrazi? — stra?nikiem pewnej narodowej tajemnicy. Do Anglik?w, nawet w odr??nieniu od Irlandczyk?w i Szkot?w — da si? zastosowa? paradoks, ?e ka?de uj?cie plan?w i zasad bywa dla nich nieuchronnie niesprawiedliwe. Oto Anglia nie tylko buduje swe mury obronne z odpadk?w, ale mury obronne znajduje w tym, co odrzuci?a jako odpadki. Je?li kryje si? pochwa?a w powiedzeniu, ?e czyje? niepowodzenia obracaj? si? w sukcesy — to pochwa?a ta kryje prawd?. Niekt?re z najlepszych kolonii angielskich by?y osiedlami skaza?c?w. Mo?na by je nawet nazwa? zapomnianymi osiedlami skaza?c?w. Armia sk?ada?a si? g??wnie z rzezimieszk?w, rekrutowanych dzi?ki obietnicy zwolnienia z wi?zie?. By?a to jednak dobra armia ze z?ych ludzi, ba, nawet weso?a armia z nieszcz??liwych ludzi. Takie to barwy i takie cechy przewijaj? si? w?r?d angielskiej historii. Trudno umieszcza? je w ksi??ce, a w szczeg?lno?ci w ksi??ce historycznej. Przewijaj? si? one w naszej fantastycznej powie?ci i rozbrzmiewaj? w pie?niach ulicznych. W?a?ciwym ich ?ywio?em jest jednak potoczna rozmowa. Cechy te najw?a?ciwiej nazywa? brakiem konsekwencji. W duszy Anglika pusty ?miech prze?ywa wszystko. By? mo?e, i? prze?y? nawet — ze zbyt wielkim nak?adem cierpliwo?ci — czasy terroru, kiedy powa?niejsi od nas Irlandczycy zerwali si? do buntu. By?y to czasy tak pe?ne jakiej? brutalnie zwariowanej tyranii, ?e Anglik-weso?ek na g?owie stawa?, ?eby si? do nich dostosowa?. Cz?sto, otrzymawszy jaki? zupe?nie nielogiczny wyrok w policyjnym s?dzie, mawia?, ?e odsiedzi go stoj?c na g?owie. I tak, za ciemi??ycielskich rz?d?w Pitta, jakiego? cz?eka wpakowano do wi?zienia za to, i? powiedzia?, ?e Jerzy III by? t?usty. Mam wra?enie, ?e pewn? ulg? przynios?y mu w wi?zieniu artystyczne rozmy?lania o tym, jakim to straszliwym t?u?ciochem by? Jerzy III. ?w typ wolno?ci, ?w typ ludzkiej postawy, a nie by? to typ wcale pod?y — naprawd? prze?y? wszystkie pr?dy i zdradliwe wiry z?ego ustroju gospodarczego. Prze?y? r?wnie? drako?skie metody reakcyjnej epoki i bardziej od nich ponur? gro?b? materialistycznej nauki spo?ecznej w formie reprezentowanej przez nowych purytan?w, co „spuryfikowali si?” nawet z religii. Najgorsz? rzecz? w tym d?ugim procesie by? fakt, ?e angielski weso?ek stacza? si? powoli w d?? drabiny spo?ecznej. Falstaff by? rycerzem. Sam Weller by? s?ug? pewnego d?entelmena. Zdaje si? jednak, ?e niekt?re z naszych ogranicze? socjalnych zmierzaj? do tego, ?eby Sama Wellera zepchn?? do pozycji, jak? zajmuje Przemy?lny Kr?tacz (Artful Dodger). Wcale nie?le wyszli?my na tym, ?e co? jednak przetrwa?o z tej sponiewieranej tradycji i g?uchych wspomnie? Weso?ej Anglii. Dobrze wyszli?my na tym — jak zobaczymy — ?e ca?a nasza wiedza spo?eczna zawiod?a, a w jej obliczu za?ama?a si? ca?a sztuka rz?dzenia krajem. Mia?y bowiem zagrzmie? surmy bojowe i nadej?? mia? straszny dzie? pr?by, kiedy wszystkich dni?wkowych wyrobnik?w naszej sm?tnej cywilizacji wywo?a? miano z dom?w i nor — jak na dzie? zmartwychwstania. I miano ich postawi? nagich pod obcym s?o?cem, bez religii, ale za to z poczuciem humoru. Nie trudno by pozna?, do jakiej nacji nale?a? Szekspir, ten Szekspir, kt?ry ?arty struga? i ?artobliwe figle p?ata? w?r?d najczarniejszych nami?tno?ci tragedii. Nie trudno pozna?, je?eli si? tylko s?ysza?o owych ch?opc?w we Francji i Flandrii, kt?rzy nazwali siebie — ku upami?tnieniu teatralnego zwyczaju — „wczesnymi drzwiami” („Early Doors”)! Szli oni bowiem wtedy pierwsi, w tak wczesnej m?odo?ci, wy?amywa? bramy ?mierci.


XVII. Powr?t barbarzy?cy

Jak ju? wspomnia?em, jedynym sposobem pisania popularnej historii by?oby pisanie jej wstecz. ?eby to zrobi?, trzeba by wzi?? zwyk?e przedmioty z naszej ulicy i opowiedzie? ba?? o tym, jak to si? w og?le sta?o, ?e ka?dy z nich znalaz? si? na ulicy. Dla mego bezpo?redniego celu b?dzie rzecz? naprawd? stosown? wzi?? pod uwag? dwa przedmioty, z kt?rymi stykamy si? ca?e nasze ?ycie i kt?re s? wyrazami fasonu czy „szanowno?ci”. Jeden z nich, coraz rzadszy ostatnio, nosi nazw? cylindra. Drugi, b?d?cy w dalszym ci?gu przepisowym strojem — to para spodni. Historia tych dw?ch zabawnych przedmiot?w daje nam naprawd? klucz do zrozumienia tego, co si? sta?o w Anglii w ci?gu ostatnich stu lat. Nie potrzeba by? estet?, by uzna? obydwa te przedmioty za przeciwie?stwo pi?kna z racjonalnego punktu widzenia. Linie cia?a ludzkiego mog? by? pi?kne i pi?kne mog? by? linie lu?no drapowanej materii. Nie da si? jednak tego powiedzie? o rurach, zbyt lu?nych na to, by by? jak linie cz?onk?w ludzkich, a zbyt ciasnych, by by? jak lu?no drapowana materia. Nie potrzeba te? subtelnego wyczucia harmonii, ?eby zrozumie?, i? w?r?d setek kapeluszy o r??nych proporcjach kapelusz, kt?ry rzeczywi?cie rozszerza si? ku czubkowi — nie posiada r?wnowagi „w czubie”. Zapominamy jednak cz?sto, ?e owe dwa fantastyczne przedmioty — kt?re dzi? uderzaj ? oko jako nie?wiadome wybryki mody — s? z pochodzenia ?wiadomymi wybrykami. Przodkowie nasi — ?eby im odda? sprawiedliwo?? — nie uwa?ali ich za str?j swobodny czy zwyczajny. Je?eli nie uwa?ali ich za ?mieszne, uwa?ali je w najlepszym razie za rokokowo przesadne. Cylinder o szerokim szczycie by? szczytowym punktem rewolucji gogusiostwa z czas?w Regencji, kiedy nasi z?oci ch?opcy nosili d?ugie spodnie, a bra? kupiecka — bryczesy. Nie jest to ?adna fantazja, je?eli pewnych cech orientalnych dopatrywa? si? b?dziemy w spodniach, kt?re p??niejsi Rzymianie uwa?ali te? za zniewie?cia?y orientalizm. By? to ten sam smak orientalny, kt?ry mo?emy znale?? w zabytkach owej epoki, np. w poematach Byrona czy te? w architekturze Pawilonu w Brighton. Jest rzecz? interesuj?c?, ?e te chwilowe wybryki fantazji przylgn??y do ca?ego powa?nego stulecia jak anachroniczne skamieliny. W karnawale Regencji kilku g?upc?w przystroi?o si? w fantazyjne stroje i w rezultacie wszyscy dzi? chodzimy w tych fantazyjnych strojach, chocia? stracili?my ju? fantazj?.

Twierdz?, ?e jest to typowa cecha najwa?niejszego wydarzenia, jakie zasz?o w epoce wiktoria?skiej. Tym najwa?niejszym wydarzeniem jest fakt, ?e nic w?a?ciwie nie zasz?o. Samo zjawisko ha?asu, jaki si? podni?s? z powodu ma?o wa?nych zmian, podkre?la sztywno??, w jak? zastyg?y g??wne kierunki ?ycia socjalnego od czas?w rewolucji francuskiej. O rewolucji francuskiej m?wimy jako o czym?, co zmieni?o ?wiat. W odniesieniu do Anglii — jej najwa?niejsza rola polega na tym, ?e nie zmieni?a ona Anglii w og?le. St?d te? badacze naszych dziej?w interesuj? si? raczej skutkami, kt?rych ta rewolucja nie wywar?a, ni? skutkami, kt?re wywar?a. Je?eli prze?ycie katastrofy potopu mo?na by uwa?a? za wspania?y u?miech losu — to los znowu u?miechn?? si? wspaniale do arystokracji angielskiej. Nawet dla kraj?w, gdzie rewolucja ta by?a jak konwulsyjne podrygi — by?y to jednak ostatnie podrygi, dop?ki nie przyszed? dzisiejszy wstrz?s. Wycisn??a ona swe pi?tno na tych wszystkich republikach, kt?re rozprawia?y o post?pie, a przebiera?y nogami w miejscu. Mimo powierzchownych reakcji Francuzi pozostali w duchu republikanami, tak jak wtedy, kiedy po raz pierwszy w?o?yli na g?owy cylindry. Mimo powierzchownych reakcji Anglicy pozostali w duchu oligarchami, tak jak byli nimi wtedy, kiedy po raz pierwszy wdzieli d?ugie spodnie. O jednym tylko pa?stwie mo?na powiedzie?, ?e ros?o i to w dodatku powoli, ci??ko, w prozaiczny spos?b. By?o to pa?stwo p??nocno-wschodnie, zwane Prusami. Anglicy przekonywali si? coraz mocniej i mocniej, ?e nie ma potrzeby obawia? si? tego wzrostu, bo przecie? p??nocni Niemcy byli ich kuzynami z krwi, a bra?mi z ducha.

Pierwsz? rzecz?, kt?r? nale?y zapami?ta?, je?li idzie o wiek XIX, jest fakt, ?e Europa ?wczesna nie uleg?a zmianom w por?wnaniu z Europ? wielkiej wojny, a Anglia nie uleg?a ?adnym zmianom w por?wnaniu z reszt? Europy. Przyj?wszy to do wierzenia, podkre?li? mo?emy nale?n? wag? ostro?nych zmian wewn?trznych w naszym kraju — ?wiadomie malutkich i nie?wiadomie wielkich zmian. Wi?kszo?? ?wiadomych zmian oparta by?a na wczesnym wzorze wielkiej Reformy (Reform Bill) z 1832 roku, i tylko na tym tle mo?na je rozpatrywa?. Z punktu widzenia wi?kszo?ci prawdziwych reformator?w — g??wn? cech? tej reformy by?o to, ?e niczego nie reformowa?a. Sz?a za ni? olbrzymia fala powszechnego entuzjazmu, kt?ry ca?kowicie znikn?? z chwil?, gdy nar?d stan?? w obliczu reformy. Udzieli?a ona prawa g?osowania szerokim rzeszom warstw ?rednich, a pozbawi?a prawa g?osu bardzo okretlone organizacje klas pracuj?cych, przy czym tak zachwia?a r?wnowag? mi?dzy konserwatystami a niebezpiecznymi elementami wsp?lnoty brytyjskiej, ?e klasa rz?dz?ca sta?a si? silniejsza ni? przedtem. Data tej reformy jest wa?na nie dlatego bynajmniej, ?e znaczy ona pocz?tek demokracji, ale dlatego, ?e znaczy pocz?tek najlepszej drogi, jak? kiedykolwiek odkryto dla unikni?cia i od?o?enia demokracji. Oto pojawia si? tutaj homeopatyczny zabieg w leczeniu rewolucji, zabieg tak cz?sto odt?d stosowany z powodzeniem. Gdzie? oko?o po?owy nast?pnej generacji Disraeli, b?yskotliwy ?ydowski ?owca przyg?d, kt?ry by? symbolem zjawiska polegaj?cego na tym, ?e arystokracja angielska przesta?a by? „rodowit?” arystokracj? — rozszerzy? prawo g?osowania na rzemie?lnik?w, cz??ciowo jako partyjny chwyt przeciwko wielkiemu rywalowi Gladstoneowi. Przede wszystkim jednak by?a to metoda, za pomoc? kt?rej najpierw os?abiono dawny nacisk warstw ludowych. Politycy orzekli, ?e warstwa pracuj?ca by?a dostatecznie silna, ?eby jej pozwoli? na g?osowanie. Trafniej by?oby jednak powiedzie?, ?e by?a ona dostatecznie s?aba, by da? jej prawo g?osowania. Tak wi?c w nowszych czasach sprawa pensji poselskich, kt?rej sprzeciwiano by si? dawniej — uwa?aj?c j? za interwencj? si? ludowych — przesz?a przez ustaw? spokojnie i bez oporu, gdy? uwa?ano j? jedynie za rozszerzenie parlamentarnych przywilej?w. Prawda le?y w tym, ?e stara oligarchia parlamentarna opu?ci?a pierwsz? lini? oporu, jako ?e tymczasem przygotowa?a sobie drug? lini? obrony. Obrona ta polega?a na skoncentrowaniu olbrzymich funduszy publicznych w dyspozycji prywatnych i nieodpowiedzialnych polityk?w. Zgromadzono je ze sprzeda?y tytu??w lordowskich oraz wa?niejszych jeszcze rzeczy i trwoniono na „re?yserowanie” straszliwie kosztownych wybor?w. Wobec istnienia takiej wewn?trznej przeszkody g?os wyborczy by? wart tyle, ile bilet kolejowy na przejazd zablokowan? na sta?e lini? kolejow?. Fasadowa, zewn?trzna forma tego nowego, tajnego rz?du jest czysto mechanicznym zastosowaniem „systemu partyjnego”. ?w system partyjny sk?ada si? — jak niekt?rzy przypuszczaj? — nie z dw?ch partii, ale z jednej. Gdyby to by?y dwie prawdziwe partie, nie by?oby systemu.

Je?li tak wygl?da?a ewolucja parlamentarnej reformy, w uj?ciu pierwszej Ustawy o Reformie — drug? jej stron? mo?emy zobaczy? w reformie socjalnej, do kt?rej zabrano si? natychmiast po pierwszej Reformie. Prawd?, kt?ra powinna wyrosn?? jak wie?a i by? jak kamie? milowy — jest fakt, i? jednym z pierwszych posuni?? „parlamentu reform” by?o ustanowienie przygn?biaj?cych i nieludzkich przytu?k?w dla ubogich, kt?re zar?wno uczciwi radyka?owie, jak i uczciwi torysi napi?tnowali mianem Nowej Bastylii. Ta gorzka nazwa t?ucze si? po naszej literaturze, a ciekawscy mog? j? znale?? w dzie?ach Carlyle’a i Hooda. Stanowi ona raczej wyraz powszechnego oburzenia ni? trafne por?wnanie. ?atwo sobie wyobrazi?, ?e logi?ci i prawnicy-oratorzy z parlamentarnej szko?y post?powej znale?li tu wiele rozbie?no?ci czy nawet przeciwie?stw. Bastylia by?a jedn? centraln? instytucj?, a dom?w dla biednych by?o mn?stwo. Przekszta?ci?y one wsz?dzie lokalne ?ycie, obudzi?y uczucia spo?eczne i sta?y si? ?r?d?em natchnienia. Ludzi na wysokich stanowiskach i ludzi bogatych wsadzano cz?sto do Bastylii. Takiego b??du nie pope?nia? jednak nigdy zarz?d wymienionych przytu?k?w. Nad najbardziej kapry?n? lettre de cachet wisia?a wci?? jaka? mglista idea tradycyjna, ?e cz?owieka wsadza si? do wi?zienia, ?eby go za co? ukara?. Dopiero p??niejsza wiedza spo?eczna uczyni?a odkrycie, ?e cz?owieka, kt?rego nie mo?na ukara? — mo?na wpakowa? do wi?zienia. Najg??bsza jednak i rozstrzygaj?ca r??nica le?y w tym, ?e Nowa Bastylia urodzi?a si? pod szcz??liw? gwiazd?, gdy? ?aden mot?och nie odwa?y? si? uderzy? na ni? szturmem. I dlatego nigdy nie pad?a.

Nowe Prawo Ubogich (Poor Law) nie by?o bynajmniej ca?kiem nowym. Stanowi?o ono szczytowe osi?gni?cie i jasne wy?o?enie idei, kt?rej przedsmak da?o wcze?niejsze el?bieta?skie Prawo Ubogich, b?d?ce jednym z wielu antyludowych skutk?w Wielkiego Rabunku. Kiedy zmieciono z powierzchni ziemi klasztory i zniszczono ?redniowieczny system go?cinno?ci, w??cz?dzy i ?ebracy stali si? problemem, kt?rego rozwi?zanie zmierza?o zawsze do niewolnictwa, nawet wtedy, kiedy kwesti? niewolnictwa oczyszczono z nieistotnej kwestii okrucie?stwa. Rzecz oczywista, i? zrozpaczony cz?ek m?g?by uwa?a?, i? Mr. Bumble oraz Zarz?d Domu Ubogich nie s? tak okrutni, jak zimna i go?a ziemia. M?g?by tak s?dzi?, nawet gdyby mu pozwolono spa? na pod?odze, czego mu si? jednak zabrania (na skutek koszmarnej g?upoty i niesprawiedliwo?ci). W istocie karze si? go za spanie pod krzakiem — na mocy wyra?nie i ?ci?le okre?lonej podstawy, i? nie mo?e sobie pozwoli? na ???ko. Rzecz jasna, i? cz?ek ?w mo?e znale?? najwi?ksze mo?liwe korzy?ci natury fizycznej, je?li p?jdzie do domu dla biednych. W poga?skich czasach znajdowa? przecie? te korzy?ci, kiedy zaprzedawa? si? w niewol?. Rzecz w tym, i? rozwi?zanie pozostaje niewolnicze, nawet gdyby Mr. Bumble i Zarz?d Domu przestali by? okrutni w zwyczajnym sensie tego s?owa. Poganin m?g? mie? szcz??cie i sprzeda? si? dobrotliwemu panu. Zasad? nowego Prawa Ubogich, kt?ra nie zmieni?a si? dotychczas w naszym spo?ecze?stwie, jest idea, ?e cz?owiek traci wszelkie prawa obywatelskie jedynie dlatego, i? jest biedny. Jest pewien posmak ironii, a nie zwyczajnej hipokryzji, w fakcie, ?e parlament, kt?ry dokona? tej reformy, w tym samym czasie znosi? czarne niewolnictwo, p?ac?c odszkodowania w?a?cicielom niewolnik?w w koloniach brytyjskich. Odszkodowania te by?y tak wysokie, ?e mo?na je ?mia?o nazwa? szanta?em. Nie zrozumieliby?my jednak psychiki narodowej, gdyby?my uwa?ali te uczucia za nieszczere. Wilbeforce reprezentowa? w tym wypadku prawdziw? podnios?o?? religii Wesleya, kt?ra by?a humanitarn? reakcj? przeciwko kalwinizmowi i reprezentowa?a filantropizm w jego lepszym rozumieniu. Jest co? romantycznego w angielskim umy?le, co?, co zawsze pozwala Anglikowi widzie? rzeczy dalekie. Jest to najlepszy przyk?ad tego, co trac? ludzie dalekowzroczni. Sprawiedliwo?? nakazuje przyzna?, ?e zyskuj? oni r?wnie? wiele rzeczy, np. poematy jak przygody i przygody jak poematy. Jest w tym pewna cecha psychiki narodowej, sama w sobie ani dobra, ani z?a. W zastosowaniu praktycznym zale?y ona od tego, czy znajdziemy uzasadnienie biblijne na to, ?eby chcie? po?yczy? skrzyde? od zorzy porannej i osi??? gdzie? na najdalszych kra?cach m?rz, czy te? po prostu za punkt wyj?cia we?miemy przys?owie, kt?re powiada, ?e dla g?upca g?ry na kresach ziemi malowane s? na b??kitno.

W ka?dym razie, ten nie?wiadomy pr?d XIX stulecia, tak powolny, ?e wydawa?o si?, i? stoi w miejscu — posuwa? si? na og?? w tym kierunku, kt?ry wyznacza?a filantropia Dom?w Ubogich… Ruch ten mia? do pokonania i przezwyci??enia jedn? instytucj? narodow?, instytucj?, kt?ra posiada?a tym intensywniejszy charakter narodowy, ?e nie by?a instytucj? oficjaln?, ani nawet w pewnym sensie — instytucj? polityczn?. Nowoczesne Trade Uniony urodzi?y si? z natchnienia Anglik?w i by?y ich dzie?em. Do dzi? znane s? pod nazw? angielsk? w ca?ej Europie. Stanowi?y one angielski wyraz europejskiego wysi?ku, kt?ry mia? na celu przeciwstawienie si? tym tendencjom kapitalizmu, kt?re w spos?b naturalny zmierza?y do kompletnego niewolnictwa. Ruch ten jest przez to niesamowicie ciekawym zagadnieniem psychologicznym. By? to bowiem nawr?t do przesz?o?ci ze strony ludzi, kt?rzy tej przesz?o?ci w og?le nie znali. By?a to jakby pod?wiadoma akcja cz?owieka, kt?ry straci? pami??. M?wimy cz?sto, ?e historia si? powtarza. Zagadnienie jest bardziej interesuj?ce, kiedy historia powtarza si? pod?wiadomie. Nikt na ?wiecie nie wie tak ma?o o ?redniowieczu jak brytyjski robotnik, z wyj?tkiem mo?e brytyjikiego biznesmena, kt?ry zatrudnia owego robotnika. A przecie? nawet ci wszyscy, kt?rzy znaj? ?redniowiecze po ?ebkach — rozumiej?, i? nowoczesne Trade Uniony s? szukaniem po omacku cech?w. Prawd? jest, ?e ci, kt?rzy licz? na zwi?zki zawodowe, a nawet ci, kt?rzy s? na tyle bystrzy, ?e nazywaj? zwi?zki zawodowe cechami — cz?sto nie posiadaj? najmniejszego ?ladu ?redniowiecznego mistycyzmu czy nawet ?redniowiecznej moralno?ci. Fakt ten jest sam w sobie najbardziej zdumiewaj?c? i ?enuj?c? pochwa?? ?redniowiecznej moralno?ci i posiada wszystkie cechy przygniataj?cej logiki przypadkowo?ci. Gdyby du?a liczba zatwardzia?ych ateist?w z g??bi w?asnego sumienia dosz?a do wniosku, ?e pewna ilo?? kawaler?w i panien powinna ?y? zbiorowo w grupowym celibacie, ?eby pracowa? dla dobra ubogich lub odprawia? co? w rodzaju godzinek i nabo?e?stw — gdyby tak si? sta?o, by?by to silny argument na korzy?? klasztor?w. Argument ?w by?by tym silniejszy, gdyby ci atei?ci nigdy nie s?yszeli o klasztorach. Najsilniejszy za? by?by wtedy, gdyby ci atei?ci nienawi?ci? pa?ali do samego s?owa „klasztor”. Jest to argument tym mocniejszy, ?e cz?owiek, kt?ry ca?e zaufanie pok?ada w Trade Unionach — nie mieni si? ani katolikiem, ani nawet chrze?cijaninem. W najlepszym razie przybiera nazw? socjalisty cechowego.

Ruch zwi?zk?w zawodowych wyszed? ca?o z wielu niebezpiecze?stw, w??cznie z absurdaln? pr?b? pewnych prawnik?w, maj?c? na celu napi?tnowanie — jako zbrodniczej konspiracji — tej zawodowej solidarno?ci zwi?zku, kt?rej najbardziej jaskrawym i przera?aj?cym przyk?adem jest w?asna solidarno?? zawodowa owych prawnik?w. Kulminacyjnym punktem walki by?y gigantyczne strajki, kt?re w pierwszej po?owie XX stulecia rozbi?y kraj pod ka?dym wzgl?dem. Zachodzi? jednak pewien proces, kt?ry popiera?a znaczniejsza si?a. Zasada reprezentowana przez nowe Prawo Ubogich rozwija?a si? swoim w?asnym biegiem, zmieniaj?c kurs tylko pod jednym wzgl?dem, prawie wcale nie zmieniaj?c jednak swego celu. Najpoprawniej b?dzie, je?li stwierdzimy, ?e sami pracodawcy, kt?rzy w?a?nie organizowali gospodark? — zacz?li r?wnie? organizowa? spo?eczne reformy. ?w fakt bardzo obrazowo przedstawi? w parlamencie jeden z cynicznych arystokrat?w m?wi?c: „Wszyscy jeste?my teraz socjalistami”. Socjali?ci — zupe?nie szczera organizacja, kierowana przez kilku wybitnie zdolnych ludzi — d?ugi czas wbijali w ludzkie g?owy beznadziejn? ja?owo?? zasady nieinterweniowania w sprawy wymiany d?br. Socjali?ci zaproponowali, ?e pa?stwo powinno nie tylko wtr?ca? si? w sprawy zak?ad?w gospodarczych, ale powinno je przej??, p?ac?c wszystkim ludziom na zasadzie r?wnego zarobkowania, a w ka?dym razie na zasadzie zarobkowania. Pracodawcy nie mieli ochoty zrezygnowa? ze swego stanowiska na rzecz pa?stwa i dlatego te? projekt ?w po wi?kszej cz??ci znikn?? z polityki. M?drzejsi z nich sk?onni byli do przyznania lepszych p?ac. Szczeg?lnie za? sk?onni byli do przyznania r??nych innych korzy?ci pod warunkiem, ?e przyznawa?oby si? je na tej samej zasadzie, co p?ace. W ten spos?b powsta? szereg reform, kt?re — z korzy?ci? lub nie — zmierza?y wszystkie do tego samego celu: zezwala?y pracownikom na domaganie si? pewnych korzy?ci dla siebie jako dla pracownik?w i jako dla czynnika zawsze r??nego od pracodawc?w. Oczywistymi przyk?adami tych d??no?ci by?y ustawy o odpowiedzialno?ci pracodawc?w, pensjach starczych i o ubezpieczeniu. Ta ostatnia ustawa oznacza?a inny, bardziej zasadniczy krok w tym procesie.

Ca?y ten plan reform spo?ecznych, a szczeg?lnie ta ostatnia reforma, wzorowany by? na Niemczech. Zaiste, ca?e angielskie ?ycie tego okresu przyt?oczone by?o przez Niemcy. Doszli?my wtedy do szczytowego punktu owego nabrzmiewaj?cego stale wp?ywu, kt?ry zacz?? narasta? u nas w XVII wieku, wzmocni? si? przez militarne przymierza XVIII stulecia, a w wieku XIX przerodzi? si? w pewnego rodzaju filozofi?, ?eby nie powiedzie? — mitologi?. Niemiecka metafizyka rozwodni?a nasz? teologi? do tego stopnia, ?e najbardziej uroczyste wierzenia wielu ludzi o Wielkim Pi?tku (Good Friday) sprowadzi?y si? do wierzenia w to, ?e pi?tek (Friday) bierze sw? nazw? od teuto?skiej bogini Freya. Historia niemiecka zaanektowa?a histori? angielsk? do tego stopnia, ?e ka?dy Anglik poczytywa? sobie niemal za obowi?zek patriotyczny puszy? si? z tego, ?e jest Germanem. Ani geniusz Carlyle’a, ani kultura, o kt?rej tyle prawi? Matthew Arnold, nie mog?yby same — cho? tak przekonywaj?ce — wywo?a? tego skutku, gdyby nie pewne zewn?trzne zjawisko o wielkiej sile. Oto nasza polityka wewn?trzna przekszta?ci?a si? pod wp?ywem naszej polityki zewn?trznej, nad kt?r? zapanowa?y coraz to drastyczniejsze i drastyczniejsze posuni?cia, kt?re Prusak — wtedy ju? wyra?nie ksi??? wszechgerma?skich szczep?w — podejmowa? celem rozszerzenia niemieckiego wp?ywu na ?wiat. Dani? okradziono z dwu prowincji. Francj? okradziono z dwu prowincji. A chocia? upadek Pary?a uwa?ano wsz?dzie niemal za upadek stolicy cywilizacji — tak jak zniszczenie Rzymu przez Got?w — mimo to przecie? najbardziej wp?ywowi ludzie w Anglii w dalszym ci?gu nie widzieli w tym fakcie nic innego, jak tylko solidny sukces naszych ziomk?w i starych sprzymierze?c?w spod Waterloo. Metody, jakimi to osi?gni?to, ?onglowanie roszczeniami do Augustenburga, sfa?szowanie telegramu z Ems — albo skutecznie zatajono, albo te? mgli?cie pochwalono. „Wy?szy krytycyzm” wtargn?? do naszej etyki i teologii. Nasz pogl?d na Europ? wypaczy? si? i straci? proporcj? na skutek przypadkowej — cho? naturalnej — troski o Konstantynopol i nasz? drog? do Indii, co sk?oni?o Palmerstona i p??niejszych premier?w angielskich do popierania Turcji i uwa?ania Rosji za jedynego wroga. T? nieco cyniczn? postaw? reprezentuje dziwna posta? Disraelego, kt?ry zawar? proturecki uk?ad, pe?en rasowej oboj?tno?ci Disraelego dla chrze?cija?skich zagadnie? w Turcji, i przypiecz?towa? go swym podpisem w Berlinie, w obecno?ci Bismarcka. Disraeli nie by? pozbawiony wnikliwo?ci. Widzia? niekonsekwencje i z?udzenia angielskie. Powiedzia? on wiele m?drych rzeczy o Anglikach. Szczeg?lnie m?dra by?a jedna z tych uwag. Oto wyznawcom „szko?y manchesterskiej” powiedzia?, ?e motto angielskie brzmi: „Pok?j i bogactwo w?r?d g?oduj?cych ludzi i w?r?d ?wiata pod broni?”. S?owa jego o pokoju i bogactwie mo?na by by?o z powodzeniem sparodiowa?, czyni?c z tej parodii komentarz na temat tego, co on sam powiedzia? o „pokoju z honorem”. Oto, wracaj ?c z konferencji berli?skiej, powinien by? rzec: „Przynosz? wam pok?j z honorem. Pok?j, z nasionami najokropniejszej wojny w historii, i honor, kt?ry pad? ofiar? starego ?otra z Berlina”.

Je?eli jednak idzie o reformy spo?eczne, uwa?ano — jak to ju? widzieli?my — ?e tu zw?aszcza N iemcy torowa?y drog? i znalaz?y lekarstwo na rozwi?zanie gospodarczych niedomaga?. Je?eli idzie o zagadnienie ubezpiecze?, podziwiano Niemcy za to, i? zmusi?y wszystkich robotnik?w do odk?adania cz??ci zarobk?w na czas choroby. Liczne inne przepisy, wprowadzone zar?wno w Anglii, jak i w Niemczech, realizowa?y ten sam idea? ochrony biedaka przed nim samym. W ka?dym takim wypadku oznacza?o to mieszanie si? w sprawy rodzinne jakiej? „pozarodzinnej” w?adzy. Nie przywi?zywano jednak wi?kszej wagi do tar?, kt?re na tym tle powstawa?y, uwa?ano bowiem, ?e wszelkie uprzedzenia do tego procesu s? dzieci?ciem ciemnoty. Ow? ciemnot? zwalczano za? w tym czasie za pomoc? ?rodka, kt?ry zwano wykszta?ceniem, a by?o to znowu przedsi?wzi?cie natchnione w g??wnej mierze przez przyk?ad Niemiec, po cz??ci przez handlowe wsp??zawodnictwo z nimi. Wskazywano na fakt, ?e zar?wno rz?d niemiecki, jak i wielcy pracodawcy byli zdania, i? je?li idzie o instruowanie ca?ej rasy niemieckiej — op?aca si? obmy?lana w najdrobniejszych szczeg??ach organizacja. Uwa?ano, i? rz?d ro?nie w si?? dzi?ki temu, ?e trenuje uczonych tak, jak si? trenuje ?o?nierzy, a wielkie przedsi?biorstwa pot??niej? wtedy, kiedy przetwarzaj? pogl?dy ludzkie w taki spos?b, w jaki przetwarza si? surowce. W Anglii wprowadzono bezp?atny system przymusowego kszta?cenia si?. Wielu uczciwych, powa?nych entuzjast?w poci?o si? nad stworzeniem skali poziom?w nauczania i egzaminowania, kt?re mia?y zwi?za? najzdolniejszych biedak?w z kultur? angielskich uniwersytet?w i z bie??cym nauczaniem historii czy filozofii. Nie mo?na jednak powiedzie?, ?e doprowadzono do rezultat?w tak znacz?cych, jak rezultaty niemieckie. Z takich czy innych przyczyn biedak angielski pozosta? pod wielu wzgl?dami tym, czym byli jego ojcowie. Uwa?a?, ?e „wy?szy krytycyzm” jest dla niego zbyt wysoki, by go krytykowa?.

Przyszed? jednak dzie?, w kt?rym — gdyby?my byli rozs?dni — powinni?my Panu Bogu podzi?kowa?, ?e si? nam ten eksperyment nie powi?d?. Wykszta?cenie, je?eli kiedykolwiek istotnie wchodzi?o w gr? w tej sprawie, by?oby niew?tpliwie szlachetnym darem. Mam na my?li wykszta?cenie w sensie zasadniczej tradycji naszych dziej?w, z ich poj?ciem wolno?ci, poszanowania rodziny i rycersko?ci, co by?o ozdob? chrze?cija?skiej kultury. Czeg?? jednak nauczy?by si? w naszej epoce nasz lud, gdyby by? uczy? si? tego wszystkiego, czego uczy?y nasze szko?y i uniwersytety? Nauczy?by si?, ?e Anglia by?a tylko ma?? ga??zk? na olbrzymim drzewie teuto?skim, ?e niezg??biona sympatia duchowa — jak wszechogarniaj?ce morze — zawsze czyni?a z nas naturalnych sprzymierze?c?w tego wielkiego narodu, kt?ry osiad? nad ?agodnie wij?cym si? Renem. Nauczy?by si?, ?e wszelkie ?wiat?o wysz?o od Lutra i lutera?skich Niemiec, ?e nauka niemiecka wci?? jeszcze oczyszcza?a chrystianizm z jego nalecia?o?ci greckich i rzymskich. Nauczy?by si?, ?e Niemcy by?y jak las, kt?remu przeznaczenie kaza?o si? rozrasta?, ?e Francja by?a kup? gnoju skazan? na zgnicie — kup? gnoju, na kt?rej pia? kogut. Gdzie? zawiod?aby nas owa drabina wykszta?cenia, je?li nie na katedr?, z kt?rej jaki? pretensjonalny profesor udowadnia?, ?e wyra?enie „cousin german” (stryj eczny kuzyn) znaczy to samo co „German cousin” (niemiecki kuzyn)! Czeg?? nauczy?by si? ulicznik, kt?ry by uko?czy? uniwersytet? Nauczono by go, ?e Sasa nale?y mi?o?nie ob?apia? dlatego, ?e przecie? Sas stanowi drug? po?ow? Anglo-sasa! Przyszed? jednak dzie?, kiedy nieuczony cz?owiek doszed? do przekonania, ?e musi si? nauczy? innych rzeczy.

Przysz?o mu to ?atwiej ni? jego uczonym ziomkom, jako ?e nie mia? si? czego oducza?.

Ten, o kt?rym tyle si? m?wi?o i na kt?rego cze?? tyle si? ?piewa?o — poruszy? si? i przekroczy? granic? Belgii. By?y to czasy, kiedy ludzko?? mia?a przed oczyma ca?e pi?kno jego kultury i wszystkie jej organizacyjne dobrodziejstwa. I w?a?nie wtedy, w blasku wstaj?cego dnia — zobaczyli?my, co to za ?wiat?o wiod?o nas dotychczas, zrozumieli?my, na jak? to mod?? chcieli?my siebie samych przemodelowa?. W ?adnym te? okresie dziej?w ludzko?ci ironia Bo?a nie wybra?a istot g?upich po to, ?eby tak mia?d??co zawstydzi?y m?drc?w. Oto bowiem szary t?um biednych i nieo?wieconych Anglik?w — kt?rzy wiedzieli tylko tyle, ?e s? Anglikami — przebi? t? ohydn? sie? paj?cz?, tkan? przez czterysta lat — i stan?? tam, gdzie stali jego ojcowie wtedy, kiedy u?wiadomili sobie, ?e s? chrze?cijanami. Angielscy biedacy, ?amani w ka?dym buncie, poniewierani na wszelkie sposoby, d?ugo kiedy? pozbawieni prawa w?asno?ci a dzi? pozbawiani prawa wolno?ci — wtargn?li w histori? przy d?wi?ku tr?b i w ci?gu dw?ch lat przeobrazili si? w jedn? z ?elaznych armii ?wiata. Kiedy krytyk polityczny i literacki — czuj?c, ?e obecna wojna jest przecie? wojn? bohatersk? — szuka wok?? siebie bohatera — mo?e wskaza? tylko na posp?lstwo.


XVIII. Zako?czenie

W tak ma?ej ksi??ce na tak obszerny temat, w ksi??ce, pisanej po?piesznie w?r?d trosk wielkiej burzy dziejowej — by?oby rzecz? absurdaln? udawa?, ?e osi?gn??em w?a?ciw? proporcj?. Pragn? jednak przyzna? si? do pewnej pr?by wyr?wnania dysproporcji. M?wimy cz?sto o perspektywie historycznej. Osobi?cie jestem raczej zdania, ?e za wiele jest tej perspektywy dziejowej, kt?ra z olbrzyma robi kar?a, a z kar?a olbrzyma. Przesz?o?? jest olbrzymem widzianym w zniekszta?caj?cym skr?cie, z ogromnymi stopami na pierwszym planie. Czasami s? to nogi z gliny. Zbyt cz?sto widzimy jedynie zmierzch ?redniowiecza, nawet wtedy, kiedy podziwiamy jego koloryt, a studium o takim cz?owieku jak Napoleon jest dla nas cz?sto rozpraw? o „ostatniej fazie”. S? ludzie, kt?rzy uwa?aj?, i? jest rzecz? rozs?dn? rozprawia? szczeg??owo o Old Sarum32, a ?mieszn? rozprawia? o The Use of Sarum. S? ludzie, kt?rzy w parku Kensingtonskim wznosz? z?oty pomnik Albertowi, wi?kszy ni? wszystko, co ktokolwiek wzni?s? kiedykolwiek ku pami?ci Alfreda. Zdaje si?, ?e dzieje Anglii rozumiemy opacznie przede wszystkim dlatego, ?e nie zdajemy sobie sprawy, gdzie jest ich punkt krytyczny. Punkt ten zwyk?o si? umieszcza? w okresie Stuart?w. Mam wra?enie, ?e wiele kronik na temat naszej przesz?o?ci cierpi na to samo ob??kanie, co kronika niejakiego pana Dick. Historia Stuart?w by?a wprawdzie tragedi?, ale — moim zdaniem — by?a r?wnie? epilogiem.

Zgaduj? — gdy? mo?e to by? tylko zgadywanie, ?e zmiana przysz?a w istocie wraz z upadkiem Ryszarda II jako nast?pstwo faktu, ?e nie powiod?o mu si? u?y? ?redniowiecznego despotyzmu dla poparcia sprawy ?redniowiecznej demokracji. Anglia, jak i inne narody chrze?cija?skie, powsta?a nie tyle przez ?mier? staro?ytnej cywilizacji, ile przez jej ucieczk? od ?mierci, czy te? fakt, ?e odm?wi?a umarcia. ?redniowieczna cywilizacja zrodzi?a si? z oporu przeciwko barbarzy?com, z oporu przeciwko otwartemu barbarzy?stwu z P??nocy i bardziej subtelnemu barbarzy?stwu ze Wschodu. Pomno?y?a ona przywileje oraz usprawni?a system samorz?du lokalnego pod panowaniem kr?l?w, kt?rzy mieli w swym r?ku jedynie szersze sprawy: wojny oraz podatki. W rezultacie, w czasie angielskiej wojny ch?opskiej w XIV stuleciu — kr?l i lud ?wiadomie weszli na chwil? w przymierze. I kr?l, i lud doszli do przekonania, ?e jaki? trzeci czynnik wzi?? nad nimi g?r?. Tym czynnikiem by?a arystokracja, kt?ra zdoby?a parlament i nazwa?a si? parlamentem. Izba Gmin, jak sama nazwa wskazuje, sk?ada?a si? pierwotnie z prostych ludzi, kt?rych kr?l powo?ywa? jako ?awnik?w przysi?g?ych. Na dol? czy niedol? sta?a si? pot??nym organem rz?dz?cym, prze?y?a Ko?ci??, monarchi? i posp?lstwo. Jej dzie?em jest wiele wielkich i niema?o dobrych osi?gni??. Stwoizy?a to, co zwiemy Imperium Brytyjskim. Stworzy?a co?, co by?o czynnikiem o wiele bardziej warto?ciowym: nowy i naturalny typ arystokracji, bardziej ludzki i nawet bardziej humanitarny ani?eli wi?kszo?? arystokracji ?wiata. Przynajmniej do niedawna posiada?a na tyle wyczucia instynkt?w ludu, ?eby uszanowa? wolno??, a w szczeg?lno?ci ?miech, kt?ry sta? si? niemal religi? angielskiej rasy. W tym wszystkim — na sumieniu arystokracji le?? dwa ?wiadome post?pki, kt?re uwa?a?a ona za naturaln? cz??? sk?adow? swej polityki. Oto stan??a ona po stronie protestant?w, a p??niej (cz??ciowo jako rezultat) stan??a po stronie Niemiec. Do bardzo niedawna wi?kszo?? inteligentnych Anglik?w wierzy?a uczciwie, ?e w obydwu wypadkach chodzi?o tu o stawanie po stronie post?pu przeciw zacofaniu. Pytaniem, kt?re dzi? wielu z nas zadaje sobie nieuchronnie — i b?dzie zadawa? bez wzgl?du na moje stanowisko — jest pytanie, czy arystokracja nie stan??a raczej po stronie barbarzy?stwa przeciw cywilizacji.

W ka?dym razie, je?li jest cho? troch? s?uszno?ci w moim widzeniu spraw — wr?cili?my do pocz?tku naszych dziej?w: wr?cili?my do wojny z barbarzy?cami. Wydaje mi si? rzecz? naturaln?, ?e Anglik i Francuz powinni by? po tej samej stronie — jak byli Alfred i Abbo w tym ponurym stuleciu, kiedy barbarzy?cy spustoszyli Wessex i oblegli Pary?. Wydaje mi si?, ?e dzi? nie ma jednak tak pewnych sprawdzian?w duchowego zwyci?stwa cywilizacji w odr??nieniu od zwyci?stwa materialnego. Idee pomiesza?y si?, skomplikowa?y w subtelnych odcieniach i zagubi?y si? w subtelnych nazwach. M?j osobisty pogl?d, czy cofaj?cy si? barbarzy?ca pozostawi za sob? ducha barbarzy?stwa — jak zara?one chorob? powietrze — uzale?ni? przede wszystkim od jednego moralno-politycznego sprawdzianu. Dusz? barbarzy?stwa jest niewolnictwo. Pod pozorami zorganizowanego systemu i drylu — niemieckie uj?cie w karby ludzi ubogich by?o popadni?ciem barbarzy?c?w w niewol?. Na tle naszych konwencjonalnych reform wsp??czesnych, nie widz? dla nas samych innego wyj?cia z tej perspektywy jak tylko stworzenie tego, co stworzyli ludzie ?redniowiecza po pobiciu ?wczesnego barbarzy?cy: przy pomocy cech?w oraz ma?ych, niezale?nych organizacji — powinni?my stopniowo przywr?ci? w?asno?? osobist? ludzi biednych i wolno?? osobist? rodziny. Chodzi jedynie o to, ?eby Anglicy chcieli to zrobi?. Tym, kt?rzy w?tpili, pokazali w czasie wojny, ?e nie stracili przecie? odwagi i zdolno?ci przodk?w i mog? przeprowadzi? to, co chc? — je?li zechc?. Je?li tego nie zrobi?, je?li si? b?d? dalej porusza? jedynie tym martwym rozp?dem dyscypliny spo?ecznej, kt?rej nauczyli si? od Niemc?w, nie widz? dla nas innych horoskop?w, jak tylko to, co Hilary Belloc — odkrywca tego wielkiego pr?du socjologicznego — nazwa? „pa?stwem serwilistycznym”. Przychodz? nastroje, ?e cz?owiek, rozwa?aj?c tak? konkluzj? naszych dziej?w, ?yczy?by sobie na po?y, ?eby ta fala teuto?skiego barbarzy?stwa zmy?a z powierzchni ziemi nas i nasze armie i ?eby ?wiat nigdy niczego innego nie wiedzia? o ostatnich Anglikach — jak to, ?e zgin?li za wolno??.


1

S?owa peers u?ywa si? dzi? w potocznej mowie angielskiej na okre?lenie lord?w; wywodzi si? ono od ?aci?skiego s?owa pares, tj. r?wni (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


2

Zgodnie ze star? angielsk? rymowank?, kr?l Cole w ?rodku nocy za??da? fajki i trzech skrzypk?w, aby mu przygrywali.

(îáðàòíî)


3

Jednym z cenionych w Anglii gatunk?w ostrygi jest „Colchester native oyster”, co znaczy dos?ownie „ostryga b?d?ca rdzennym mieszka?cem Colchesteru”.

(îáðàòíî)


4

Znany r?d arystokratyczny Anglii (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


5

Arcybiskup Canterbury, uczony i m?? stanu, urodzony we W?oszech w pierwszych latach XI wieku (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


6

W chwili najwi?kszego nat??enia reformacji (1548), kt?rej ofiar? pad?y niezliczone zabytki sztuki ko?cielnej (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


7

Przed wej?ciem do londy?skiego dworca Charing Cross stoi wielki krzy? kamienny; stoi on w miejscu, w kt?rym kr?l Edward I postawi? w 1290 r. krzy? dla uczczenia pami?ci swej ?ony Eleonory. S?owo „Charing” wywodzi si? od „chere reine” (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


8

Runnymede — ??ka nad brzegiem Tamizy, na kt?rej w 1215 r. podpisana zosta?a Magna Charta, stanowi?ca punkt wyj?ciowy ca?ego systemu swob?d obywatelskich Anglii (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


9

Geoffrey Chaucer (ur. 1340 — zm. 1400), najwi?kszy ?redniowieczny poeta Anglii, autor s?ynnych „Opowie?ci kanterburskich” (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


10

Robin Hood, bohater angielskich ballad p??nego ?redniowiecza. Dla ludu angielskiego owych czas?w Robin Hood by? bo?yszczem, podobnie jak Artur dla klas wy?szych. W legendzie ludowej ?y? Robin Hood jako idealny rozb?jnik, kt?ry zabiera bogatym i rozdaje ubogim, wielbi Naj?wi?tsz? Pann?, a nienawidzi mnich?w, jest odwa?ny, szczodry, rycerski dla kobiet, ?ucznik niezr?wnany, mi?o?nik natury, bohater tysi?ca romantycznych zdarze? (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


11

Najwcze?niejszy z poet?w chrze?cija?skich Anglii (zmar? ok. 680 r.). Posta? na p?? legendarna (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


12

W Wielkiej Brytanii poza niedzielami istniej? tylko tzw. „?wi?ta bankowe” (Bank-holidays) — przyp. t?um.

(îáðàòíî)


13

Sw. Tomasz Becket, arcybiskup Canterbury, zamordowany zosta? w 1170 r. w swej katedrze przez czterech rycerzy z rozkazu kr?la Henryka II. Przed powo?aniem na stolic? arcybiskupi? by? on kanclerzem tego? kr?la (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


14

T. Carlyle (1795–1881), brytyjski eseista, historyk i filozof (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


15

Cecil Rhodes (1853–1902), tw?rca imperium brytyj skiego w P?d. Afryce. Od jego imienia wzi??a nazw? Rodezja (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


16

L. S. Jameson, pionier kolonialny i jeden z przyw?dc?w politycznych i premier?w P?d. Afryki (1853–1917). Bliski wsp??pracownik Cecila Rhodesa. Znany z zagonu, dokonanego w r. 1895 w Transwalu na czele 600 ludzi, za kt?ry ukarany zosta? rocznym wi?zieniem (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


17

Przewodnicz?cy Izby Gmin to Speaker. W czasie obrad le?y przed nim na stole tradycyjne ber?o — maczuga, zwane Mace (przyp. tlum.).

(îáðàòíî)


18

W 1265 r. Szymon de Montfort zgin?? w bitwie pod Evesham, pobity przez ksi?cia Edwarda, p??niejszego kr?la Edwarda I (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


19

W oryginale „The Meaning of Merry England”. Merry England jest poj?ciem zakorzenionym mocno w kulturze angielskiej i oznaczaj?cym star?, weso?? Angli?, pod czym na og?? rozumie si? Angli? ?redniowieczn?. „Radosna Anglia” to niedok?adnie to samo.

(îáðàòíî)


20

Jeden ze stan?w wchodz?cych w sk?ad USA, znany ze szczeg?lnie okrutnego traktowania niewolnik?w a? do wojny domowej w roku 1863, w wyniku kt?rej zniesiono niewolnictwo (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


21

Angielscy reformatorzy spo?eczni z po?owy XIX wieku, kt?rzy przeprowadzili zwyci?sk? kampani? o zniesienie niewolnictwa (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


22

Stopie? naukowy nadawany do dzi? na uniwersytetach angielskich, po?redni mi?dzy naszym magisterium a doktoratem (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


23

Odpowiednik naszego magistra (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


24

„Freedom of City” r?wna si? naszemu „obywatelstwu honorowemu” (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


25

The Thorn of Glastonbury — ze staro?ytnym opactwem benedykty?skim w Glastonbury wi??e si? legenda o g?ogu zakwitaj?cym na Bo?e Narodzenie. G??g ten mia? wypu?ci? p?dy z pielgrzymiego kija J?zefa z Arymatei, kt?remu stara legenda przypisuje zbudowanie pierwszej ?wi?tyni chrze?cija?skiej w Anglii, w miejscu, w kt?rym p??niej powsta?o opactwo (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


26

John of Gaunt (1340–1399), Duke of Lancaster, w?dz i m?? stanu, jedna z czo?owych postaci dziej?w Anglii w XIV w. (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


27

Earl of Chatham — William Pitt (1708–1778), m?? stanu, s?ynny m?wca, jeden z tw?rc?w pot?gi Imperium Brytyjskiego (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


28

Warren Hastings (1732–1818) — pierwszy generalny gubernator Indii, po?o?y? podwaliny pod w?adz? Anglii w Indiach (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


29

?artobliwe okre?lenie wojowniczego patrioty (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


30

John Hampden (ok. 1595–1643) — m?? stanu, walczy? o prymat Izby Gmin (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


31

?artobliwe zdrobnienie nazwiska „Bonaparte” (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)


32

Sarum — zniekszta?cony skr?t ?ac. nazwy Salisbury — „Salisburia”. The Use of Sarum — odmiana liturgiczna obrz?dku ?aci?skiego, skodyfikowana przez ?w. Osmunda (XI w.) dla u?ytku diecezji Salisbury (przyp. t?um.).

(îáðàòíî)

Îãëàâëåíèå

  • Przedmowa Autora do drugiego wydania brytyjskiego
  • I. Wprowadzenie
  • II. Prowincja rzymska Brytania
  • III. Wiek legend
  • IV. Kl?ska barbarzy?c?w
  • V. Sw. Edward i kr?lowie norma?scy
  • VI. Wiek wypraw krzy?owych
  • VII. Zagadnienie Plantagenet?w
  • VIII. „Radosna Anglia"19
  • IX. Wojny z Francj? kszta?tuj? nar?d
  • X. Wojna uzurpator?w
  • XI. Bunt bogaczy
  • XII. Hiszpania i schizma narod?w
  • XIII. Wiek purytan?w
  • XIV. Triumf Wig?w
  • XV. Wojna z wielkimi republikami
  • XVI. Arystokracja i niezadowoleni
  • XVII. Powr?t barbarzy?cy
  • XVIII. Zako?czenie
  • Íàø ñàéò ÿâëÿåòñÿ ïîìåùåíèåì áèáëèîòåêè. Íà îñíîâàíèè Ôåäåðàëüíîãî çàêîíà Ðîññèéñêîé ôåäåðàöèè "Îá àâòîðñêîì è ñìåæíûõ ïðàâàõ" (â ðåä. Ôåäåðàëüíûõ çàêîíîâ îò 19.07.1995 N 110-ÔÇ, îò 20.07.2004 N 72-ÔÇ) êîïèðîâàíèå, ñîõðàíåíèå íà æåñòêîì äèñêå èëè èíîé ñïîñîá ñîõðàíåíèÿ ïðîèçâåäåíèé ðàçìåùåííûõ íà äàííîé áèáëèîòåêå êàòåãîðè÷åñêè çàïðåøåí. Âñå ìàòåðèàëû ïðåäñòàâëåíû èñêëþ÷èòåëüíî â îçíàêîìèòåëüíûõ öåëÿõ.

    Copyright © UniversalInternetLibrary.ru - ýëåêòðîííûå êíèãè áåñïëàòíî