|
Robert Alley Robert Alley
Ostatnie tango w Pary?u
t?umaczy?:
Robert Stiller
Rozdzia? IOl?niewaj?ce s?o?ce zimowe igra?o w ??obkowanych ?ukach ozdobnego mostu kolejowego, rzucaj?c siatk? cieni na ciemn? wod? Sekwany. Pod biegn?c? w g?rze lini? metra, przej?ciu dla pieszych, wygl?daj?cym niby wn?trze jakiej? rozleg?ej i zbytkownej sali, ludzie szli i mijali si? w milczeniu, jak gdyby ??czy? ich dziwny i nieodparty rytua?. Rozkwit?e kolumny z szarob??kitnej stali dope?nia?y z?udzenia, ?e to jaka? zawieszona w up?ywie czasu wyspa Art Nouveau. Dalekie styczniowe s?o?ce nie mog?o jednak ociepli? tej przepysznie dekadenckiej scenerii, gwa?conej przez ziemist? wo? rzeki i wrzask udr?czonego metalu, gdy nad g?ow? turkota? poci?g. Przeci?g?y lament jego syreny zaznaczy? preludium ?wietnego i porywaj?cego koncertu. By? to pocz?tek ta?ca.
Dwoje ludzi id?cych przez most, w tym samym kierunku, ju? zwi?za?o si? w tej wsp?lnej kadencji, chocia? nie podejrzewali tego, nie znali si? i nie umieliby wyja?ni?, co za dziwny zbieg czasu i okoliczno?ci sprowadzi? ich tutaj. Dla ka?dego z nich dwojga ten most, dzie?, sylwetka Pary?a i w?asna sytuacja ?yciowa znaczy?y co? zupe?nie innego, albo nic, i wszelka szansa ich zetkni?cia wydawa?aby si? mikroskopijna.
On mia? jastrz?bi profil, arogancki i nieugi?ty nawet w przygn?bieniu, bo p?aka?, wlok?c si? bez celu od jednej kolumny do drugiej. Cia?o mia? krzepkie i ci??ko umi??nione, porusza? si? niedbale jak starzej?cy si? atleta, kiedy przegarnia? sobie w?osy t?po zako?czonymi palcami, chowa? r?ce naznaczone fizyczn? prac? do kieszeni p?aszcza z wielb??dziej sier?ci, troch? przybrudzonego, lecz dobrze skrojonego w stylu rozs?awionym przez niekt?rych gangster?w ameryka?skich. Rozchylona koszula ukazywa?a byczy kark. Kiedy przeje?d?a? poci?g, uni?s? twarz i wykrzycza? w jego ?oskot ordynarne przekle?stwo. W tej chwili jego twarz, cho? nie ogolona i udr?czona, objawi?a kanciast? precyzj? i subtelno?? w wyrazie ust i oczu, niemal?e kobiecych; ale wygl?da? przy tym szorstko, brutalnie. Mia? jakie? czterdzie?ci pi?? lat i w przystojnej twarzy co? rozwi?z?ego. M??czy?ni, spotykaj?c si? z nim w podcieniach, ust?powali na bok.
Dziewczyna by?a ze dwa razy m?odsza. Mia?a po zawadiacku w?o?ony mi?kki kapelusz z br?zowego filcu i wyraz porywczo?ci, w?a?ciwej m?odym i pi?knym. Jej ch?d by? wyzywaj?cy a? do impertynencji; wymachiwa?a torebk? na d?ugim sk?rzanym pasku, jej p?aszcz do kostek by? z bia?ego zamszu, twarz uj?ta w ko?nierz ze srebrnego lisa. Rz?sy lekko podkre?lone tuszem; pe?ne wargi starannie uwypuklone szmink?, wilgotne i ?wie?e. P?aszcz nie m?g? do ko?ca ukry? jej pe?nego, ?wawego cia?a, jakby pos?usznego tylko swej w?asnej woli.
Nazywali si? Paul i Jeanne. Dla niej zapach Sekwany i wzd?u? nabrze?a odblaski s?o?ca w szybach okien wykuszowych, oprawnych w o??w, elektryczne iskrzenie spod brzucha p?dz?cego na g?ow? metra i zachwycone spojrzenia przechodz?cych m??czyzn by?y potwierdzeniem jej egzystencji. Dla niego wszystko to nic nie znaczy?o, cho?by i zauwa?one; po prostu przypadkowe objawy ?wiata fizycznego, kt?rym si? brzydzi?.
Ona go pierwsza spostrzeg?a i nie odwr?ci?a oczu, gdy on skierowa? na ni? roztargniony lecz pewny wzrok; co? zasz?o w tej pierwszej wymianie spojrze?. M??czyzna, kt?rego wzi??a za wykoleje?ca, sta? si? raptem godny uwagi, mo?e z powodu ?ez i sprzecznego z nimi wra?enia st?umionej gwa?towno?ci. Ujrza?a po prostu przedmiot, zmys?om jej duj?cy wi?ksz? satysfakcj? ni? inne, mimo to przedmiot, rzucony na drog? jej w?asnych bezsensownych w?dr?wek. Jeanne odczu?a przelotn? ch??, aby dotkn?? jego wilgotnych, nie ogolonych policzk?w; Paul zdziwi? si?, ?e drgn??o w nim po??danie i przelotnie zastanowi? si?, czy to naprawd?. Szli przez kilka sekund obok siebie, z twarzami nie wyra?aj?cymi nic opr?cz mglistego zaciekawienia, po czym wyprzedzi?a go, jakby si? sta? kotwic?, ci?gni?t? z ty?u na niewidocznej, lecz nieodpartej nici. Dosz?a do ko?ca mostu i wysz?a z bujnej atmosfery fin-de-siecle'u w surow? wsp??czesno??, w kt?rej nie komponowa?y si? muzycznie klaksony samochod?w, b??kit nieba by? zbyt czysty i ostry, a ??cz?ca ich nieodparta ni? p?k?a - czy te? obwis?a lu?no - i znik?a natychmiast w niepami?ci. Przesz?a ko?o Cafe Viaduc na Rue Jules Verne. Ulica by?a pusta, mimo ?e o tej porannej godzinie szczytu Pary? dygota? od ruchu. Id?c t? ulic? dotar?a do pot??nej, ?elaznej bramy wype?nionej w tle matowym, ???tym szk?em. Przylepione nad dzwonkiem za pomoc? przylepca, r?cznie wypisane, og?oszenie brzmia?o: MIESZKANIE NA V PI?TRZE DO WYNAJ?CIA. Jeanne odst?pi?a o krok, zmru?onymi oczyma spojrza?a na ozdobne balkony, spi?trzone na tle nieba. Przypadkiem trafi?a na ten dom z mieszkaniem do wynaj?cia i zaciekawi?o j?, co te? za mieszkanie znalaz?oby si? za tymi przysadzistymi, grubymi, zmys?owymi filarami i za na wp?? opuszczonymi roletami, kt?re nadawa?y oknom wyraz jakby zaspanych, lubie?nych oczu. Jeanne mia?a narzeczonego i nieraz ju? m?wili o urz?dzeniu sobie wsp?lnego domu - cho? zawsze by?y to rozmowy og?lnikowe, niemal?e akademickie - a? nagle pomy?la?a, ?e to mieszkanie mog?oby si? nadawa? do przekszta?cenia lu?nych pomys??w w rzeczywisto??.
Us?ysza?a kroki i obejrza?a si?, ale ulica wci?? by?a pusta. Zawr?ci?a do kawiarni. Robotnicy w kombinezonach, zgarbieni nad wypolerowan?, aluminiow? lad?, popijali mocn? kaw? i tani koniak przed udaniem si? do roboty. Obrzucili wchodz?c? z rozmachem Jeanne pe?nymi uznania spojrzeniami, jak zwykle m??czy?ni, lecz ona zignorowa?a ich i zbieg?a po schodach do telefonu. Kabina telefoniczna ?wieci?a si? na ko?cu korytarza. Zanim do niej dotar?a, otworzy?y si? drzwi m?skiej garderoby i wyszed? z nich Paul. Zaskoczy?o j? i dziwnie sp?oszy?o to spotkanie; przycisn??a si? plecami do ?ciany, daj?c mu przej?cie. Spojrza? na ni?, skrycie rad z tego zbli?enia i z przypadkowego spotkania. Poczu? ten sam elementarny, lubie?ny odruch, nie troszcz?c si? o subtelniejsze aspekty jej twarzy i stroju tak samo jak przedtem, gdy przypadkiem spostrzeg? j? na mo?cie. By?o co? nadzwyczaj ironicznego w fakcie, ?e przygn?bienie jego rozprasza obiekt tak banalny jak ?adna dziewczyna. Postanowi? dalszy ci?g zda? r?wnie? na los przypadku. Min?? j? nawet u?miechem nie daj?c zna?, ?e j? rozpozna? i wyszed? z kawiarni. Jeanne poczu?a si? jakby speszona tym spotkaniem; niewyt?umaczalny poci?g, jaki odczu?a na mo?cie, powr?ci? i odebra?a go jako co? dziwnie upokarzaj?cego. Wesz?a do kabiny, wrzuci?a ?eton i nakr?ci?a numer, nie troszcz?c si? o przymkni?cie drzwi budki telefonicznej.
- Mamusiu - powiedzia?a - tu Jeanne... Id? obejrze? mieszkanie na Passy... P??niej wyjd? na stacj? po Toma... To na razie... Ca?uj?! do zobaczenia.
Odwiesi?a s?uchawk? i wr?ci?a po schodach na g?r?. Kiedy wysz?a, ulica wydawa?a si? jak na zim? zbyt jasna, zachowana gdzie? poza czasem. Przemkn?? si? ni? g?adki czarny Citroen, ale to by? wyj?tek. Puste rusztowania jakby podtrzymywa?y jeden z eleganckich, starych budynk?w w po?owie drogi mi?dzy przecznicami. Przystan?wszy chwil? na jezdni dotkn??a ?wie?ych kwiat?w, przypi?tych do g??wki jej kapelusza; mia?a t? przyjemn? ?wiadomo??, ?e m??czy?ni z baru patrz? si? za ni?, gdy odwr?ci?a si? i od niechcenia posz?a do tej?e bramy.
Przycisn??a dzwonek i pchn??a ci??kie, ?elazne drzwi. Za matowym, ???tym szk?em znajdowa? si? w?tle o?wietlony hol, pe?en zawiesistej woni Gauloise'?w i czego? niewyra?nego a przykrego, co gdzie? wy?ej bulgota?o na piecu. Blask s?cz?cy si? przez wysokie, nie myte okna o?wieca? ozdobnie kut? klatk? windy. Takie same szyby z matowego, ???tego szk?a oddziela?y hol od pomieszczenia konsjer?ki. Jeanne podesz?a do ma?ego okienka.
Opas?a Murzynka siedzia?a za nim twarz? do przeciwleg?ej ?ciany, zapewne czytaj?c gazet?. Jeanne pr?bowa?a na siebie zwr?ci? jej uwag? chrz?kni?ciem, ale Murzynka nie ruszy?a si? i nie przejawi?a zainteresowania.
- Chodzi o mieszkanie - odezwa?a si? wreszcie Jeanne. - Widzia?am og?oszenie.
Konsjer?ka odwr?ci?a g?ow? i Jeanne spostrzeg?a, ?e ma bielmo na obu oczach.
- Og?oszenie? - powt?rzy?a kobieta, wrogo wpatruj?c si? gdzie? w k?t swojej klitki. - Mnie nic nie m?wi?.
Zamruczawszy co? na kszta?t lamentu pogrzebowego bez s??w i melodii zn?w odwr?ci?a si? od niej.
- Chcia?abym je obejrze? - rzek?a Jeanne.
- Chce pani wynaj???
- Jeszcze nie wiem.
Baba d?wign??a si? i wsta?a, jakby ze straszliwym wysi?kiem. Rozpocz??a litani? utyskiwa?.
- Wynajmuj?. Podnajmuj?. Robi?, co im si? zechce. A ja si? dowiaduj? ostatnia. Ma pani papierosa? Jeanne podci?gn??a torb?, wyj??a paczk? Gitanes i poda?a je przez okienko. Szybko cofn??a d?o?, aby tamta jej nie dotkn??a, konsjer?ka za? wyci?gn??a sobie papierosa. Starannie zapali?a go, przechylaj?c ogromn? g?ow? i usi?uj?c dojrze? jego czubek, po czym zaci?gn??a si? g??boko. Zamiast odda? paczk?, wrzuci?a j? do kieszeni postrz?pionego swetra.
- Dawniej taka nie by?am - rzek?a. - Pani wejdzie na g?r?. Ale beze mnie. Ja si? boj? szczur?w. G?os mia?a zgrzybia?y. Jak gdyby Jeanne chcia?a si? wedrze? w jakie? mroczne i gro?ne za?wiaty, a stra?niczka tej otch?ani stara?a si? jej nie wpu?ci?. Ta starucha, jak Charon u wej?cia do Hadesu, ??da?a z g?ry zap?aty od staraj?cych si? wej?? b?agalnik?w; Jeanne pomy?la?a sobie, ?e teraz baba zniknie w g??bi budynku.
Konsjer?ka pogrzeba?a w wielkich kluczach, kt?rych mn?stwo ponawieszano na tablicy ponad jej fotelem.
- Klucz si? gdzie? zapodzia? - st?kn??a. - Dziwne rzeczy si? tu wyprawiaj?.
Drzwi obok windy uchyli?y si? ze skrzypni?ciem. Jeanne ujrza?a wychud??, pomarszczon? d?o?, jak wynurzy?a si? trzymaj?c pust? butelk? i niezgrabnie postawi?a j? na kafelkowanej posadzce. D?o? znik?a i drzwi si? z westchnieniem zamkn??y.
- Wy??opuj? po sze?? butelek dziennie - stwierdzi?a baba od niechcenia, jakby tu ?y?y zwierz?ta, nie ludzie.
Jeanne odwr?ci?a si?, ?eby odej??. Zniech?ci?o j? zaniedbanie tego budynku, a jeszcze bardziej to wra?enie jakby odci?cia od ?wiata, jakby trafi?a w miejsce poza czasem, gdzie nie ma prawdziwych ludzi, robi?cych to, co robi? prawdziwi ludzie, tylko jakie? stwory ko?lawe i na wp?? martwe.
- Pani zaczeka - zawo?a?a konsjer?ka. - Poszukam. Musi by? drugi klucz.
Pogrzeba?a w szufladzie i wydoby?a stary mosi??ny klucz.
- Prosz? - sapn??a, wr?czaj?c go dziewczynie, kt?ra uchyli?a si? od jej mi?kkiego, pulchnego dotkni?cia. Zanim jednak zd??y?a cofn?? r?k?, baba chwyci?a j? i ?cisn??a. Pokaza?a w g?upawym u?miechu ciemne, spr?chnia?e z?by.
- M?odziutka - wygdaka?a, obmacuj?c jej d?o? i przegub.
Jeanne wyszarpn??a r?k? i ruszy?a do windy. Gdakanie tamtej wci?? jeszcze do niej dobiega?o, gdy zatrzasn??a drzwi klatki i us?ysza?a st?kni?cie zgrzybia?ego silnika, kiedy winda ruszy?a w g?r?. Gmach przypomina? jej mauzoleum, wspaniale zaprojektowane i zbudowane, kt?rego mieszka?cy nie potrafi? wznie?? si? na poziom jego majestatu i daj? mu i?? w rozsypk?. Panowa?a tu absolutna cisza z wyj?tkiem odg?osu starej windy i trza?ni?cia drzwi, gdy wysiada?a na pi?tym pi?trze. Drzwi do mieszkania by?y szerokie, ci??kie, ich lakierowane drewno prawie czarne w cieniu za szybem windy. ??obkowana, mosi??na ga?ka u drzwi wypolerowana przez dotyk mn?stwa d?oni. Jeanne przekr?ci?a klucz i drzwi odchyli?y si? na przedpok?j. Natychmiast uderzy? j? przepych i wdzi?k tego apartamentu. W przedpokoju posadzka by?a z czarnych i bia?ych kafelk?w; boazeria z tego samego co drzwi, ciemnego i drogiego drewna. Z respektem, niemal?e z l?kiem posz?a w g??b korytarza. Dostrzeg?a pi?knie wypracowany parkiet salonu i ciep?o ???te ?ciany o fakturze starego pergaminu. Wysokie, zaokr?glone szyby okien w wykuszu, od dawna nie umyte, rozprasza?y s?oneczne ?wiat?o, wype?niaj?ce pok?j blaskiem roztopionego z?ota. Kszta?t pokoju by? dok?adnie kolisty. Sztukateria z motywem jajka i strza?y przerywa?a si? tu? nad oknami, pozostawiaj?c g?adk? przestrze? szeroko?ci nie wi?cej ni? metra, gdzie gips odpad? przed laty. Na ciep?ym z?ocie ?cian widnia?y zacieki, a po wisz?cych tu niegdy? wielkich, owalnych i prostok?tnych obrazach pozosta?y ciemne sylwetki, jakby cienie zmar?ych mieszka?c?w. By?a to atmosfera schy?kowej elegancji, bogatej i nieco dekadenckiej. Patrz?c? na to Jeanne tyle? poci?ga? zmys?owy przepych tego apartamentu, co i odstr?cza?o poczucie upadku i rozk?adu, ledwie wyczuwalny zapach st?chlizny, kojarz?cy si? jej ze ?mierci?.
Wesz?a do okr?g?ego salonu i zerwa?a z g?owy kapelusz.
Roztrz?sn??a swe g?ste, kasztanowate w?osy, dotychczas ukryte, rozpi??a p?aszcz i okr?ci?a si? na ?rodku w piruecie, ale powolnym, z uznaniem podnosz?c oczy i r?ce. O?lepi?o j? ?wiat?o z okien na wp?? zakrytych roletami; cienie jakby troch? bli?ej podpe?z?y.
Nagle spostrzeg?a: go. Siedzia? na kaloryferze z g?ow? opart? na kolanach. Wrzasn??a i przygryz?a pi???.
Nie poruszy? si?.
- Kim pan jest? - wytchn??a.
Staraj?c si? opanowa?, z wolna odst?powa?a w stron? drzwi.
- Przestraszy? mnie pan - powiedzia?a jak najspokojniej. Potem rozpozna?a cz?owieka z mostu. - Jak pan tu wszed??
- Przez drzwi.
G?os mia? niski i wibruj?cy. M?wi? po francusku z obcym akcentem, chropawo i jakby z pogard? dla tego j?zyka.
Jeanne przystan??a w drzwiach na korytarz. Paul nie ruszy? si? z kaloryfera. Pozosta?o jej tylko odwr?ci? si? i wyj??; ale nie wiadomo czemu si? zawaha?a.
- Taka jestem g?upia - odezwa?a si?. - Zostawi?am otwarte drzwi. Ale nie s?ysza?am, jak pan wchodzi?.
- Ju? tu by?em.
Odwr?ci?a si? i zn?w popatrzy?a na jego profil. Wygl?da? smutno i zarazem arogancko; Jeanne poczu?a ciekawo??.
- Przepraszam - powiedzia?a.
Sylwetka Paula wyd?u?y?a si? i rozszerzy?a. Jego pot??ne bary jakby pasowa?y do rozleg?o?ci pokoju, a st?pa? z pewnego rodzaju oci??a?? gracj?. Spojrzenie mia? inteligentne, bardzo przenikliwe, patrzy? na ni? ironicznie, unosz?c w g?r? drugi klucz, ?ci?ni?ty w grubych palcach.
- Ach, ten klucz - powiedzia?a. - Wi?c to pan go zabra?.
- Da?a mi go - poprawi?, ci?gle z niej pokpiwaj?c.
Jej oczywisty l?k wydawa? mu si? ma?ostkowy, niemal?e ?mieszny. Nie sprawia?o mu wi?kszej r??nicy, czy ta dziewczyna mu wierzy, czy nie, czy zostanie, czy wyjdzie, lecz bawi?o go jej zmieszanie.
- Musia?am przekupi? konsjer?k? - rzek?a Jeanne i sama si? zdziwi?a, ?e chce si? jej rozmawia?. Dlaczego po prostu nie odejdzie od tego dziwnego cz?owieka, kt?ry p?aka? na mo?cie, a potem czai? si? w cieniach pustego mieszkania? Czy nie jest przypadkiem ob??kany?
- Ma pan ameryka?ski akcent - powiedzia?a mu, jakby o tym nie wiedzia?, i poczu?a si? g?upio.
Paul zdecydowa? si? j? ignorowa?. Odwr?ci? si? i ruszy? w obch?d pokoju, ogl?daj?c ze znawstwem posadzki, gdzie pastowanie ju? dawno si? wytar?o, i ?uszcz?ce si? ?ciany. Zdawa? si? by? r?wnie pr??ny jak silny.
- Fascynuj? mnie te stare budynki - odezwa?a si? Jeanne.
- Mo?na je niedrogo wynaj?? - rzek? protekcjonalnie i przesun?? palcem po kominku. Znieruchomia?, wpatrzony w kurz, kt?ry si? tam zebra?, wspomniawszy nagle szok, kiedy zobaczy? trupa swej ?ony i jak po przybyciu policji uciek? z ich w?asnego hotelu, i przera?enie na twarzach mieszka?c?w. Nie pami?ta?, co by?o dalej. Twarz dziewczyny spotkanej na mo?cie jakby zogniskowa?a jego rozpacz, tak bardzo ?ywa.
- Fotel dobrze by wygl?da? przy tym kominku - powiedzia?a Jeanne.
- Nie - sprzeciwi? si?. - Fotel musia?by stan?? przy oknie.
Trzyma?a si? od niego na dystans, chocia? mia?a ochot? przyjrze? mu si? bli?ej, obejrze? jego ubranie i jasnoszare oczy, prawie ukryte pod wynios?ym nawisem brwi. Nie pojmowa?a, dlaczego s?ucha, jak on si? jej sprzeciwia; i bardzo zale?a?o jej, aby go zmi?kczy?.
Dalej ogl?dali ten pok?j, a potem przeszli do przyleg?ych pomieszcze?, oboje poch?oni?ci udawaniem, ?e bardziej interesuje ich sam apartament ni? to nieprawdopodobne spotkanie i ukryta w nim zapowied? - lub gro?ba - tego, czym si? mo?e zako?czy?. Przeszli ceremonialnie do jadalni, on kilka krok?w za ni?. Pod jedn? ze ?cian pi?trzy?y si? oprawne roczniki po???k?ych gazet; sta?o na trzech nogach stare biurko i pod brudn? p?acht? majaczy?o zbiorowisko po?amanych skrzy?, krzese? i innych mebli. Paul pr?bowa? ustawi? stare biurko i zaj?? si? przywracaniem mu chwiejnej r?wnowagi, czekaj?c, co zrobi dziewczyna. Wyczuwa? w niej poci?g i l?k. Postanowi?, ?e nic nie uczyni, aby jej pom?c. Nie obchodzi?o go, co z tego wyniknie, bo widzia? j? i siebie jako dwa ?mieszne cia?a, pozbawione znaczenia i motywacji.
Zamkn?? oczy, t?umi?c w sobie przypomnienie ubieg?ej nocy. Gdy je otworzy?, zobaczy?, ?e dziewczyna rozchyli?a p?aszcz, ukazuj?c kr?tk?, ???t? sp?dniczk? i nogi, sprawiaj?ce wra?enie nadzwyczaj d?ugich, gubi?ce si? w u?cisku mi?kkich kozaczk?w z ciel?cej sk?ry. Jej uda wydawa?y si? odrobin? pe?niejsze tu? pod brzegiem mini sp?dniczki ni? w miejscu, gdzie si? zbiega?y. Sk?r? mia?a j?drn? i jakby rozjarzon? w odbitym ?wietle. Paul dostrzeg?, ?e jej piersi s? du?e i nie potrzebuj? stanika. Jeanne wyprostowa?a si? w ramionach.
- Wynajmie pan to mieszkanie? - spyta?a.
- A pani?
- Nie wiem.
Paul podszed? do okna. Blaszane i ?upkowe dachy Passy ci?gn??y si? w dal ku rzece, istne morze zwariowanych, kanciastych p?aszczyzn, z lekka poci?gni?tych niebieskawo-szarym kolorem; w oddali stercza?a Wie?a Eiffla, kolczasta i prosta, jakby olbrzymia antena ?ci?gaj?ca energi? z nieba. Tak on jak i Jeanne przygl?dali si? wie?y, ona pod wra?eniem jej pot?gi, on za? jej pretensjonalnego efektu. Po chwili Paul spostrzeg? jej odbicie w szybie i zacz?? si? przygl?da? jej cia?u. By?a dotkliwie ?wiadoma jego przesuwaj?cych si? po niej oczu, tyle? za?enowana, co w jaki? spos?b podekscytowana, jak gdyby jej sprawia?y przyjemno?? te drobne upokorzenia.
- Ciekawa jestem, kto tu ?y? - powiedzia?a. - To mieszkanie stoi od dawna puste.
Wysz?a na korytarz i skierowa?a si? w g??b do ?azienki. S?dzi?a, ?e p?jdzie za ni?, lecz us?ysza?a jego kroki zmierzaj?ce do kuchni. Obejrza?a w roztargnieniu ?azienk?, wyra?nie ?wiadoma, ?e on si? porusza w drugim ko?cu mieszkania. Wn?trze rozja?nione by?o ?wietlikiem nad wann?. Armatura staro?wieckiej, podw?jnej umywalki stanowi?a komplet z owaln? ram? lustra. Jeanne zatrzyma?a si? przed nim, poprawi?a sobie w?osy i sprawdzi?a w lustrze makija?. Po czym, w nag?ym przyp?ywie zuchwalstwa, obci?gn??a w d?? majtki, unios?a p?aszcz i sp?dniczk?, usiad?a na toalecie. Wiedzia?a, ?e bezczelno?ci? jest robi? to nie zamkn?wszy si? od ?rodka, a nawet przy drzwiach otwartych na o?cie?; ?e on w ka?dej chwili mo?e tu wej??; a jednak bawi?a j? ta mo?liwo??. Przera?ona, ?e m?g?by j? tak przy?apa?, r?wnocze?nie jakby spodziewa?a si?, ?e to nast?pi.
Oparty o ?cian? w kuchni Paul ogl?da? rury pod sufitem. Odg?os wody spuszczanej w ?azience odwr?ci? jego uwag?. Do kuchni wesz?a Jeanne i min?li si?, nie patrz?c sobie w oczy, rozeszli si? po r??nych pokojach. Oboje u?wiadamiali sobie, ?e przed?u?aj?c t? inspekcj? zwi?kszaj? szanse jakiej? konfrontacji. Jedno ani drugie nie pragn??o czynnie tej konfrontacji ani te? nie zd??a?o do niej, ?adne jednak nie chcia?o si? wy?ama? z sekwencji ruch?w, kt?ra mog?a ich ponownie zetkn??; jak gdyby ustawieni w rodzaj uk?adu choreograficznego nie chcieli zepsu? nastroju sztuki, zawartej w tych ?cianach aury bezczasowo?ci.
Niemile wdar? si? w to dzwonek telefonu. Jeanne podnios?a s?uchawk? w sypialni, aj Paul zrobi? to r?wnocze?nie w jadalni. Obcy g?os m?wi?cego zamar? i wy??czy? si?, ale Paul i Jeanne dalej nas?uchiwali, ka?de z nich skupione na oddechu drugiego. Ona chcia?a, ?eby si? odezwa?, ust?pi? w jakim? drobiazgu - okaza? najmniejsz? s?abo?? - wtedy ju? mog?aby zapewne wsta? i po prostu wyj??. A nie zdoby?a si? nawet na od?o?enie s?uchawki, cho? pragn??a rzuci? j? z trzaskiem na ozdobny staro?wiecki korpus aparatu. Jego nieust?pliwa arogancja trzyma?a j?. Paul m?g? to podejrzewa?, bo dumny by? ze swej si?y.
Po?o?y? cichutko s?uchawk? na pod?odze, wsta? i przeszed? szybko przez okr?g?y salon na korytarz. Zobaczy? j? kl?cz?c? na pod?odze, odwr?con? do niego plecami, wci?? zas?uchan?. W s?o?cu w?osy jej p?on??y jaskrawo pomara?czowe jak gdyby w ogniu; drug? r?k? odgarnia?a do ty?u p?aszcz i przez chwil? przygl?da?a si? napi?tym mi??niom na jej udach.
Cicho post?pi? naprz?d i dojrza? dziecinny wyraz oczekiwania, gdy Jeanne nie?wiadomie przesun??a sobie po wardze czubkiem j?zyka. Wtem spostrzeg?a go. Czym pr?dzej od?o?y?a s?uchawk?, zmieszana i rozdra?niona; nie wiedzia?a, jak na niego spojrze?. W tej chwili ba?a si? i nienawidzi?a go.
- I co, zdecydowa? si? pan? - spyta?a, nie mog?c ukry? irytacji w g?osie. - Wynajmuje pan?
- Tak. Ju? by?em zdecydowany.
Uzyskawszy potwierdzenie swej si?y, z?agodnia? wobec Jeanne. Postanowi? bez wzgl?du na okoliczno?ci zachowa? si? ca?kiem uczciwie.
- A teraz nie wiem - powiedzia?. - Pani si? spodoba?o?
Wzi?? j? za r?k? i pom?g? jej wsta?. Mia?a palce ch?odne, g?adkie i ust?pliwe, obj??a nimi jego palce; ona za? poczu?a si?? jego szerokiej d?oni, palc?w niegdy? stwardnia?ych od jakiej? d?ugotrwa?ej pracy fizycznej. Po raz pierwszy dotkn?li si?; d?onie ich przed?u?y?y to zetkni?cie. Nigdy jeszcze nie czu?a si? tak bezbronna.
- Spodoba?o si?? - powt?rzy?, kiedy r?ce ich si? roz??czy?y. - To mieszkanie?
- Musz? si? zastanowi? - wyrazi?a w tych s?owach sw?j l?k; trudno jej by?o zastanawia? si? nad czymkolwiek.
- Byle pr?dko - powiedzia?, u?ywaj?c potocznego zwrotu, kt?ry w jego ustach zabrzmia? jak pogr??ka.
Odszed? i Jeanne us?ysza?a jego kroki na korytarzu, trza?ni?cie drzwi frontowych, a potem ju? tylko w?asny oddech. Gdzie? o dwie przecznice dalej zatr?bi? samoch?d i zapad?a kompletna cisza. Poszed? sobie - stwierdzi?a - i poczu?a si? ca?kiem bez si?. Zgarn??a z pod?ogi sw?j kapelusz i w g??bokim zamy?leniu ruszy?a przez salon do wyj?cia.
Paul czeka? na ni?. We wprost padaj?cym blasku s?o?ca wygl?da? jeszcze pot??niej z uniesionym podbr?dkiem, z oczyma na wp?? przymkni?tymi. Ramiona za?o?y? na piersi; jego rozchylony p?aszcz ukazywa? muskularn? krzep? torsu i n?g. Jeanne odezwa?a si?:
- S?dzi?am, ?e pan wyszed?.
- Zatrzasn??em drzwi. - Podszed? do niej z wolna, wpatruj?c si? w jej rozszerzone, niebieskie, umykaj?ce oczy, w kt?rych by?o teraz wi?cej rezygnacji ni? l?ku. - Czy ?le zrobi?em?
- Nie, nie - odrzek?a. - Po prostu my?la?am, ?e pan wyszed?.
Paul uj?? jej twarz w d?onie i poca?owa? j? w same usta. W pomieszaniu upu?ci?a kapelusz i torebk?, r?ce po?o?y?a na jego szerokich barach. Stali przez chwil? absolutnie bez ruchu. Nic w okr?g?ym pokoju nie porusza?o si? z wyj?tkiem py?k?w kr???cych w smudze s?o?ca; nie dobiega? ich ?aden odg?os opr?cz w?asnych, wyt??onych oddech?w. Byli jak gdyby zawieszeni w czasie, jak wyblak?e pi?kno tego pokoju, odgrodzeni od ?wiata i od w?asnych, osobnych ?ywot?w. Pok?j ociepli? si? i zamkn?? ich w tej chwili kr?tkich, milcz?cych zalot?w.
Nagle Paul chwyci? j? w ramiona i przeni?s? pod ?cian? przy oknie, ca?kiem bez wysi?ku, jak dziecko. Ona zarzuci?a mu r?ce na szyj? czuj?c, ?e jest niewzruszona jak pie?, pie?ci?a mi??nie jego grzbietu pod g?adk? marynark?. Wydziela? leciutko st?ch?y zapach potu i czego? innego, czego nie umia?a rozpozna?, bardziej m?ski ni? u kt?regokolwiek ze znanych jej m?odych m??czyzn, kt?ry j? niezwykle podnieci?. Postawi? j?, ale nie wypu?ci? z mocarnych r?k. przyci?gaj?c do siebie i przez materia? sukienki wa??c w d?oniach jej ci??kie piersi. Szybko i zr?cznie rozpi?? sukienk?, obie d?onie wsun?? do ?rodka i zako?ysa? nimi; obrysowa? kciukami jej sutki. Podnieca?a j? twardo?? jego sk?ry i napar?a na niego cia?em.
Zacz?li wzajemnie, jakby zm?wiwszy si?, targa? na sobie ubranie. Ona go uchwyci?a przez spodnie; Paul si?gn?? jej pod sp?dniczk?, zebra? w gar?? g?rny brzeg jej majteczek i zerwa? je. Jeanne zach?ysn??a si? od tego zuchwalstwa, przywar?a do niego w l?ku i w oczekiwaniu. On jedn? d?o? wcisn?? jej pomi?dzy nogi i omal jej nie poderwa? w powietrze; drug? rozpi?? sobie gwa?townie prz?d spodni. Chwyciwszy obur?cz jej po?ladki, d?wign?? j? i nadzia? na siebie. Czepiali si? jedno drugiego jak zwierz?ta. Jeanne wspina?a si? po pniu jego cia?a, obejmuj?c go w biodrach kolanami, ?api?c go za szyj? jak zagubione dziecko. On j? przygni?t? do ?ciany i wbi? si? w ni? g??biej; przez moment zmagali si? niezgrabnie, jakby w zapasach, ale wnet utrafili w siebie i wysi?ki ich sta?y si? zgodne. Cia?a ich napiera?y i cofa?y si? jak dwie strony w najbardziej intymnym z ta?c?w. Rytm stawa? si? coraz to bardziej gor?czkowy, zapomnieli o muzyce i o ?wiecie, miotali si? z rozmachu i dyszeli, t?ukli o ?cian?, os?aniaj?c? ich nami?tno??, a? osun?li si? poza punkt wyj?ciowy ich w?asnych poryw?w, stopniowo i bez wyrzut?w sumienia zamieraj?c na wystrz?pionym pomara?czowym dywanie.
Le?eli bez ruchu na pod?odze, nie dotykaj?c si?, oddech im si? uspakaja? po trochu. Wreszcie Jeanne odtoczy?a si? od niego i g?ow? opar?szy na w?asnym ramieniu spojrza?a w niebo. Up?ywa?y minuty i ?adne si? nie odezwa?o.
Wstali i uporz?dkowali swe ubrania, stoj?c do siebie ty?em. Jeanne w?o?y?a kapelusz pod tym samym k?tem, co poprzednio, i poprzedzaj?c go wysz?a na korytarz, stamt?d na schody. Paul zamkn?? za nimi drzwi na klucz; Jeanne wezwa?a przyciskiem wind? i skromnie odwr?ci?a si? od Paula. Dopiero przed minutami ??czyli si? w najdotkliwiej cielesnym z u?cisk?w, a teraz, wyszed?szy z apartamentu, byli dalecy sobie i zak?opotani.
Wdzi?cznie to przyj??a, gdy Paul odwr?ci? si? i ruszy? na d?? po schodach, nie wsiadaj?c z ni? do windy. Nie mogli jednak unikn?? ponownego spotkania si? w holu. Zastanawia?a si?, co on teraz uczyni, id?c tu? za ni?, gdy mijali okienko konsjer?ki, szczelnie zamkni?te, i szli do wyj?cia. Pierwsza wysz?a z bramy na ulic?. O?lepi?o ich ?wiat?o s?oneczne i odg?osy Pary?a rozleg?y si? jak kakofonia. Paul zerwa? z bramy wypisane r?cznie og?oszenie DO WYNAJ?CIA, zgni?t? je i rzuci? do rynsztoka. Przez moment zawahali si?, a potem ruszyli w przeciwnych kierunkach i ?adne z nich si? nie obejrza?o.
Rozdzia? II
Wydarzy?o si? to tak nagle, ?e mog?oby uchodzi? za gwa?t, ale Jeanne wiedzia?a, ?e nic podobnego. Czu?a dotychczas zapach i masywno?? jego cia?a, lecz pobudza?o to j? tylko do weso?o?ci i os?upia?ego niedowierzania. Wydawa?o si? niedorzeczne, aby mog?a si? tak ca?kowicie otworzy? przed kim? zupe?nie obcym, ch?tnie bior?c w siebie jego nasienie i godz?c si? na gwa?towno??, a nast?pnie i?? na spotkanie z drugim m??czyzn?, o kt?rym twierdzi?a, ?e go kocha, i nic mu nie powiedzie?.
By?o co? poci?gaj?cego w tej sprzeczno?ci.
Na dworcu Gare St Lazare k??bi? si? t?um. Pod ogromn? kopu?? by?o s?ycha?, jak bucha para pod ci?nieniem, i poszarpane echo tysi?cy st?p szuraj?cych na peronach. Wszystko wok?? niej by?o ruchem i zgie?kiem - szorstk? rzeczywisto?ci? - a dopiero co prze?ywa?a co? na kszta?t zatrzymania w czasie, spe?nienie romantycznych fantazji.
Jeanne kupi?a w okienku peron?wk? i posz?a wzd?u? peronu. Par?a pod pr?d id?cego t?umu wypatruj?c, kiedy zobaczy Toma. Czy nie wyda mu si? jako? zmieniona? Przyjaciele cz?sto zwracali uwag? na jego niezwyk?? spostrzegawczo??. Troch? j? to niepokoi?o, cho? na poz?r by?a w tym ogromnym t?umie taka bezpieczna ze sw? tajemnic?.
Stan??a na palcach, usi?uj?c go dojrze?, i nie spostrzeg?a, ?e podkrad? si? do niej z ty?u m?ody cz?owiek w d?insowej kurtce i zacz?? filmowa? z r?ki czarn? kamer? Arriflex. Obok operatora kuli?a si? chuda posta? ze s?uchawkami na g?owie i magnetofonem Nagra zwisaj?cym z ramienia. W jednej r?ce trzyma? kierunkowy mikrofon i zwraca? jego luf? to w jedn?, to w drug? stron?, zbieraj?c t?o d?wi?kowe. Za tymi dwoma kr??y?a m?oda sekretarka planu, ?ciskaj?c w r?ku plik papier?w. Inni pasa?erowie i oczekuj?cy przystawali, ?eby pogapi? si? na filmowc?w, ale Jeanne, wypatruj?c Toma, nie dostrzeg?a ich obecno?ci. Wreszcie zauwa?y?a go. Mia? na sobie kr?tk?, sk?rzan? kurtk? z futrzanym ko?nierzem, szalik jaskrawozielony z ???tym i rozszerzane u do?u spodnie. Nie wygl?da? na swoje dwadzie?cia pi?? lat, ciemne w?osy mia? starannie ostrzy?one i uczesane, ch?d elastyczny i swobodny, u?miech szczery i niewinny jak u ma?ego ch?opca.
Jeanne przepcha?a si? przez t?um i rzuci?a mu si? w ramiona. Jego u?cisk wyda? jej si? przez chwil? niedba?y, nawet braterski, w por?wnaniu z przemo?nym uchwytem Paula, jego r?k i bar?w. W tej chwili stoj?cy obok nich poci?g zacz?? si? cofa? z sykiem pary. Odwr?ci?a si?, by jej unikn??, i dopiero wtedy spostrzeg?a grup? filmowc?w z kamer?.
W zaskoczeniu odsun??a si? od Toma.
- Bior? nas za kogo? innego, czy co? - spyta?a, wyra?nie zirytowana.
Tom u?miecha? si? dumnie w obiektyw. By? ca?y filmowcem, godnym uczniem Truffaut i Godarda, a sedno dokumentalnej metody, zwanej we Francji cinema crite, polega?o na kulcie spontaniczno?ci i ukrytej kamery, a? do podst?pu w??cznie. Prawda nie istnia?a dla Toma poza 16-milimetrowym paskiem celuloidu, wy?wietlanym z szybko?ci? 24 klatek na sekund?. Wyrafinowany podgl?dacz, wola? doznawa? ?ycia przez obiektyw kamery filmowej. W tym sensie stanowi? dok?adne przeciwie?stwo Paula.
- To jest kino - powiedzia? - a to m?j zesp??. W?a?nie kr?cimy film.
Lekko musn?? wargi Jeanne swoimi. By?o w tym ge?cie co? ?obuzerskiego.
- Kiedy ciebie ca?uj?, mo?e to by? te? kino.
Dotkn?? jej w?os?w.
- Kiedy ci? pieszcz?, to zn?w kino.
Porwany swoj? wizj?, zacz?? wspina? si? po jej wiotkich konstrukcjach. Jeanne ?ci?gn??a go na ziemi?.
- Przesta?! - za??da?a, machaj?c r?koma i spodziewaj?c si?, ?e filmowcy z kamer? znikn?.
- To swoi - sprzeciwi? si? Tom. - Ju? ci m?wi?em.
Jak gdyby to wystarczy?o za odpowied?. Tom wzi?? swoj? walizk? i poprowadzi? Jeanne do wyj?cia z peronu. Filmowcy przesuwali si? razem z nimi.
- Patrz - powiedzia? Tom - kr?c? film dla telewizji. B?dzie si? nazywa? Portret dziewczyny, a ta dziewczyna to ty.
- Powiniene? spyta? mnie o pozwolenie.
D?wi?kowiec wysun?? si? naprz?d, wystawiaj?c d?ugi mikrofon w kierunku Jeanne.
- Owszem - powiedzia? Tom, jakkolwiek rozczarowany, ?e nie doceni?a jego pomys?owo?ci. - Chyba mnie rozbawi?o, ?eby zacz?? portret dziewczyny od tego, jak wychodzi - po narzeczonego na dworzec.
- I dlatego ca?ujesz mnie, wiedz?c, ?e to dla filmu. Co za tch?rzostwo!
Poch?oni?ty wy??cznie kr?ceniem filmu, Tom odczyta? jej gniew po prostu jako przejaw pomys?owo?ci. Pog?adzi? delikatnie jej policzek.
- B?dzie to g??wnie historia mi?osna - zapowiedzia?. - Zobaczysz.
Kamera pracowa?a dalej.
- Teraz powiedz mi, Jeanne - ci?gn?? Tom - co robi?a?, kiedy mnie nie by?o?
Odpowiedzia?a my bez namys?u:
- Dzie? i noc my?la?am o tobie i wo?a?am: Kochany, nie mog? bez ciebie ?y?!
By?a to chwila pe?na napi?cia. Poniewa? sarkazm nie dociera do g?upc?w i dzieci, do Toma te? nie dotar?. Dla niego Jeanne wesz?a nareszcie w rol?, kt?r? dla niej przewidzia?, a? ca?y si? rozpromieni?. Jej gra zachwyci?a go.
- Magnifique! - wykrzykn??, daj?c znak operatorowi. - To by?o wspania?e. Ci?cie!
Rozdzia? III
Niedaleko od Gare St Lazare, w w?skiej uliczce, ci?gle jeszcze wybrukowanej kocimi ?bami, gdzie z trudem wymijaj? si? dwa samochody i gdzie przechodniowi r?wnie ?atwo us?ysze? j?zyk w?oski albo angielski jak francuski, mie?ci?o si? kilka pensjonat?w dla podr??nych. Te ma?e hoteliki mia?y r?wnie? sta?ych mieszka?c?w - takich jak przegrani intelektuali?ci albo malarze, aktorzy nie robi?cy kariery, jedna czy druga prostytutka - pozosta?e pokoje za? wype?niali go?cie przyjezdni albo ci z lichszego p???wiatka paryskiego, jak dezerterzy, narkomani, sutenerzy i drobni przest?pcy. W?t?a wi?? ??czy?a wszystkie te rozbie?ne typy, jako ?e wsp?lna im by?a pewna doza niepowodzenia ?yciowego i wsp?lna sceneria. Wo? ?mietnik?w i skwa?nia?ego wina, turkot metra na pobliskiej stacji nadziemnej Bir Hakeim i ochryp?y zgie?k z naro?nego baru, ci?g?e s?siedztwo skrytych, nielegalnych poczyna?, wszystko to by?o wsp?lne dla wi?kszo?ci mieszka?c?w tej uliczki, tak samo jak w?skie i twarde ???ka, tylko jeden godziwy posi?ek w ci?gu dnia i marzenie o ?adnej pogodzie.
Paul przemieszka? na tej ulicy pi?? lat, w takim w?a?nie pensjonacie, nale??cym do kobiety, z kt?r? si? o?eni?. Jej samob?jstwo znaczy?o, ?e hotelik sta? si? teraz jego w?asno?ci?, co bynajmniej go nie zachwyca?o, jako ?e brzydzi? si? tym hotelikiem i wszystkim, co si? z nim wi??e. Przez kilka godzin po tym, jak wr?ci? z Rue Jules Verne, odwleka? wej?cie do pokoju, w kt?rym jego ?ona si? zabi?a. Ale w porze obiadowej, kiedy s?u??ca wci?? nie schodzi?a na d??, Paula to zaciekawi?o i wszed? na g?r? po schodach, okrytych wydeptanym chodnikiem. Po hoteliku ni?s? si? j?k saksofonu, dochodz?cy z pokoju po drugiej stronie podw?rza, gdzie ?yli sobie czarny Algierczyk z ?on?, w jakim takim zadowoleniu. Algierczyk, muzyczny samouk, gra? o najr??niejszych godzinach, lecz Paul nigdy go nie ucisza?; nie dlatego, ?eby ta muzyka sprawia?a mu przyjemno??, tylko dlatego, ?e nie bardziej mu przeszkadza?a ni? ha?asy dobiegaj?ce z ulicy i skargi mieszka?c?w. Brzmia?a zmys?owo i nadzwyczaj smutno. Poza tym wydawa?o si? to Paulowi nic nie znacz?ce. Pchn?? jedne z nie numerowanych drzwi na trzecim pi?trze i stan?? od razu wobec czego?, co wygl?da?o jak istne jatki. Krew znajdowa?a si? jak gdyby wsz?dzie: rozbryzgana po kafelkach w miejscu do mycia si?, ociekaj?ca po zas?onach od natrysku zwieszaj?cych si? za brzeg wanny, spryska?a te? lustro nad umywalk?. W wygl?dzie pokoju by?o tyle krwawej brutalno?ci, jakby zar?bano tu na ?mier? kilka os?b.
Paul odczu? gniew i md?o?ci. Nie odzywaj?c si? przeszed? pok?j, stan?? przy oknie czekaj?c, a? s?u??ca sko?czy my? wann?. Chcia?o mu si? zn?w p?aka?, ale nie m?g?; taki by? odr?twia?y. Nie mia? poj?cia, dlaczego to zrobi?a, co tym bardziej pot?gowa?o absurd i samotno?? jego zgryzoty. Mo?e nie mia?a ?adnego powodu poza tym, ?eby go zaszokowa?.
Kran by? odkr?cony do ko?ca. Dziewczyna wyla?a do sp?ywu kube? rozwodnionej krwi, wyprostowa?a si? i z t?pym wyrazem twarzy popatrzy?a na niego.
Paul sta? wpatrzony przez szeroko?? podw?rka w g??b pokoju, w kt?rym Algierczyk wci?? wygrywa? na swym tenorowym saksofonie. Mia? wyd?te policzki, a jego muskularne przedramiona napr??a?y si?, gdy przyciska? klawisze i unosi? instrument nad g?ow?. ?ona kl?cza?a przed nim, cierpliwie przyszywaj?c mu guzik do rozporka. Gdy sko?czy?a, odgryz?a nitk? z?bami, zbli?aj?c niechc?cy usta tu? do jego m?sko?ci. Paul nie zwr?ci? jako? uwagi na prost? poufa?o?? jej gestu.
- Chcia?am zaraz posprz?ta? - rzek?a s?u??ca - ale policja mi nie pozwoli?a. Nie wierzyli, ?e to samob?jstwo: wsz?dzie za du?o krwi.
Rzuci?a w k?t zakrwawion? ?cierk?, wzi??a drug?. Potem ukl?k?a i zacz??a wyciera? kafelki.
- Zabawiali si?, ka??c mi to przedstawia? - powiedzia?a, na?laduj?c g?osy policjant?w. - Posz?a tam... Posz?a tutaj... Odsun??a zas?on?. - Robi?am wszystko tak, jak ona. - Przerwa?a i zeskroba?a paznokciem troch? przyschni?tej krwi. - Go?cie nie spali ca?? noc, hotel by? pe?en policji. Po prostu taplali si? we krwi. Wszystko to szpicle!
Paul rozejrza? si?. Zmatowia?e mosi??ne ???ko, pokancerowana szafa, obdarty parawan w lec?ce ptaki w stylu orientalnym: wszystko typowe dla ka?dego trzeciorz?dnego hoteliku we Francji; i to w?a?nie Rosa wybra?a jako dekoracj? do swojej ?mierci! Jeszcze przed jej samob?jstwem ten pok?j czu? by?o ?mierci?.
S?u??ca wrzuci?a ?cierk? do kub?a, zn?w do po?owy nape?nionego rozwodnion? krwi?. Wzi??a si? do zmywania zas?on wok?? natrysku.
- Dopytywali si?, czy by?a smutna. Czy by?a szcz??liwa. Czy k??cili?cie si?, czy nie bili?cie si?. Jak dawno si? pobrali?cie. Dlaczego nie macie dzieci. ?wintuchy! A mnie traktowali jak szmat?.
W g?osie jej nie by?o cienia emocji. Paul wiedzia?, ?e Rosa nie by?a lubiana przez ni?, ani przez innych pracownik?w, bo naprawd? zajmowa?a si? ich nijakim ?yciem i dlatego spodziewali si? od niej czego? wi?cej, ni? zas?ugiwali.
S?u??ca m?wi?a dalej:
- A p??niej powiedzieli: Z twojego szefa jest nerwus, co? Wiedzia?a?, ?e by? bokserem? No i co z tego. A nie by? aktorem, nie gra? na b?bnach? By? te? w Meksyku rewolucjonist?, w Japonii dziennikarzem. Pewnego dnia przyp?yn?? na Tahiti, troch? si? obija?, nauczy? si? po francusku...
Niegdy? pyszni? si? t? list? swoich osi?gni??, ale w ostatnich latach wszystko to zacz??o mu si? wydawa? bez znaczenia. Rosa mog?a odmieni? jego ?ycie.
- Potem przyje?d?a do Pary?a - wylicza?a s?u??ca. - Spotyka bogat? kobiet?, ?eni si? z ni?. Zapytali: No i co porabia tw?j szef? Jest na jej utrzymaniu! - S?u??ca wzruszy?a ramionami, nie podnosz?c oczu znad roboty. - A ja pytam: Czy mog? ju? posprz?ta?? A oni na to: Niczego tu nie dotykaj. Naprawd? my?lisz, ?e ona si? sama zabi?a?
Wsta?a i wytar?a r?ce w fartuch.
- A p??niej ten gliniarz wepchn?? mnie w k?t i pr?bowa?...
- Zakr?? ju? t? wod? - przerwa? jej Paul.
Odgarn?wszy sobie z czo?a przet?uszczone pasemka w?os?w, nachyli?a si? i zakr?ci?a gwa?townie kran.
- W porz?dku - stwierdzi?a, ogl?daj?c pok?j, jak gdyby nie zrobi?a tu niczego wi?cej ni? zwyk?e sprz?tanie po jakim? niechlujnym go?ciu. - Ju? nic nie wida?.
Paul odwr?ci? si? i popatrzy? na du??, pust? walizk?, le??c? na ???ku. Zawiera?a ona pami?tki jego ?ony, osobliwy zbi?r list?w, zdj?? i drobiazg?w: nawet ko?nierzyk od sutanny, czego sobie nie potrafi? wyja?ni?. Wszystko to ukry? przed policj?, nie ?eby si? l?ka? badania tych przedmiot?w; po prostu ?eby nie da? im tej przyjemno?ci. Pami?tki nie nasun??y mu ?adnej poszlaki co do powodu, dlaczego Rosa si? zabi?a; w og?le nie kojarzy?y si? z ni?. Wydawa?o mu si?, ?e dobrze zna swoj? ?on?, ?e wreszcie uda?o mu si? zadzierzgn?? trwa?y kontakt z drug? istot? ludzk?; ale si? myli?. Jego ?ycie sk?ada?o si? z ca?ej serii romantycznego wy?ywania si? w sprawach z g?ry przegranych; wszystkie jego powi?zania z lud?mi - jakkolwiek ryzykowne - sprowadza?y si? w ko?cu do zera. Za m?odu nie przywi?zywa? do tego wagi; z czasem jednak u?wiadomi? sobie, ?e nie b?dzie ?y? wiecznie i ?e umiera? mu przyjdzie w samotno?ci.
- A co m?wili o walizce? - zapyta?.
- Nie wierzyli, ?e by?a pusta. Ich strata.
S?u??ca wyj??a mimochodem staro?wieck? brzytw? z kieszeni swego fartucha i wr?czy?a j? Paulowi.
- Tu jest pana brzytwa - powiedzia?a.
- To nie moja.
- Ale im ju? nie b?dzie potrzebna. Dochodzenie sko?czone.
Paul przesun?? kciukiem po ch?odnej, t?pej kraw?dzi, pomaca? g?adk?, ko?cian? r?koje??. Tym narz?dziem Rosa pozbawi?a si? ?ycia. Nie pozb?dzie si? jej.
- Kazali mi j? panu odda? - powiedzia?a, przygl?daj?c si?, jak na to zareaguje. Paul wrzuci? sobie brzytw? do kieszeni marynarki.
- Schowaj t? walizk? - poleci?.
Wzi??a si? do spe?nienia jego rozkazu.
- Mia?a ca?? szyj? pochlastan? raz ko?o razu.
Paul nie pozwoli? jej dalej m?wi?.
- Oni j? zbadaj? - powiedzia? i wyszed?.
Nastr?j saksofonisty si? zmieni?. G??boka, d?wi?czna melodia sta?a si? bardziej zmys?owa ni? melancholijna i my?li Paula powr?ci?y do dziewczyny i wydarze? tego poranka. Idea seksu bez mi?o?ci, bez uczu?, przemawia?a mu do chorobliwego nastroju. By? to spos?b na ogrzanie si?, jakkolwiek przelotne, w obliczu n?dzy ludzkich po??da? i pewnej ?mierci. W piwnicy z?o?one mia? troch? zapasowych mebli; ju? za?atwi? ich przew?z. Trafi? mu do przekonania pomys?, aby dostosowa? si? do pewnych konwencji. Instaluj?c w apartamencie na Rue Jules Verne kilka marnych grat?w potwierdzi swoj? tam obecno??. Zszed? po schodach i od razu wyszed? z hotelu, przysun?wszy tylko tyle, by zabra? p?aszcz. Bardzo mo?liwe, ?e dziewczyna ju? tam nie wr?ci, lecz on nie bra? tego pod wag?.
Rozdzia? IV
Jeanne pojecha?a na g?r? wind?, w?a?ciwie sama nie wiedz?c po co. Stara maszyneria wzdycha?a, rz?zi?a, jakby ju? nie by?a w stanie wspi?? si? na pi?te pi?tro. Cz??? jej umys?u pragn??a wr?ci? do nie wietrzonego holu, wci?? pustego, w kt?rym widnia?a tylko stara wariatka, odwr?cona plecami w swym okienku i mrucz?ca bez ?adnej melodii. Jeanne usi?owa?a przekona? sam? siebie, ?e naprawd? chce wynaj?? ten apartament, gdyby si? okaza?o, ?e spotkany tam m??czyzna zrezygnowa?. Ale teraz ju? nie apartament by? jej potrzebny.
Przycisn??a dzwonek, prawie natychmiast zadzwoni?a ponownie. Nic si? nie ruszy?o w tej zamkni?tej dla czasu krypcie, kt?r? przedstawia?a sobie w jesiennych barwach st?umionej czerwieni i z?ota. Tak ?cisn??a klucz, a? d?o? jej si? spoci?a.
Jakie? drzwi otworzy?y si? na wy?szym pi?trze i rozleg?y si? kroki. Jeanne wpad?a nagle w bezsensowny pop?och. Sama ju? nie wiedzia?a, czego si? bardziej obawia: ?e kto? zobaczy j?, czy ?e zostanie przep?dzona z samego progu tej przygody? W jednej chwili porywczo w?o?y?a klucz do zamka, przekr?ci?a i pchn??a drzwi na o?cie?. Apartament ogarn?? j?; poczu?a si? jak w domu. Nawet nie ogl?daj?c si?, pr?dko zamkn??a drzwi.
Obr?ci?a si? w stron? w?skiego korytarza, ??cz?cego pokoje, i z wolna ruszy?a naprz?d. Wszystko by?o takie, jak zapami?ta?a. S?o?ce przesun??o si?, rozjarzaj?c przeciwleg?? ?cian? okr?g?ego salonu. W mi?kkim ?wietle znaki wodne i sp?kania na starej tapecie przypomina?y delikatne linie kardiogramu. Od?y?o w niej podniecenie i niedowierzanie, jakich do?wiadczy?a tamtego poranka. Ze spotkania tego wysz?a rozj?trzona; wci?? my?la?a o nim, nawet i wtedy, kiedy Tom j? filmowa?. Nie wiedzia?a, czego teraz si? ma spodziewa?.
Co? poruszy?o si?. Jeanne, obr?ciwszy si? na pi?cie, ujrza?a w k?cie przy kaloryferze wielkiego, ???tego kota, skulonego w cieniu i obserwuj?cego j?. Tupn??a nog? i ruszy?a na niego, sycz?c, jak prawdziwa rywalka. Zgniewa? j? ten zwierz?cy intruz i jego bezczelne przygl?danie si?. Kot wskoczy? na parapet i znik? za uchylonym oknem. Mimo to ?ciga?a go dalej, a? okaza?o si?, ?e patrzy na dachy dom?w, przeciw sobie maj?c odleg?y, ciernisty szpic Wie?y Eiffla, drwi?cy z niej w masywnej trwa?o?ci. Klakson wozu policyjnego dobieg? j? zza Sekwany i ucich?. Apartament zn?w pogr??y? si? w nastroju przystani.
- Alb! - zawo?a? kto? na korytarzu.
Jeanne ogarn?? przelotny pop?och, jak przedtem. Unios?a klucz i trzyma?a go przed sob? jak tarcz?. Spodziewa?a si? zwalistego m??czyzny w p?aszczu z wielb??dziej we?ny. Tymczasem zobaczy?a wynurzaj?ce si? z korytarza nogi fotela, sun?ce na ludzkich nogach w wyblak?ym, niebieskim kombinezonie i zdartym obuwiu. Fotel opad? i spoza niego ukaza? si? robotnik w wy?wiechtanym berecie. Z wargi zwisa? mu Gauloise.
- To gdzie, prosz? pani - przem?wi? wyrazistym akcentem z Marsylii - mam go postawi?? Jeanne by?a tak zaskoczona, ?e mow? jej odj??o. Cz?owiek, nie czekaj?c na odpowied?, wyszed? na ?rodek salonu i tam postawi? przyd?wigany fotel.
- M?g? pan zadzwoni? - powiedzia?a, czuj?c si? nadzwyczaj g?upio.
- Drzwi by?y otwarte. - Robotnik odklei? sobie od ust papierosa i wypu?ci? dym z obu nozdrzy. Czubek by? ciemnobr?zowy od jego ?liny. - Mo?na go tutaj zostawi?? - wskaza? na fotel.
- Nie. Przed kominkiem - odpar?a stanowczo Jeanne.
Skrzywi? si?, przesun?? fotel i sztywno wyszed? z pokoju.
Jeanne postanowi?a te? wyj??. Ale kiedy podesz?a do drzwi, natkn??a si? na drugiego robotnika, kt?ry te? ci?gn?? za sob? fotel.
- A krzes?a gdzie? - zapyta? i nie czekaj?c na odpowied? zacz?? ustawia? je na ?rodku pokoju. Pierwszy wr?ci? ze sto?em, okr?g?ym, z barwionego drzewa wi?niowego, na ci??kiej i obdrapanej podstawie. Nie pasowa? do krzese?, fa?szywych Windsor?w z ja?niejszego drzewa, mo?e jesionu; i Jeanne zada?a sobie pytanie, czy to meble nale??ce do tego Amerykanina. Jeanne, zajmuj?ca si? sprzeda?? antyk?w, pomy?la?a, ?e to dziwny zestaw jak na to, aby go uzbiera? m??czyzna, cho? nie mog?aby si? domy?li?, ?e jest to umeblowanie po?ci?gane z r??nych pokoi starego hotelu.
- A st?? gdzie? - spyta? robotnik.
- Nie wiem - odpowiedzia?a Jeanne udaj?c, ?e to jej mieszkanie. - On sam zdecyduje.
W?a??cy robotnicy wytr?cili Jeanne z jej nastroju. Teraz ju? by?a pewna, ?e kto inny wynaj?? to mieszkanie. Zn?w skierowa?a si? na korytarz, aby czym pr?dzej wyj??, i zn?w zablokowano jej przej?cie; tym razem dwaj robotnicy, zmagaj?cy si? z brzemieniem podw?jnego materaca. Zwalili sw?j ci??ar w ma?ym pokoiku wychodz?cym na korytarz, jednak materac nie mie?ci? si? i wystawa? za drzwi.
Gdy wychodzili, da?a im po pi?? frank?w.
Teraz ju? mog?a uciec. Ale za p??no! Nagle zgrzytn?? i trzasn?? zamek. Wyjrza?a na korytarz i zobaczy?a szerokie bary Paula odziane w p?aszcz.
Pierwszy raz w ?yciu Jeanne ogarn??o prawdziwe przera?enie. My?li jej zatrzepota?y jak schwytany ptak. Dlaczego nie wysz?a wcze?niej, dop?ki mog?a? Cofaj?c si?, pad?a na mi?kki fotel i podkuli?a swe d?ugie nogi, obejmuj?c je ramionami w ge?cie poddania. S?ucha?a jego zbli?aj?cych si? krok?w; i odwr?ci?a g?ow?, ?eby nie znale?? si? z nim twarz? w twarz, kiedy wejdzie. Gotowa by?a okaza? zaskoczenie, lecz on wszed? i prawie nie spojrza? w jej kierunku. Z r?koma wbitymi g??boko w kieszenie p?aszcza przeszed? si? od niechcenia, ogl?daj?c umeblowanie z wyrazem lekkiego niezadowolenia.
Podszed? do jej fotela. Zamierza?a mu powiedzie? o kluczu, ?e przysz?a go tylko zwr?ci?, lecz nie chcia?a si? pierwsza odezwa?. Wci?? istnia?a szansa, ?e on da jaki? wyraz swojemu zadowoleniu z jej przybycia.
Ale gdy przem?wi?, by?o to polecenie.
- Fotel musi stan?? pod oknem.
Zanim si? zd??y?a odezwa?, chwyci? za por?cze i z imponuj?c? si??, na wp?? unosz?c fotel razem z siedz?c?, przesun?? go a? pod okno. Odst?pi? i od niechcenia zdj?? p?aszcz, rzuci? go na oparcie drugiego fotela. Ubrany by? w mi?kk?, szar? marynark? w pepitk? i sweter z golfem, co nada?o mu wygl?d m?odzie?czy. Zd??y? si? ju? ogoli? i starannie zaczesa? w?osy. Wyda? si? jej niemal wytworny. Mia?a nadziej?, ?e zadba? tak o siebie ze wzgl?du na ni?. Jej przestrach zmala?. Odezwa?a si? defensywnie:
- Przysz?am odda? klucz.
Zignorowa? jej s?owa.
- Pom?? mi - rozkaza?.
Jego ton nie dopuszcza? sprzeciwu. Jeanne stan??a jakby na; baczno?? i wywin??a si? z p?aszcza, dotkliwie ?wiadoma faktu, ?e niczego nie ma pod sp?dniczk?. Potrz?sn??a g?ow? i ca?a grzywa kasztanowatych lok?w opad?a jej na ramiona. Du?e piersi wyst?powa?y dobitnie pod opinaj?c? j? cienk?, syntetyczn? tkanin? sukni. Paul skoncentrowa? si? na czym innym.
- Szybko sprowadzi?e? te meble. - Wskaza?a na klucz, le??cy na stole. - Przysz?am go tobie odda?.
- Co za r??nica? Podni?s? i wr?czy? jej krzes?o, po raz pierwszy spojrzawszy na ni?.
- Ustaw te krzes?a wok?? sto?u - poleci?.
Jeanne wzruszy?a ramionami i pos?ucha?a. Z jednej strony sprawia?o jej przyjemno??, ?e komenderuje ni? ten dziwny nieznajomy, lekcewa??cy grzeczno?ci towarzyskie, z drugiej strony by?a tym poirytowana.
- Chcia?am ten klucz wyrzuci? - powiedzia?a nie odwracaj?c si? i przesun??a palcami po g?adkiej, twardej kraw?dzi oparcia, wy??obionej i zaokr?glonej na szczycie. Palcem wskazuj?cym okr??y?a z wolna daj?cy si? wyczu? s??j drewna, obserwuj?c sw?j d?ugi, smuk?y paznokie?.
- Ale jako? nie mog?am go wyrzuci? - podj??a. - Co za idiotka ze mnie.
Pozwoli?a sobie na to drobne wyznanie, pewna, ?e co? na nie odpowie. Okazywa?a przez to sw? bezradno?? i on przecie? na to zareaguje. W ko?cu te? jest cz?owiekiem, mimo ?e ma w sobie t? aur? zagra?aj?cej przemocy.
Jeanne odwr?ci?a si?, aby spojrze? mu w oczy, i okaza?o si?, ?e jest sama w pokoju.
- Hej, panie - zawo?a?a w przyp?ywie nag?ej irytacji, a rozczarowaniu jej dor?wnywa?o tylko niedowierzanie. Jemu naprawd? nie zale?y! Trudno jej by?o to zrozumie? po tym, co si? tu wydarzy?o.
- Gdzie pan jest? Musz? ju? i??.
?adnej odpowiedzi. Pomy?la?a przez chwil?, ?e wyszed?, ale p?aszcz jego ci?gle tu le?a?. Zn?w ogarn?? j? l?k, taki sam jak dzisiejszego ranka.
Szukaj?c go przesz?a przez salon, min??a stare meble przykryte p?acht?, wysz?a na korytarz.
Sta? przy drzwiach ma?ego pokoiku i przygl?da? si? wystaj?cemu z nich materacowi, z jedn? r?k? na biodrze, drug? wsparty o ?cian?.
- ???ko si? nie zmie?ci w tym pokoju - stwierdzi?, jakby to nie by?o oczywiste.
- Nie wiem, jak si? nazywasz - powiedzia?a.
- Nie nazywam si?.
Dziwnie to zabrzmia?o! - pomy?la?a Jeanne.
- Chcesz wiedzie?, jak ja si? nazywam? - spyta?a.
- Nie.
- Mam na imi?...
Nie dostrzeg?a w og?le ciosu. Jakby tylko ruszy? przegubem, ale si?a, z jak? grzbiet jego d?oni uderzy? j?, odrzuci?a jej g?ow? na bok. Jeanne rozdziawi?a usta, jej oczy rozszerzy?y si? z zaskoczenia, gniewu i strachu.
- Nie chc? zna? twojego imienia - o?wiadczy?, wpatruj?c si? w ni? z bliska, z pogr??k?. - Nie masz imienia. Ja te? nie mam imienia. W og?le si? nie nazywamy. ?adnych imion czy nazwisk.
- Oszala?e? - j?kn??a Jeanne, przyciskaj?c sobie d?o? do policzka. Zacz??a p?aka?.
- Mo?e i oszala?em. Ale nie chc? o tobie nic wiedzie?. Nie chc? wiedzie?, gdzie mieszkasz i sk?d pochodzisz. Nie chc? niczego wiedzie?. Niczego! Rozumiesz? - S?owa te niemal?e wykrzykiwa?.
- Przestraszy?e? mnie - powiedzia?a, ocieraj?c sobie ?zy z policzka.
- Niczego - powt?rzy?. Teraz ju? m?wi? cicho, wpatruj?c si? jej w oczy. - Ty i ja b?dziemy si? tu spotyka?, nie wiedz?c nic o niczym, co si? dzieje na zewn?trz. - G?os jego brzmia? jakby hipnotycznie.
- Ale dlaczego? - spyta?a potulnie.
Paul nie odczuwa? dla niej lito?ci. Podszed? i po?o?y? jedn? d?o? na jej gardle. Sk?ra by?a mi?kka i g?adka, mi??nie pod ni? napi?te.
- Dlatego - powiedzia? - ?e nie trzeba nam tutaj nazwisk. Zapomnimy o wszystkim, co?my wiedzieli. Wszystkich ludzi, wszystkiego czym si? zajmujemy i gdzie mieszkamy. Zapomnimy o wszystkim. Pr?bowa?a sobie to wyobrazi?.
- Ale ja nie potrafi?. A ty potrafisz?
- Nie wiem - przyzna?. - Boisz si??
Nie odpowiedzia?a. Paul zacz?? powoli rozpina? guziki jej sukni. Uczyni? ruch, ?eby j? poca?owa?, ale Jeanne si? cofn??a.
- Nie teraz - powiedzia?a spuszczaj?c oczy. - Pozw?l mi odej??.
Paul chwyci? j? za r?k?. By?a bezw?adna.
- Jutro - rzek?a p??g?osem. Podnios?a jego d?o? i uca?owa?a j?. - Prosz?. Jutro b?d? ci? bardziej pragn??. Stali tak wpatruj?c si? sobie w oczy, zdobywca i delikatna zdobycz, oboje niepewni, co nast?pi.
- W porz?dku - powiedzia? wreszcie. - Tak b?dzie dobrze. Nie zamieni si? w nawyk.
Nachyli? twarz ku jej twarzy, bior?c j? gar?ci? za w?osy, wdychaj?c jej zapach.
- Nie ca?uj mnie - powiedzia?a. - Je?li mnie poca?ujesz, nie potrafi? ju? odej??.
- Odprowadz? ci? do drzwi.
Ruszyli od niechcenia korytarzem, jak gdyby nie chcia?o im si? rozsta?. Teraz ju? nie dotykali si?, ale odczuwali dotkliwie i wzajemnie swe cia?a, blisko?? i dra?ni?c? mo?liwo??. Teraz to ich wi?za?o. Paul otworzy? przed ni? drzwi i Jeanne wysz?a na podest.
Odwr?ci?a si?, ?eby powiedzie? mu do widzenia, ale ci??kie drzwi ju? by?y zamkni?te.
Rozdzia? V
Paul nie czu? podniecenia, kiedy Jeanne wysz?a, tylko ch?odne uczucie przewagi. Nie spodziewa? si? niczego wi?cej i nawet o tym ju? zapomnia?, kiedy wr?ci? do swego hotelu, aby pow?cha? zn?w rzeczywisto?? gnij?cych ryb, tam gdzie ?mietnik przewr?ci? si? do rynsztoka na jego ulicy, i s?ysz?c wrzaski, kt?re z pocz?tku bra? za okrzyki b?lu, a? u?wiadomi? sobie, ?e to jakie? zostawione bez opieki niemowl?. Czy Rosa krzycza?a dokonuj?c swej ostatniej: czynno?ci? Doszed? do wniosku, ?e go porzuci?a w milczeniu, tak samo jak ?y?a z nim. To i fakt, ?e nie pozostawi?a mu ?adnych wyja?nie?, by?o jak dodatkowe obroty no?a w ranie tej udr?ki, kt?r? Paul czu? we wn?trzno?ciach. ?ycie w og?le jest parszywe, brudne i ci??kie: doskwiera? mu ka?dy ostrzejszy d?wi?k i najmniejsze podra?nienie, a? czasem trudno mu bywa?o powstrzyma? sw?j dziki odruch. We foyer nie by?o nikogo. Za ma?ym kontuarem, na kt?rym mie?ci?a si? tylko sfatygowana ksi?ga hotelowa (kt?r? Paul trzyma? wy??cznie ze wzgl?du na obowi?zuj?ce przepisy, bo nie interesowa?o go, jak si? nazywa ktokolwiek z go?ci), drzwi do jego pokoju sta?y otworem. Kto? tam si? porusza?, wi?c starannie wysun?? si? z p?aszcza, po?o?y? go na kontuarze i wszed? po cichu. Przyda?aby mu si? jaka? walka, lecz okaza?o si?, ?e to jego te?ciowa, ospa?a niewiasta w ?rednim wieku, ubrana w g?adki czarny p?aszcz i kapelusz z woalem ?a?obnym. Oczy mia?a zaczerwienione, a cia?o wok?? nich jak gdyby w si?cach. Gruba warstwa pudru nie mog?a do ko?ca pokry? chorobliwej blado?ci jej cery. Sta?a przed biurkiem Paula z wyci?gni?t? szuflad?, grzebi?c w ubraniach Rosy trz?s?cymi si? d?o?mi. Nie przeszkadza? jej. Paul z mieszanymi uczuciami podchodzi? do Mere (prosi?a, ?eby j? tak nazywa?, a jego to niewiele kosztowa?o) i nie by?y to uczucia wy??cznie z?e. Ona i jej podlizuj?cy si? m?? nale?eli do drobnomieszcza?stwa, kt?re mia? w pogardzie, ale wiedzia?, ?e kocha?a sw? c?rk? i ?e pr?bowa?a j?, chocia? bez powodzenia, zrozumie?. Paul by? przekonany, ?e Ros? rozumie on jeden i nikt wi?cej, a g?upota tego domniemania, tak brutalnie ujawniona mu zesz?ej nocy, sprawi?a, ?e teraz z nieco wi?ksz? tolerancj? podchodzi? do jej matki. W ko?cu to Mere zdecydowa?a, ?e da im prowadzi? hotel; ale z drugiej strony mo?e i nie by?o to zbyt szcz??liwe. Mo?e jako? by si? im u?o?y?o, gdyby wyjechali z Pary?a...
Odwr?ci?a si? i spostrzeg?a go. Przez kilka sekund oboje zawahali si?, a potem szyb ko przyst?pili do siebie i obj?li si?. Ona czu?a, ?e Paul jest jej nadzwyczaj bliski, on za? przypomina? sobie, jak z Ros? wybierali si? co niedziela poci?giem do ma?ego domku w pobli?u Wersalu. Mere zawsze podawa?a ragout czy jak?? inn? nieciekaw? potraw? z miejscowym bia?ym winem, kt?re by?o wytrawne i z lekka musuj?ce, a nie pozostawia?o skutk?w.
- Przyjecha?am tym poci?giem o pi?tej - rzek?a. Podnios?a na niego zm?czone, ?a?osne oczy. - Och, m?j Bo?e, Paul! - zawo?a?a.
Nie wiedzia?, co jej odpowiedzie?, i ba? si? jej pyta?. Mo?e zrozumie, ?e pytania tu nic nie dadz?? Odwr?ci?a si? i zacz??a obsesyjnie szpera? w ?wistkach papieru, guzikach i szpilkach, r??nych takich osobistych przedmiotach na stoliku znajduj?cym si? przy ???ku Paula.
- Papa le?y z?o?ony astm? - wyja?ni?a. Ani ona, ani te? Paul nie martwili si?, ?e nie przyjecha?, jako ?e Paul i Rosa nigdy nie byli po jego my?li, chocia? nie ?mia? tego powiedzie?. - Doktor nie pozwoli? mu wstawa?. To nawet lepiej. Ja jestem silniejsza.
Podesz?a do szafy i otworzy?a j?, nie pytaj?c go o pozwolenie. Przejrza?a suknie Rosy i przeci?gn??a d?oni? po g?rnej p??ce. Pozdejmowa?a kolejno jej torebki, spi?trzy?a je na ???ku. Wywr?ci?a ka?d? z nich do g?ry dnem, ale nie znalaz?a nic opr?cz starej szminki.
- Czego szukasz? - zapyta? Paul z rosn?c? irytacj?. Ich wzajemna serdeczno??, podejrzewa?, d?ugo nie potrwa.
- Jakiego? wyt?umaczenia - odrzek?a Mere. - Listu, jakiego? znaku. To niemo?liwe, ?eby moja Rosa nie zostawi?a czego? dla swojej matki. Cho?by jednego s?owa.
Rozp?aka?a si? przeci?g?ym, zd?awionym szlochem. Paul zgarn?? torebki i w?o?y? je z powrotem, zamkn?? drzwi szafy. Na jej szczycie le?a?a walizka, w kt?rej Rosa przechowywa?a swe pami?tki; zapatrzy? si? na ni?. Nie ma powodu, ?eby przegl?da? te rzeczy, skoro i tak nic nie wyja?ni?.
- Powiedzia?em ju? przez telefon - rzek?. - Niczego nie zostawi?a. Nie ma do szuka?.
Podni?s? jej walizk?, du??, p??cienn? walizk?, jak gdyby za ci??k? na kr?tki pobyt. Nie chcia?, ?eby d?ugo przebywa?a w hotelu, bo jej widok przypomina? mu Ros? i wszystkie sprawy dot?d nie rozwi?zane.
- Powinna? odpocz?? - o?wiadczy? jej tonem nie znosz?cym sprzeciwu. - Na g?rze s? wolne pokoje. Paul wyprowadzi? j? na schody. Mere nie omieszka?a zauwa?y?, jak wytarty jest chodnik i jak odstaje od uchwyt?w na ka?dym stopniu; ?e w mosi??nej lampie przy kontuarku ?ar?wka jest st?uczona; i ?e przejrzyste brzegi matowych szyb we frontowych drzwiach nie by?y umyte od roku. Poza tym w hotelu unosi?a si? wo?, kt?rej nie mog?a sobie przypomnie? - jak gdyby starego sera Camembert - i tym bardziej rada by?a, ?e ma??onek z ni? nie przyjecha?.
Na schodach min?li par? czarnych. By? to Algierczyk, graj?cy na saksofonie, i jego ?ona, oboje ubrani w nieco za du?e p?aszcze i oboje szczerz?cy w u?miechu bia?e, zdrowe z?by. Paul skin?? im g?ow?, a Mere przystan??a na stopniu i patrzy?a za schodz?cymi. Kiedy ona prowadzi?a ten hotel, nie wpuszczano tu kolorowych; spojrza?a na Paula ze zdumieniem. On przyjrza? si? jej ch?odno, bez wyrazu. Nie zamierza? jej dawa? okazji do uskar?ania si? i odwr?ciwszy si?, zanim mia?a czas si? odezwa?, ruszy? dalej na g?r?.
Bodaj?e wszystkie drzwi wymaga?y odmalowania i przez to wygl?da?y tym bardziej anonimowo. Z jednych dobiega? odg?os odkurzacza, kt?rym pos?ugiwa?a si? pokoj?wka.
Paul otworzy? pchni?ciem nast?pne drzwi i wprowadzi? Mere do ?rodka. Na ma?ym biureczku sta?a szklanka od mleka, ale bez kwiat?w. Po?o?y? jej walizk? na ?rodku ???ka, kt?re zapad?o si? z j?kiem strudzonych spr??yn.
- Brzytw?? - spyta?a Mere i Paul a? si? skrzywi?. Wiedzia?, ?e nie ominie go to pytanie, jednak nie by? na nie przygotowany.
Odpowiedzie?: to by?o prawie jak podda? si? chorobie.
- Tak - stwierdzi? beznami?tnie.
- O jakiej porze to si? sta?o?
Paul zdecydowa? si? raz to wyja?ni? i ju? nigdy wi?cej o tym nie m?wi?, cokolwiek by si? zdarzy?o.
- Nie wiem - zacz??. - Mia?em nocny dy?ur. Ostatni go?? wr?ci? oko?o pierwszej. Zamkn??em wej?cie i...
Zamkn?? oczy, zn?w ujrza? t? scen?: ma?y pok?j, p?awi?cy si? w takiej ilo?ci krwi, ?e wydawa?o mu si? to niemo?liwe. Rosa le?a?a, osun?wszy si?, w wannie, pos?pna i surowa nawet w tej makabrycznej ?mierci. Nie by? w stanie p?j?? dalej ni? do ???ka, nie dlatego, by nie m?g? znie?? widoku, ale poniewa? ba? si? brzytwy i tego, co m?g?by z ni? zrobi?. Mog?aby go jako? uprzedzi? - cho?by jeden gest, jedno wcze?niejsze s?owo - cokolwiek, co by z?agodzi?o ten fakt lub uczyni?o go bardziej zrozumia?ym. Mog?a tak to za?atwi?, ?eby nie on, ale pokoj?wka czy portier Raymond odkryli t? okropno??. Czy chcia?a, ?eby jeszcze bardziej cierpia?, czy po prostu jej nie zale?a?o? Tak czy owak wra?enie by?o mia?d??ce.
- Zabi?a si? w ci?gu wieczora - zako?czy?.
- A potem?
G?os jej by? jak echo: cokolwiek Paul by powiedzia?, z g?ry wiadomo, ?e nast?pi kolejne pytanie.
- Ju? ci m?wi?em - odrzek?, raptem strasznie zm?czony. - Kiedy j? znalaz?em, wezwa?em pogotowie.
Wyszed? z powrotem do holu, zanim si? zd??y?a odezwa?. Pok?j, o kt?rym m?wili, znajdowa? si? na wprost, po przeciwleg?ej stronie holu i Paulowi wyda?o si?, ?e s?yszy tam wod? lej?c? si? do wanny. Przycisn?? ucho do surowego drewna. Mere zacz??a si? rozpakowywa? i nie zauwa?y?a, jak wyszed?.
- Po twoim telefonie - powiedzia?a - ca?? noc nie zmru?yli?my oka, tylko rozmawiali?my o Rosie i o tobie.
Czy?by s?u??ca zostawi?a lej?c? si? wod?? - pomy?la? Paul. Mog?a to zrobi? albo na z?o??, albo l?kaj?c si?, ?eby krew nie zosta?a w. rurach. By?a nadzwyczaj przes?dna; Paul zastanawia? si?, czy ona jest jeszcze w tym pokoju.
Zawr?ci? do pokoju Mere. Starannie rozk?ada?a swoje rzeczy: przybory toaletowe, ciep?? koszul? nocn?, czarn? sukni? na pogrzeb. Spogl?da?a na to z satysfakcj?.
- Papa ca?y czas szepta? - ci?gn??a - ca?kiem jakby to zdarzy?o si? w naszym domu.
Podnios?a na niego oczy z dziwnym wyrazem, kt?ry wyda? mu si? groteskowy.
- Gdzie to si? sta?o? - zapyta?a.
- W jednym z pokoi. - Powiedzia? to nieco pogardliwie, wymawiaj?c s?owo chambre w taki spos?b, jakby chodzi?o o jaki? wytworny apartament. - Co za r??nica.
- Czy cierpia?a? Czy kto? to wie?
A jak mog?a nie cierpie?? - pomy?la? Paul. I dlaczego to uczyni?a?
- Musisz o to zapyta? lekarzy. - Ze z?o?liw? satysfakcj? doda?: - W?a?nie robi? jej sekcj?.
Rozdziawi?a usta w zaskoczeniu. Sekcje kojarz? si? ze zbrodni? i nies?aw?, wi?c ona do tego nie dopu?ci.
- ?adnej sekcji! - o?wiadczy?a, jak gdyby to ona o tym decydowa?a.
Paul nie zni?s?by ju? nast?pnych pyta?. Odwr?ci? si? i skierowa? do pokoju naprzeciw. Poruszy? klamk?, a potem nagle otworzy? drzwi na o?cie?. Pok?j by? pusty i zn?w tak samo porz?dny jak przedtem. Woda z kranu bucha?a do wanny; przeszed? przez pok?j i zakr?ci? go. Zapatrzy? si? w czyst?, emaliowan? powierzchni?. Mo?e powinien przyprowadzi? tu Mere i pokaza? jej sceneri? samob?jstwa jej c?rki. Mo?e to by j? zaspokoi?o. Paul dokr?ci? kran jeszcze mocniej, ale wstrzyma? si?, zanim by go uszkodzi?. Ten pok?j by? taki banalny! mo?e dlatego Rosa go wybra?a.
Po drugiej stronie holu Mere wzi??a si? do rozpakowywania kartonik?w i kopert. Wszystkie by?y w czarnej obw?dce, stosownej tylko dla zawiadomie? o zgonie. By?y to pozosta?o?ci z pogrzeb?w innych krewnych i Mere szczyci?a si? sw? wiedz? i do?wiadczeniem w tego rodzaju sprawach. Z ostatni? pos?ug? dla swej c?rki te? znakomicie sobie poradzi; Rosa b?dzie mia?a wszystko, co trzeba. Troch? j? niepokoi? tylko Paul. Zawsze si? go l?ka?a i zarazem wyczuwa?a w nim t? wyrazist? m?sko??. Jak?e niepodobny by? do jej w?asnego ma??onka! Kiedy? zdawa?o si? jej, ?e Paul to jedyny rodzaj m??czyzny, kt?ry poradzi sobie z jej c?rk?, dlatego pob?ogos?awi?a jej ma??e?stwo z ?o?nierzem fortuny. Tak wyrazi? si? o nim jej m??.
Paul stan?? we drzwiach, spogl?daj?c na kolekcj? ?a?obnych zawiadomie? i kopert. Mere podnios?a jedn? z nich i przyjrza?a si? jej nieomal?e z lubo?ci?.
- Mia?am je w domu - powiedzia?a, unikaj?c jego wzroku. - Zdarza?o mi si? ju? zetkn?? ze ?mierci?. Nauczy?am si? wszystko przewidywa?. Upi?ksz? ten pok?j. Ca?y b?dzie w kwiatach. Paul zacisn?? pi??ci. Przela?o mu si?.
- Zawiadomienia i krewni - odezwa? si? gorzko - kwiaty i stroje ?a?obne, wszystko w tej walizce! O niczym nie zapomnia?a? pr?cz jednego. Nie b?dzie ?adnych ksi??y.
To nie przysz?oby jej do g?owy. Pogrzeb bez ksi?dza to co? nie do pomy?lenia.
- Ale katolicki - wyj?ka?a - to b?dzie katolicki pogrzeb.
- Rosa by?a niewierz?ca!
S?owa te roznios?y si? po korytarzu. Inne drzwi pootwiera?y si? i go?cie zacz?li nas?uchiwa?. Samob?jstwo Rosy rzuci?o cie? na ca?y hotel i wielu z go?ci przemyka?o si? ukradkiem po schodach i korytarzach, l?kaj?c si? czy to ?mierci, czy niezr?czno?ci. Paul nie by? pewien, kt?rego z dwojga, i nie dba? o to.
- Tutaj nie ma wierz?cych! - wykrzykn??, ?eby wszyscy s?yszeli. - Paul rykn??: - Ko?ci?? nie toleruje samob?jc?w!
- Paul nie krzycz - powiedzia?a Mere, cofaj?c si? trwo?nie, a? rozdzieli?o ich ???ko.
Ca?kiem bez sensu, jednak czu? si? udr?czony i sfrustrowany. Przez chwil? my?la?, ?e j? udusi, ale skierowa? swoj? w?ciek?o?? na drzwi i grzmotn?? w nie pot??nie najpierw jedn?, a potem drug? pi??ci?, a? ?upn??y o ?cian?. Zadygota?y na zawiasach i cisza zapad?a w hotelu.
- Dadz? jej rozgrzeszenie - stwierdzi?a Mere, wybuchaj?c zn?w rozpaczliwym p?aczem. - Ja to za?atwi?. Odprawi si? tak? pi?kn? msz?... - Usiad?a na ???ku i zakry?a twarz d?o?mi. - Wiesz, co powiedzia? papa? - wyszlocha?a, nie mog?c odm?wi? sobie wyg?oszenia tego, co uwa?a?a za prawd?. - On powiedzia?: „Moja c?reczka zawsze by?a taka szcz??liwa. Co oni jej zrobili? Dlaczego musia?a si? zabi??”
Paul te? chcia?by sobie zap?aka?, ul?y? jako? swojej udr?ce. Ale nic nie m?g? zrobi?.
- Nie wiem - powiedzia?. - Nigdy si? nie dowiem.
Opanowuj?c swej gniew, odwr?ci? si? i szybko wyszed? na korytarz. Drzwi czym pr?dzej si? pozamyka?y, kiedy go?cie starali si? ukry?, ?e pods?uchuj?, tylko par? z nich zosta?o uchylonych. Dla Paula wszyscy oni, kryj?cy si? za drzwiami, byli jak robactwo i chcia? ich sprowokowa?, chocia? wiedzia?, ?e nikt nie odwa?y si? stawi? mu czo?a. Ich ?ywoty by?y ja?owe tak samo jak jego ?ywot i tak samo godne pogardy.
Na poz?r opanowany przeszed? wzd?u? korytarza, chwytaj?c za klamk? ka?dych drzwi, kt?re nie by?y domkni?te, i zatrzaskuj?c je.
Rozdzia? VI
Zdarzaj? si? w Pary?u takie zimowe dni, kiedy wiatr sprawia wra?enie, jakby ni?s? si? a? z Lazurowego Wybrze?a, jawory wydaj? si? jakby mniej bezlistne na nieskazitelnym niebie i w?t?emu s?o?cu udaje si? wydoby? z ch?odnej ziemi co? jakby zapach ?ycia. Nawet i na fa?szyw? wiosn? jeszcze za wcze?nie, lecz zapowied? ju? wisi w powietrzu. Nad g?ow? rozci?ga si? kolor, z kt?rego s?ynie to miasto - b??kit paryski - wzbogacony o czerwienie i ???to?ci markiz nad kawiarniami, faktur? szarego kamienia i bur? powierzchni? Sekwany.
Mimo ?e Paul ?le spa?, przesiedziawszy wi?ksz? cz??? nocy w fotelu, orze?wi?o go nadzwyczaj balsamiczne powietrze. Jeanne postanowi?a sobie, przed zapadni?ciem w sen bez sn?w, ?e ju? nigdy si? z nim nie spotka, lecz stanowczo?? jej decyzji os?ab?a w zderzeniu z nowym, ?wietlistym dniem i umar?a, nim zd??y?a dopi? kaw? porann?. Oboje zjawili si? niemal r?wnocze?nie w mieszkaniu na Rue Jules Verne. Rozebrali si? w ma?ym pokoiku i padli na materac, spleceni w u?cisku. Zapowiedzi z poprzedniego dnia spe?ni?y si?. Pow?ci?gliwo?? wzmog?a ich podniecenie. Oplot?a go r?koma i nogami, jakby szukaj?c w nim ucieczki przed ich spot??nia?? nami?tno?ci?. P??niej d?ugo le?eli obok siebie, nie dotykaj?c si?, czekaj?c, kiedy jaki? odg?os przeniknie z?ot? czerwie? ?cian pomalowanych przez poranne s?o?ce. Na pr??no. Byli schowani w tym apartamencie jak w ?onie.
W?osy Jeanne rozsypa?y si? na g?stym p??tnie materaca jak po?ar s?o?ca, dziko i obficie. Jej piersi, nawet w spoczynku, by?y j?drne, ??czy?y w sobie pe?ni? dojrza?ej, zmys?owej kobiety z dziewcz?c? pr??no?ci?. Sutki mia?a du?e i ciemne. Sk?r? czyst? i omal?e nie ?wiec?c?. Biodra, w?skie jak u ch?opca, podkre?la?y jej ?e?sk?, zmys?ow? bujno??.
Cia?o Paula w por?wnaniu z jej cia?em by?o po prostu wielkie i niezbyt okre?lone. Le?a? obok niej rozwalony jak folguj?cy sobie b?g. Jego ramiona i klatka piersiowa by?y jeszcze pot??ne, ale mi??nie ju? nie tak napi?te; cia?o jego nie ca?kiem pasowa?o do jego surowej twarzy o rze?bie orlej i wci?? jeszcze w?ciekle ?ywotnej. Zdawa? si? jakby zatrzymany w gwa?townym przej?ciu od m?odo?ci do podesz?ego wieku.
Paul u?wiadamia? sobie cia?o Jeanne tylko jak najbardziej powierzchownie, bo w?a?ciwie nie uwa?a? jej prawie za nic wi?cej ani?eli to cia?o, bior?ce w siebie jego przypadkow? nami?tno??, s?u??ce zaspokojeniu jego pr??no?ci i seksualnej przenikliwo?ci, chwilowo odgradzaj?ce go od jego rozpaczy. Zmys?owo?? jej zauwa?y?by dopiero, gdyby jej objaw?w zabrak?o. Dla Jeanne r?wnie? jego cia?o by?o czym? oczywistym, ale ca?kiem inaczej. Kiedy jej dopad? po raz pierwszy, by?o to przejawem og?lnej i nieodpartej si?y m?skiej, i wci?? jeszcze odbiera?a go, widzia?a i czu?a jako t? moc. Cia?a jego w?a?ciwie nie dostrzega?a, mimo jego tak imponuj?cej namacalno?ci. Mi?o??, jak? zaczyna?a do niego czu?, by?a nast?pstwem tej si?y, wzmo?onym przez jego upieranie si? przy skryto?ci: a wi?c tajemniczo??.
Jeanne podnios?a si? i ukl?k?a, wci?gn??a majtki.
- Lubi? seks - odezwa?a si? - bo to zdrowe. Pozwala utrzyma? si? w formie i pobudza apetyt.
Nie patrz?c na niego wysz?a z pokoju i skierowa?a si? do ?azienki. Zobaczy?a w lustrze sam? siebie: dziewczyn? o rozburzonych w?osach, wysokich, szerokich ko?ciach policzkowych i wargach Uniesionych z natury w dzi?bek, z piersiami czasem a? zawadzaj?cymi. W jej twarzy odbija?o si? niesp?jne pomieszanie bana?u i m?dro?ci. Nagle przebieg? j? dreszcz. Chocia? ?azienka sk?pana by?a w s?o?cu przez szyb? nad wann?, w turkusowych i bia?ych kafelkach odzwierciedla? si? tylko zi?b tej prawdziwej zimy. Dzie? si? och?odzi?. Cia?o jej poczu?o si? ods?oni?te, bez odrobiny ciep?a, i zatrzasn??a za sob? drzwi, jakby to j? mog?o os?oni?.
Paul zgarn?? swoje ubranie. Poszed? boso korytarzem W stron? ?azienki. Zaintrygowa?a go my?l o tym, ?eby si? my? I ubiera? jedno przy drugim, gdy? postanowi? ignorowa? wszelkie konwenanse. Jednak zamkni?te drzwi go powstrzyma?y. Zawaha? si?, czy po prostu nie wej?? - Jeanne w tej chwili siedzia?a chwiejnie na podw?jnej umywalce, podmywaj?c si?, udami ?cisn?wszy zimny marmur, bo w ?azience nie by?o bidetu - lecz pomy?la?, ?e woli, aby go zaprosi?a. Zaszcz?ka? klamk?.
- Zostaw mnie sam? - zawo?a?a.
- Chcia?em popatrze?.
- To nic ciekawego.
- To zale?y. - Jej mieszcza?skie opory go roz?mieszy?y i zawo?a?: - Podmywasz si?. Chc? to zobaczy?.
- Nie! - o?wiadczy?a stanowczo.
Jakie to dziwne, ?e kochaj?c si? odrzuca?a wszelkie pozory skromno?ci, aby do nich powr?ci? w ?wiatowych formach tego, co potem.
Zsun??a si? wdzi?cznie z kraw?dzi umywalki i zakr?ci?a wod?.
- Sko?czy?am - powiedzia?a, jak gdyby sam nie s?ysza?. Teraz ju? mo?esz wej??.
Paul wszed?, ceremonialnie nios?c swe ubranie na jednym r?ku. Z?o?y? je na brzegu wanny i podszed? nagi do umywalki, stan?? tu? ko?o Jeanne. Mia?a przed sob? roz?o?one swoje przybory kosmetyczne - tusz do rz?s, szminka do ust, matowa buteleczka kremu do zmywania - i zacz??a robi? porz?dek ze swoj? twarz?, sk?adaj?c wargi w ryjek, sprawdzaj?c uko?nym spojrzeniem rz?sy, nie zwracaj?c uwagi na Paula.
Paul wybuch? ?miechem - by? to nowy dla niej odg?os - z d?o?mi wspartymi o brzeg umywalki.
- Co ci? tak bawi? - zapyta?a.
- Nic takiego - powiedzia?, lecz ?mia? si? dalej. - Tylko wyobrazi?em sobie, jak siedzisz na tej umywalce. Trzeba mie? wpraw?, ?eby nie spa?? i do tego jeszcze podmywa? si?. Gdyby? spad?a, mog?aby? z?ama? nog?.
Jeanne by?a w?ciek?a, nie dlatego, ?e jego to bawi, tylko opowiada o tym. O pewnych rzeczach si? nie m?wi. Zarumieni?a si? i odwr?ci?a gniewnie do lustra.
Paul zdecydowa? si? j? przeb?aga?. Poca?owa? j? lekko w rami? i powiedzia?:
- No ju?, nie b?d? taka.
- R??nimy si? - odpar?a, nie patrz?c na niego.
Zerkn??a na niego w lustrze i zobaczy?a, ?e nadal sobie z niej pokpiwa. Jej opory wyda?y mu si? takie ma?ostkowe, W ko?cu czym?e s?, je?li nie dwojgiem cia?, kt?re wpad?y nu siebie w otch?ani wsp??czesnego ?wiata, gdzie nie istnieje pow?d, aby to zawstydza?o bardziej ni? tamto. Rzeczywiste by?o dla niego tylko namacalne ciep?o jej cia?a. Ale jeszcze troch? jej ust?pi. Na razie.
- Wybacz mi to - poprosi? i znowu j? poca?owa?. - Wybaczysz mi?
Jeanne rozchmurzy?a si?.
- Dobrze - powiedzia?a i u?miechn??a si? do niego ciep?o, spontanicznie, dziecinnie.
Paul wykorzysta? ten moment, aby natychmiast posun?? si? o krok dalej.
- W takim razie chod? tu i umyj mnie - powiedzia?. Jej u?miech ulotni? si?. - Are you kidding? - spyta?a go kiepsk? angielszczyzn?. - ?artujesz? Nigdy w ?yciu! Wyobra?asz sobie, ?e b?dziesz mi rozkazywa??
G?os jej zrobi? si? ostry z gniewu i l?ku, ale Paul jakby tego nie zauwa?y?. Od kr?ci? wod? i zacz?? sobie namydla? najpierw d?onie, a potem cz?onka. Wlaz? okrakiem na umywalk?.
- Nie wiesz, co tracisz - powiedzia?.
Jeanne potrz?sn??a g?ow? z niedowierzaniem.
- No wiesz? - powiedzia?a. - Jeste? naprawd? ?winia.
- ?winia? - zastanowi? si? Paul. Ta my?l go rozbawi?a.
- Toaleta to jest toaleta - wyja?ni?a mu niby to z wy?szo?ci? - a mi?o?? to mi?o??. Ty mieszasz sprawy ?wi?te i doczesne.
Dla Paula nie by?o r??nicy mi?dzy jednym a drugim i postanowi? zmusi? j?, ?eby to sobie u?wiadomi?a. Ale na razie zamilk?. Jeanne dalej zajmowa?a si? makija?em.
Paul wytar? si? i samopoczucie pogarsza?o mu si? z minuty na minut?. Ta scena mia?a ju? posmak zadomowienia: ubierali si? w przyzwoitym milczeniu, przygotowuj?c si? ju? Jo wyj?cia na ?wiat zewn?trzny, niby m?? i ?ona ju? nazbyt przystosowani wzajemnie do swoich nawyk?w. Zbyt przyjemna to by?a scenka. Paul zdecydowa? si? j? zak??ci?.
- Ogl?da?em raz bardzo smutny film szwedzki, w kt?rym mieszano ?wi?to?? i doczesno?? - przem?wi?, siadaj?c na brzegu wanny, aby naci?gn?? skarpetki.
- Wszystkie pornograficzne filmy s? smutne - o?wiadczy?a bo to jest ?mier?.
- On nie by? pornograficzny - rzek? Paul - by? po prostu szwedzki. Nazywa? si?: Tajemnice Stockholmu. Taka historia o bardzo nie?mia?ym m?odzie?cu, kt?ry wreszcie zebra? si? na Odwag? i zaprosi? do siebie pewn? dziewczyn?. Czeka na ni?, strasznie podniecony, pe?en uczucia, i nagle przychodzi mu do g?owy: mo?e ma brudne nogi? Sprawdza. Okazuj? si? odra?aj?ce. Wi?c p?dzi do ?azienki, ?eby je umy?. A tu nie ma wody. Jest w rozpaczy i ju? nie wie, co robi?. Nagle wpada na pomys?. Wk?ada stop? do muszli klozetowej i spuszcza wod?. Twarz mu si? rozpromienia: uda?o si?. Ale kiedy chce wyj?? nog? z klozetu, nie mo?e. Stopa utkn??a. Pr?buje raz po raz, wykr?ca t? stop? na wszystkie strony i ci?gnie, ale nic z tego. Zjawia si? dziewczyna i zastaje go zrozpaczonego, pl?cze, oparty o ?cian?, z nog? w muszli klozetowej.
Paul jakby rozkoszowa? si? sadystycznymi aspektami tej opowie?ci. Opowiada? dalej:
- Facet prosi dziewczyn?, ?eby odesz?a i nigdy ju? nie wraca?a. Tymczasem ona si? upiera, ?e nie mo?e go tak zostawi?, bo umar?by z g?odu. Idzie po hydraulika. Ten bada spraw?, ale nie chce bra? na siebie odpowiedzialno?ci. „Nie mog? rozbi? muszli - powiada - bo m?g?bym go zrani? w nog?. Wzywaj? pogotowie. Wchodz? z noszami sanitariusze i wszyscy razem decyduj? si? od?rubowa? muszl? od pod?ogi. K?ad? ch?opca na tych noszach, z muszl? klozetow? na stopie, wygl?daj?c? jak ogromny but. Dwaj sanitariusze zaczynaj? chichota?. Pierwszy z nich potyka si? na schodach i wpada pod nosze. Muszla wali go w g?ow? i zabija na miejscu.
Jeanne za?mia?a si? nerwowo. Paul nagle wsta? i wyszed? z ?azienki, zostawiaj?c j? sam?. Makabryczny humor tej opowie?ci okaza? si? wreszcie czym?, co by mogli podzieli? ze sob?, ale na to nie mia? ochoty.
Ju? ca?kiem ubrany Paul zacz?? si? przechadza? po okr?g?ym salonie, przygl?daj?c mu si? bacznym okiem. St?? i krzes?a przesun?? do jadalni, przywl?k? ci??ki, podw?jny materac z ma?ego pokoiku. To, co przedtem by?o jakby zamkni?tym w sobie przybytkiem, oddzielaj?cym ich od ?wiata zewn?trznego, nabra?o teraz charakteru areny. Podni?s? nieco ?aluzje w jednym z okien, wpuszczaj?c do pokoju wi?cej ?wiat?a.
Jeanne wynurzy?a si? z ?azienki w nieskazitelnym makija?u, ju? gotowa do wyj?cia. W?osy mia?a wyszczotkowane i b?yszcz?ce, starannie skr?cone i wysoko upi?te na karku. Popatrzyli na siebie. Jeanne u?miechn??a si?, zawaha?a, pomacha?a mu z lekka d?oni? i skierowa?a si? do wyj?cia. Ale Paul jeszcze z ni? nie sko?czy? i ona to jako? wyczu?a: nie musia? jej nawet przywo?ywa?. Sama zawr?ci?a do salonu. Paul sta? w blasku s?o?ca, z uniesionym podbr?dkiem, przygl?daj?c si? jej z t? sam? ch?odn? oboj?tno?ci?. Wytrzyma?a jego spojrzenie. Byli teraz jak dwoje przeciwnik?w, oceniaj?cych wzajemnie swe si?y.
- Zaczniemy od pocz?tku? - spyta?a.
Paul nie odpowiedzia?, tylko zacz?? z wolna rozpina? koszul?. Jeanne odrzuci?a w bok p?aszcz i torebk?, posz?a za jego przyk?adem, ?ci?gaj?c bluzk? i spodnie, a? wreszcie stan??a przed nim dumna i naga.
- Musimy si? przyjrze? sobie - stwierdzi?a. - Czy o to chodzi?
- Tak - odpar?; i po raz pierwszy zacz?? si? jej przygl?da? jak kobiecie. - W?a?nie o to chodzi.
Usiedli na pos?aniu, twarz? do siebie, i spletli si? nogami. Obydwiema d?o?mi zacz?? bada? jej twarz, jakby j? dopiero co odkry?; jej szyj? i ramiona, jej piersi... przy kt?rych zatrzyma? si? na d?u?ej, dziwi?c si? ich pe?ni.
- Czy tak nie jest pi?knie? - zapyta?, sam w to wierz?c - kiedy nic si? o sobie nie wie?
- Adam i Ewa nic o sobie nie wiedzieli - odrzek?a.
- Jeste?my jak oni, tylko na odwr?t. Oni ujrzeli, ?e s? nadzy, i zawstydzili si?. My ujrzeli?my, ?e jeste?my ubrani, i przyszli?my tutaj, a?eby si? obna?y?.
Opletli si? nogami w siedz?cej pozycji z Kamasutry, tak ?e jedno udo ka?dego z nich le?a?o na udzie drugiego. Jeanne wzi??a jego stoj?cego cz?onka w d?o? i wprowadzi?a go w siebie. Paul przebieg? palcami po jej biodrach i pog?aska? jej ciep?y wzg?rek, pokryty runem.
- Chyba mogliby?my doj?? do orgazmu nie dotykaj?c si? - powiedzia?a.
Odchylili si? oboje do ty?u, podparci na r?kach i wpatrzeni w siebie nawzajem.
- Przy pomocy oczu - powiedzia?a - i cia?. Spyta? j? ?artobliwie: - Czy ty ju? mia?a? orgazm?
- Nie. Paul ko?ysa? si? tam i z powrotem. Jeanne j?kn??a:
- To trudne.
- Ja te? jeszcze nie. Za s?abo si? starasz.
Ruchy ich przy?pieszy?y si?. Paul pierwszy osi?gn?? szczyt i wy?lizn?? si? z niej. Ale Jeanne nigdy jeszcze nie dozna?a tyle zadowolenia. Po raz pierwszy zacz?li odczuwa? do siebie co? opr?cz po??dania i sensacji zakazanego romansu: co? w rodzaju sympatii. Zachcia?o jej si? jako? do niego zwraca?, tylko nie wiedzia?a jak.
- Wiem, co zrobi?! - odezwa?a si? bystro. - B?d? musia?a dla ciebie wymy?li? jakie? imi?.
- Zn?w imi?? O Jezu! - rzek? Paul, ?miej?c si? i potrz?saj?c g?ow?. - Na Boga, ju? mnie nazywano po imieniu tak z milion razy w ?yciu. Nie chc? ?adnego imienia. Wol? jakie? chrz?kni?cie albo st?kni?cie. Chcesz wiedzie?, jak si? nazywam?
D?wign?? si? i stan?? na d?oniach i kolanach. Wyci?gn?? usta w ryj, zadar? g?ow? i warkn?? dono?nie. Potem zacz?? wydawa? z g??bi gard?a chrz?kanie: pierwotny odg?os, kt?ry ich oboje podnieci?. Jeanne obj??a go ramionami za szyj? i unosz?c jedn? stop? wcisn??a mu j? pomi?dzy nogi.
- Jakie to m?skie - powiedzia?a. - A teraz pos?uchaj, jak ja si? nazywam.
Przyci?gn??a go, a? zwali? si? obok niej na materac, i obj??a go z ca?ej si?y. Zamiaucza?a i spyta?a:
- Podoba ci si??
Za?miali si?. On zn?w chrz?kn??, a ona mu odpowiedzia?a. Pospo?u wype?niali okr?g?y pok?j g?o?nymi, przera?liwymi odg?osami zwierz?cych zalot?w.
Rozdzia? VII
Zesp?? Toma ju? czeka? w ogrodzie willi na paryskim przedmie?ciu Chatillon-sous-Bagneux, kiedy Jeanne tam dotar?a. Jej w?osy ju? nie by?y skr?cone w wysoki kok, tylko k??bi?y si? k?dzierzawo u ramion. Wygl?da?a jak dopiero co przebudzona. Przybywaj?c tu prosto ze schadzki z Paulem, tryska?a ?yciem, inni w por?wnaniu z ni? wygl?dali jak martwe pos?gi; przystan??a przy furtce, aby popatrze? na d?wi?kowca. Kl?cza? przy swojej Nagrze ze s?uchawkami na uszach i wodzi? tani i z powrotem luf? mikrofonu, trzyman? powy?ej g?owy, nagrywaj?c r??ne przera?liwe odg?osy, wydawane przez gospodarskie zwierz?ta. Operator ?adowa? film do Arriflexa, obie r?ce trzymaj?c w czarnej torbie. Sekretarka planu kartkowa?a po?yskliwe stronice Elle, nie kryj?c swego znudzenia. Nikogo z nich nie interesowa?y cz?api?ce w pobli?u g?si; te ptaszyska by?y po prostu ?r?d?em ciekawych odg?os?w. Jeanne zatrzasn??a furtk?.
- Dzi?kuj? za ha?as - rzek? d?wi?kowiec. - By? to szczyt uprzejmo?ci.
Jeanne dostrzeg?a rozczarowanie na twarzy Toma. Stan?? z boku, z r?koma w kieszeniach, sil?c si? na u?miech.
- Nie jeste? gotowa - powiedzia?, wpatruj?c si? w jej w?osy.
Postanowi?a, ?e nie b?dzie si? wy?giwa?.
- Kiedy to nie peruka - za?artowa?a. - To moje w?asne. Czy nie jestem pi?kna? Powiedz, ?e nie podoba ci si? m?j wygl?d.
- Ale? podoba si? - rzek? Tom z naciskiem. - Wygl?dasz jako? inaczej, ale jeste? ta sama. Ju? widz? uj?cie...
Tom podni?s? obie d?onie i okr??y? j?, na?laduj?c ruchy kamery. Jego ludzie przygotowali si? do zdj??. Jeanne rozejrza?a si? po ogrodzie i otaczaj?cym go kamiennym murze. Kiedy by?a dzieckiem, will? otacza?y z trzech stron zielone pola i zdawa?o jej si?, ?e b?dzie nienaruszona jak wszystkie jej wspomnienia. Przykro jej by?o widzie?, jak z biegiem lat na tych samych polach zaczynaj? si? t?oczy? betonowe bloki mieszkalne i ca?e dzielnice sza?as?w, w kt?rych gnie?d?? si? zubo?ali imigranci, wyparci z miast.
- Kamera bierze z wysoka - ci?gn?? Tom. - Powoli naje?d?a na ciebie. Kiedy ty podchodzisz, nast?puje zbli?enie. I muzyka. Coraz bli?ej i bli?ej...
- Spieszy mi si? - przerwa?a mu Jeanne. - Zaczynajmy.
- Ale najpierw o tym porozmawiamy.
- Nie - odpar?a.
Ca?a ekipa poderwa?a si? do dzia?ania i ruszy?a za ni? w g??b ogrodu.
- Dzisiaj b?dzie improwizacja - oznajmi?a Jeanne. - Po prostu musicie nad??a?.
Tom by? zachwycony. Przywo?a? gestem operatora.
- Jeste? urocza - powiedzia?, id?c za ni? i wyci?gn?? tylko d?o?, aby dotkn?? jej potarganych w?os?w. - To jeste? ty - w naturze, zadomowiona w scenerii swego dzieci?stwa. Inaczej by? nie mog?o! B?d? ci? kr?ci? tak?, jaka by?a?: dzika, porywcza, zachwycaj?ca!
Jeanne powiod?a ich do ma?ego grobu pod krzakiem g?ogu. Wprawiona w nagrobek fotografia ukazywa?a jej owczarka alzackiego, jak siedzi pos?usznie. Pod spodem wyryte s?owa:
MUSTAFA. ORAN 1950-PARY? 1958.
- To przyjaciel mego dzieci?stwa - wyja?ni?a. - Czuwa? przy mnie ca?ymi godzinami. By?am pewna, ?e mnie rozumie.
Od strony domu podesz?a do nich z po?piechem stara kobieta w czarnej sukni, z r?koma za?o?onymi na obfitym biu?cie. Siwe w?osy mia?a surowo ?ci?gni?te w ty?. Podesz?a tak szybko, ?e zd??y?a jeszcze us?ysze?, co m?wi Jeanne, i doda?a:
- Psy s? wi?cej warte ni? ludzie. Du?o wi?cej.
Jeanne podbieg?a i rzuci?a si? jej na szyj?. - To Olimpia - wyja?ni?a Tomowi. - Moja niania.
- Mustafa zawsze umia? odr??ni? bogatych od biednych - rzek?a Olimpia. - Nigdy si? nie pomyli?. Je?li wszed? kto? dobrze ubrany, on si? nawet nie ruszy?...
Jej nieco zachryp?y g?os ucich? na widok operatora, kt?ry przynaglony przez Toma zacz?? j? okr??a?.
- Ale je?li pokaza? si? ?ebrak - podj??a - wtedy trzeba go by?o widzie?. To by? pies! Pan pu?kownik tak go wytresowa?, ?eby rozpoznawa? Arab?w po zapachu.
Jeanne zwr?ci?a si? do filmowc?w:
- Olimpia to chodz?cy wykaz domowych cn?t. Wierna i uwielbia swych pa?stwa... a do tego rasistka.
Staruszka wprowadzi?a ich do willi. Hol wej?ciowy pe?en by? ro?lin w doniczkach, przypadkowo rozstawionych po wydeptanych kafelkach. Na wyblak?ym stoliku z rotanu sta?a mosi??na lampa z kloszem z butelkowo zielonego szk?a; nad ni? wisia? amatorski, olejny portret ojca Jeanne, pu?kownika, w pe?nej gali. mundur by? znakomicie skrojony, buty nieskazitelne, w?s bujny i wywoskowany.
Jeanne przeprowadzi?a ekip? ko?o portretu do przyleg?ego pokoju o wyfroterowanej, nagiej posadzce i ?cianach, na kt?rych wisia?y tkaniny drukowane w ?mia?e, geometryczne wzory. Bro? tubylcza rozmieszczona starannie nad p??k? fotografiami, gdzie bogactwo egzotycznych scen ???k?o zawija?o si? na rogach, przyci?gn??a na jaki? czas uwag? zespo?u i re?ysera.
Jeanne przygl?da?a si? temu z dum?. Wzi??a z p??ki ?oj?c? ramk? i pokaza?a im: na fotografii trzy rz?dy dziewczynek ze szko?y podstawowej gapi?y si? bez wyrazu w obiektyw, pod okiem postawnej niewiasty w wycieczkowym obuwiu.
- To ja - wskaza?a Jeanne. - Tu na prawo od nauczycielki, panny Sauvage. By?a bardzo religijna, bardzo surowa...
- By?a za dobra - wtr?ci?a Olimpia. - Rozpuszcza?a was.
Tom klepn?? operatora po ramieniu; ten okr?ci? si?, kieruj?c obiektyw na staruszk?, lecz ona schowa?a si? za innymi. Jeanne wskaza?a na drug? dziewczynk?.
- A to Christine, moja najlepsza przyjaci??ka. Wysz?a za piekarza i ma dwoje dzieci. Tu jest troch? jak na wsi. wszyscy si? znaj?...
Olimpia zagdaka?a:
- Ja nie mog?abym ?y? w Pary?u. Tu ?yje si? bardziej po ludzku.
Operator znowu si? obr?ci? na pi?cie, szukaj?c nowej ofiary; Olimpia wycofa?a si? za drzwi z ?aluzjami z listewek.
- Jeste?my tu jakby odgrodzeni - podj??a Jeanne. - Smutno jest patrze? za siebie.
Przeszli do jej pokoju dziecinnego. Na parapetach okiennych ustawione by?y w karnym szyku wypchane zwierz?tka o wytartych ko?czynach, a ?ciany obstawione drewnianymi, obdrapanymi kopiami przedmiot?w doros?ych: taczki, fotelik, podn??ek. Ok?adki wszystkich ksi??ek by?y wyblak?e.
- Smutne? Dlaczego? - zapyta? Tom. - Cudowne!
Ona tylko unios?a r?ce i odwr?ci?a si?.
- To przecie? ty! - zawo?a?. - Twoje dzieci?stwo: tego mi w?a?nie trzeba!
Tom wypatrywa? natchnienia na suficie. Zarazem gestykulowa? do kamerzysty, aby nie odst?powa? Jeanne.
- Te zeszyty to dzieci?cy wiek twojej inteligencji. Co? fascynuj?cego. Publiczno?? troch? boi si? dzisiejszych kobiet... - Przerwa?, aby pomy?le?, uk?adaj?c w g?owie scenariusz, tymczasem Jeanne tanecznie wysz?a z pokoju, ?cigana przez operatora. - Ale gdyby si? uda?o pokaza? codzienn? inteligencj? tej czy innej kobiety, troch? powy?ej przeci?tnej, ale nie a? tak?, ?eby si? zdawa?a nieosi?galna...
Tom rozejrza? si? w natchnieniu i jakby dopiero spostrzeg? skradaj?cych si? za nimi filmowc?w.
- Co tam robicie? - krzykn??. - Kim s? te ?ywe trupy, kt?re nas otaczaj??
Wygoni? ich z pokoju, a potem otworzy? drzwi do nast?pnego, zastawionego niskimi, wygodnymi meblami.
- Otwieram drzwi na o?cie?! - zawo?a?, kiwaj?c palcem na Jeanne. - Wszystkie drzwi na o?cie?!
- Dok?d idziesz? - spyta?a, pr?buj?c dostosowa? si? do jego entuzjazmu.
- Mam plan. Wrzucamy wsteczny bieg! Rozumiesz? Tak jakby w samochodzie. Wzi?? j? za r?ce.
- Zamknij oczy - powiedzia?. - Cofaj si?, jeszcze! Dalej! A? odnajdziesz swoje dzieci?stwo.
- Widz? - rzek?a dopasowuj?c si? do niego - to m?j papa, w galowym mundurze...
- Nie b?j si?. Prze?am te opory.
- Papa w Algierze...
- Masz teraz pi?tna?cie lat - powiedzia?. - Czterna?cie, trzyna?cie, dwana?cie, jedena?cie, dziesi??, dziewi??...
- Widz? swoj? ulubion? ulic?, jak mia?am osiem lat...
Otwar?a oczy i si?gn??a po oprawny brulion, le??cy na stole. Zacz??a odczytywa? na g?os.
- Wypracowanie domowe z francuskiego. Temat: wie?. Rozwini?cie: wie? to kraina kr?w. Krowa jest cala pokryta sk?r?. Krowa ma cztery strony: przedni?, tyln?, g?rn? i doln?...
- Urocze!
Jeanne si?gn??a po s?ownik i zacz??a go kartkowa?.
- Moja kultura wywodzi si? z jednotomowego Larousse'a - powiedzia?a. Z niego przepisywa?am. Czyta?a na g?os, teatralnie: - Menstruacja, rzeczownik rodzaju ?e?skiego, funkcja fizjologiczna polegaj?ca na comiesi?cznym up?ywie krwi z ?e?skich organ?w rozrodczych... Penis, rzeczownik rodzaju m?skiego, narz?d kopulacyjny mierz?cy od pi?ciu do czterdziestu centymetr?w...
- Bardzo pouczaj?ce - zauwa?y?, zwracaj?c si? do okna i daj?c znak swoim ludziom, ?e mog? wej??.
Jeanne si?gn??a po fotografi? ojca. Wpatrywa?a si? w rz?d odznacze? na piersi, z?ote galony, kt?re tak dobrze pami?ta?a, na galowym mundurze i pozycj?, w jakiej sta? na baczno?? z palcami lekko ugi?tymi u boku. Nigdy go nie widzia?a inaczej ni? w tak oficjalnej postaci. By?a jedynaczk?, a jednak nigdy nie poczu?a si? na tyle swobodnie, aby wdrapa? mu si? po prostu na kolana, poca?owa? go i przytuli? si?. Jej matka ub?stwia?a pu?kownika i Jeanne nieraz wyczuwa?a to, co ju? wtedy wydawa?o si? jej zazdro?ci? ze strony matki. Jeanne pragn??a nawet zosta? ?o?nierzem, jak pu?kownik, nosi? bro? i kroczy? przez ?ycie z jego wspania?? pewno?ci? siebie. Tak jej pochlebi?o, kiedy zaofiarowa? si?, ?e nauczy j? strzela? ze swego s?u?bowego pistoletu, a? przemog?a sw?j strach przed hukiem tej broni i jej potencjalnie ?miertelnym skutkiem i nauczy?a si? strzela? prawie tak dobrze jak on. Dla Jeanne pu?kownik by? zawsze cz?owiekiem starym, ale niezwyci??onym, a gdy umar?, wyda?o jej si?, jakby ?wiat znalaz? si? w niebezpiecze?stwie...
- A to kto? - zapyta? Tom, podnosz?c rysunek wykonany o??wkiem, przedstawiaj?cy ch?opca graj?cego na fortepianie.
Jeanne u?miechn??a si?.
- Moja pierwsza mi?o?? - odrzek?a. - M?j kuzyn Paul.
Operator wcisn?? si? mi?dzy nich, ogniskuj?c Arriflexa na tym rysunku. Olimpia sta?a we drzwiach, zwalista i milcz?ca.
- Dlaczego ma zamkni?te oczy? - spyta?a sekretarka planu.
- Bo gra na fortepianie. A gra? wspaniale. Pami?tam, jak siedzia?, przebiegaj?c szczup?ymi palcami po klawiszach. ?wiczy? ca?ymi godzinami.
Rzeczywi?cie pami?ta?a ciemne oczy swego kuzyna i jego chorobliwy, zgor?czkowany wzrok. Kiedy jego i jej rodzice zasiadali do herbaty w salonie, spogl?daj?c na kwitn?ce hiacynty i g?ogi, rozmawiaj?c o swych afryka?skich podr??ach, ona i on wymykali si? cichaczem...
Jeanne otworzy?a okno i wskaza?a na podw?rze za domem.
- Tamte dwa drzewa - powiedzia?a - orzechowiec i platan... pod nimi siadali?my. Ka?de z nas mia?o w?asne drzewo i siedzieli?my tak wpatrzeni w siebie. Dla mnie m?j - kuzyn wygl?da? jak ?wi?ty.
Wzi??a Toma za r?k? i wyprowadzi?a go na dw?r.
- Czy nie s? pi?kne? - odezwa?a si?, wskazuj?c na miejsce poro?ni?te g?stw? zielska i krzak?w. Ale Jeanne nie widzia?a ich, gdy? pogr??ona by?a w rojeniach o tym, czym by?a niegdy?, i ku temu podnosi?a wzrok, wcale nie patrz?c na otaczaj?cy j? obraz upadku. - Czy? nie s? przepi?kne? - powt?rzy?a, jak; gdyby Tom nie mia? w?asnych oczu. - Dla mnie te drzewa wygl?da?y jak prawdziwa d?ungla.
Jak?e ?atwo Tom idealizowa?! Jego wybuchy entuzjazmu i jego rozczarowania zach?ca?y j? do puszczania samopas jej w?asnych sk?onno?ci do fantazjowania. Ale d?ugo w tym nie mog?a wytrwa?. Rzeczywisto?? gromadzi?a si? wok?? niej jak chmury burzowe i nios?a ze sob? gro?b? ujawnienia innych, brudniejszych aspekt?w jej dzieci?stwa.
Olimpia przycz?apa?a za nimi trzymaj?c w g?rze, niby ?wi?ty obraz, fotografi? jej ojca.
- Nasz pu?kownik by? nadzwyczajnym cz?owiekiem! - wykrzykiwa?a do ka?dego, kto by zechcia? pos?ucha?, staraj?c si? nak?oni? operatora, ?eby skupi? uwag? na tym, co dla niej by?o najwa?niejsze u ca?ej willi.
- Nawet ja si? go ba?am - przyzna?a si?.
Jeanne popatrzy?a zn?w na fotografi? i przypomnia?a lobie strach, jaki nieraz j? przejmowa?, kiedy ojciec by? niezadowolony. Nagle przed oczyma jej stan?? Paul, jego arogancja i jego si?a, a? zapragn??a do niego przylgn??. Rozejrza?a si? i po raz pierwszy dostrzeg?a, jak oblaz?e z farby s? ?ciany willi, jak wyja?owiony jeden k?t ogrodu, dostrzeg?a krusz?cy si? kamie? i chwasty, i t?ocz?ce si? opodal budy z czarnej papy.
- Nic z tych rzeczy nie by?o za moich czas?w - powiedzia?a z niesmakiem, przedzieraj?c si? przez zaro?la, a filmowcy tu? za ni?. Czu?a si? sponiewierana t? wizyt? i jakby oszukana, a kiedy ujrza?a p?? tuzina ma?ych ciemnosk?rych ch?opaczk?w, jak wypr??niaj? si?, przykucni?ci w krzakach je?yn, ogarn??a j? w?ciek?o??: jak gdyby to j? gwa?cono.
Jeanne z?apa?a jednego z ch?opc?w za r?k? i potrz?sn??a nim. Ubrany by? niemal?e w ?achmany i trz?s? si?, usi?uj?c kopn?? j? w piszczel. Jeanne zobaczy?a, jak Olimpia podnosi u?amany kawa?ek deski i p?dzi przez g?szcz, a operator galopuje tu? obok, nie wypuszczaj?c jej z kadru.
- Nie mo?ecie si? za?atwia? gdzie indziej, tylko w mojej d?ungli? - spyta?a Jeanne ch?opca i u?wiadomi?a sobie, ?e on jej nie rozumie.
- Biegnij! - powiedzia?a. - Uciekaj!
Uciek?, wdrapawszy si? na mur jak zwierz?.
- Niech ja ci? tylko z?api?, to ci? powiesz?! - wrzeszcza?a Olimpia. - Id? zasrywa? sw?j w?asny kraj, ty skurwysynku!
Olimpia podnios?a kamie? i rzuci?a nim bezskutecznie za intruzami.
- Afryka! - powiedzia?a z obrzydzeniem. - Ju? nawet ?y? si? nie da we w?asnym domu.
Jeanne odwr?ci?a si? i obejrzawszy wok?? powiedzia?a sama do siebie: - Starze? si? to zbrodnia. Tom j? dogoni?, zadyszany, gestykuluj?c w stron? operatora. Twarz mia? zaczerwienion? z dumy i podniecenia.
- Nakr?ci?e? to?: - spyta?a Jeanne.
- Wszystko co do joty.
- Olimpia by?a wspania?a. Teraz ju? lepiej si? orientujesz w stosunkach rasowych na przedmie?ciu. Jeanne u?wiadomi?a sobie, ?e oczy jej zwilgotnia?y. Tom nic nie zauwa?y?.
- Teraz opowiedz mi o swoim ojcu - poprosi?.
- Mo?e ju? na dzisiaj wystarczy.
Odwr?ci?a si? od niego i ruszy?a do g??wnej bramy. Wyda?o jej si? nagle, ?e Tom zapl?ta? si? w rojeniach jej dzieci?stwa, w naiwnej pr??no?ci.
- Tylko jedno - zawo?a? podbiegaj?c, ?eby j? dogoni?.
- ?piesz? si?.
- Jeszcze tylko pi?? minut, Jeanne - w g?osie jego brzmia?o zaskoczenie i uraza. - Co z pu?kownikiem?
- Um?wi?am si? w interesach - odpar?a, k?ami?c bez wysi?ku.
Wysz?a prosto za bram? i nawet jej nie zamkn??a.
Rozdzia? VIII
Obietnica poranka zblak?a, kiedy pow?oka chmur zakry?a s?o?ce. Prze?wieca?o przez nie chwilami, jak op?atek, a potem gas?o. Zimowy deszcz, p?dzony wiatrem, przy?miewa? oblicze Pary?a i rozbija? si? o wysokie, zaokr?glone szyby w oknach apartamentu. Blade, za?amuj?ce si? ?wiat?o igra?o po ?cianach salonu, jakby woda po nich sp?ywa?a. W pokoju zal?g?a si? wo? seksu.
Le?eli nago na materacu; Jeanne przerzuci?a rami? w poprzek szerokiej piersi Paula, odwr?ciwszy od niego twarz. Paul trzyma? w d?oni b?yszcz?ce, srebrne organki i dmucha? w nie, wydaj?c tylko sm?tne, nie powi?zane ze sob? tony.
- Co za ?ycie - odezwa?a si?, jakby przez sen. - Nawet nie ma kiedy odpocz??.
Ci?gle jeszcze trwa? w niej ten poranek i pogrzebane wspomnienia z tej willi. Poczu?a bezsensown? ch??, aby podzieli? si? z Paulem swoim rozczarowaniem.
- Pu?kownik - przem?wi?a - mia? zielone oczy i wy?wiecone buty. Kocha?am go jak b?stwo. By? w mundurze taki przystojny.
Paul nawet nie drgn?wszy powiedzia?: - Co za dymi?ca kupa ko?skiego ?ajna.
- Co? - oburzy?a si?. - Zabraniam ci...
- Wszystkie mundury to g?wno. Wszystko poza tym mieszkaniem to g?wno. Poza tym nie ?ycz? sobie wys?uchiwa? opowiastek o twojej przesz?o?ci i tym podobnych.
Wiedzia?a, ?e to g?upota spodziewa? si? po nim wsp??czucia, ale podj??a: - Zgin?? w 1958 roku w Algierii.
- Albo w sze??dziesi?tym ?smym - rzek? Paul. - Albo w dwudziestym ?smym. Albo w dziewi??dziesi?tym ?smym.
- W pi??dziesi?tym ?smym! I zabraniam ci na?miewa? si? z tego!
- Pos?uchaj - rzek? cierpliwie - mo?e by? tak nie gada?a o sprawach, kt?re tu si? nie licz?? Wi?c, do cholery ci??kiej, co za r??nica?
- To o czym mam gada?? - spyta?a ze znu?eniem pragn?c, aby jej podpowiedzia?. - Co mam robi?? Paul u?miechn?? si? do niej. Zagra? na organkach kilka takt?w dzieci?cej piosenki, biegle i z wyczuciem, po czym za?piewa?: - Wsiadaj na statek, m?j Lizaczku...
Jeanne tylko potrz?sn??a g?ow?. Wygl?da?o na to, ?e on jest gdzie? bardzo daleko.
- Dlaczego nie wracasz do Ameryki? - zapyta?a.
- Sam nie wiem. Chyba z?e wspomnienia.
- O czym?
- O moim ojcu - odrzek?, przewracaj?c si? na brzuch i unosz?c na ?okciach, tak ?e zbli?y? twarz do jej twarzy. - By? z niego moczymorda, twardziel - podkre?li? to s?owo - kurwiarz, barowy mordobijca: m?ski jak cholera. Owszem, twardy facet. Twarz mu z?agodnia?a. - A matka by?a nadzwyczaj poetyczna, te? pijaczka, i moje wspomnienia z lat dzieci?cych, to jak aresztowali j? ca?kiem nag?. Mieszkali?my w ma?ym miasteczku, w spo?eczno?ci farmerskiej. Wraca?em ze szko?y i jej nie by?o: jak nie w mamrze, to co? innego.
Po twarzy przemkn?? mu ledwie dostrzegalny wyraz jakiej? przyjemno?ci, zmi?kczaj?c jej rysy. Ju? tak dawno nie my?la? o tych sprawach, ?e przesta?y dla niego istnie?.
- Do mnie nale?a?o dojenie krowy - powiedzia? - co rano i co wiecz?r, nawet lubi?em to. Ale pami?tam, jak pewnego razu wystroi?em si?, ?eby zabra? jedn? dziewczyn? na mecz koszyk?wki, a ojciec powiedzia?: „Masz wydoi? krow?!”. Poprosi?em go: „Czy nie m?g?by? jej dzisiaj wydoi? za mnie?” Wiesz, co mi odpowiedzia?? „Bierz dup? w troki i spierdalaj!” Wi?c poszed?em j? wydoi? i ju? nie mia?em czasu zmieni? but?w, i ca?e je sobie upapra?em w krowim ?ajnie. I po drodze na mecz ?mierdzia?o to w samochodzie.
Paul si? wykrzywi?.
- Nie wiem - powiedzia?, usi?uj?c zby? to, co ju? sobie przypomnia?. - Dobrych rzeczy raczej nie pami?tam.
Jeanne domaga?a si? wi?cej.
- Ani jednej? - spyta?a go przymilnie po angielsku.
Urzek?y j? te wspomnienia.
- Mo?e kilka - ust?pi?. - By? jeden farmer, bardzo mi?y staruszek i ci??ko haruj?cy. Nieraz pracowali?my razem w rowie, przy drenowaniu ziemi pod upraw?. Chodzi? w kombinezonie i pali? glinian? fajk?, ale przez po?ow? czasu nie by?o w niej tytoniu. Nienawidzi?em tej roboty - by?a gor?ca, brudna i grzbiet mi od niej p?ka? - i ca?ymi dniami si? przygl?da?em, jak ?lina tego staruszka ?cieka po cybuchu pod g??wk? fajki. Zak?ada?em si? sam ze sob?, kiedy spadnie, i stale przegrywa?em. Ani razu nie zobaczy?em, jak [nula. Tylko si? obejrza?em, ju? jej nie by?o, a potem zbiera?a si? nowa ?lina.
Paul za?mia? si? bezg?o?nie i potrz?sn?? g?ow?. Jeanne ba?a si? poruszy?, ?eby nie przesta? m?wi?.
- Mieli?my te? pi?knego psa - ci?gn?? takim g?osem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie s?ysza?a. Niemal?e szeptem. - Matka uczy?a mnie kocha? przyrod? - chyba ju? nic wi?cej nie mog?a dla mnie zrobi? - i mieli?my przed domem to wielkie pole. W lecie ros?a na nim gorczyca i nasz wielki czarny pies w?a?ciwie to by?a suka, nazywa?a si? Dutchy - polowa?a tam na kr?liki. Ale nie mog?a ich dojrze?, wi?c musia?a na tym polu wyskakiwa? w powietrze i pr?dko si? rozgl?da?, gdzie te kr?liki. To by?o bardzo pi?kne, ale nigdy ?adnego nie z?apa?a.
Jeanne roze?mia?a si? g?o?no. Paul spojrza? na ni? zaskoczony.
- Przy?apa?am ci? - rzek?a triumfalnie.
- Naprawd??
Na?laduj?c jego d?wi?czny g?os powiedzia?a po angielsku z silnym akcentem obcym:
- Nie mam ?yczenia nic wiedzie? o twojej przesz?o?ci, Baby.
Paul opad? na plecy i ch?odno popatrzy? na ni?. Jeanne przesta?a si? ?mia?.
- A my?lisz, ?e m?wi?em ci prawd?? - zapyta?, a kiedy mu nie odpowiedzia?a, doda?: - Mo?e tak, a mo?e nie.
Mimo to Jeanne poczu?a, ?e uczyni?o go to jako? bardziej ludzkim. Ona te? zainicjowa?a ich trzeci stosunek w tym dniu.
Odezwa?a si? ?artobliwie:
- Jestem Czerwony Kapturek, a ty jeste? Du?y Z?y Wilk.
Paul odpowiedzia? gard?owym charkotem, lecz Jeanne uciszy?a go k?ad?c mu d?o? na wargach. Drug? d?oni? popie?ci?a jego pot??ny biceps.
- Jakie ty masz mocne ramiona - powiedzia?a.
Paul zdecydowa? si? wzi?? udzia? w tej grze, ale dla w?asnych cel?w i z w?asnym, okrutnym humorem. Ju? dosy? jak na ten dzie? jej ust?pi?.
Odpowiedzia?:
- To po to, ?eby? lepiej pierdn??a, jak ci? ?cisn?.
Obejrza?a jego d?o?.
- Jakie ty masz d?ugie pazury.
- To po to, ?eby ci? lepiej drapa? po dupie.
Przeci?gn??a palcami po jego ow?osieniu ?onowym.
- Jakie ty masz obfite futro.
- ?eby twoje m?dy mia?y si? gdzie schowa?.
Zajrza?a mu w usta.
- Och, jaki ty masz d?ugi j?zyk!
- To po to - Paul zawiesi? g?os dla wi?kszego efektu - ?eby ci go lepiej wsadzi? w dup?, kochana. Jeanne wzi??a do r?ki jego cz?onka i ?cisn??a go.
- A to jest do czego? - spyta?a.
- To dla twojego szcz??cia - powiedzia? - happiness. A dla mnie po prostu penis.
Jeanne nie uchwyci?a tej gry s??w.
- Peanuts? - spyta?a zastanawiaj?c si?, co to ma do orzeszk?w.
Paul skorzysta? z okazji, ?eby popisa? si? w?a?ciw? sobie erudycj?.
- Szmok - wyja?ni?. - Podpieracz, chuj, kutas, patafian, zaganiacz, buc, wa?, palant, fajfus...
Zachwyci?o j? to bezwstydne che?pienie si? swoim narz?dem m?skim.
- Komiczne - zauwa?y?a. - To jakby taka dziecinna zabawa w doros?ych. Czuj? si? tu znowu jak dziecko.
- A bawi?a? si? tak jako g?wniara? - zapyta? od niechcenia. Jej d?o? na swojej m?sko?ci odbiera? jako nale?n? danin? i podniet?, w tej kolejno?ci.
- To by?o co? najpi?kniejszego - odrzek?a, teraz ju? daleka od willi i zn?w gotowa pogr??y? si? w mn?stwie wyidealizowanych wspomnie?.
Paul spodziewa? si? tego i postanowi? niszczy? jej wspomnienia: bez po?piechu i jak mu przyjdzie ochota.
- Co? najpi?kniejszego - powiedzia?, ci??ko dysz?c - kiedy robi? z ciebie skar?ypyt?, albo ka?? ci uwielbia? autorytety, albo sprzedawa? si? za cukierka.
- Ze mn? tak nie by?o.
- Nie by?o?
- Ja wtedy pisa?am wiersze i rysowa?am zamki: wielkie zamki o pot??nych wie?ach.
- Nigdy nie my?la?a? o seksie?
- ?adnego seksu - o?wiadczy?a stanowczo.
- No tak, ?adnego seksu. - Udawa?, ?e jej wierzy. - Wobec lego pewnie si? kocha?a? w nauczycielu.
- U nas to by?a nauczycielka.
- W takim razie lesbijka.
- Sk?d wiedzia?e?? - Jego instynktowne wyczucie irytowa?o j? i r?wnocze?nie zdumiewa?o. Mgli?cie przypomina?a sobie t? nauczycielk?, pann? Sauvage, kt?ra mia?a zwyczaj umy?lnie kara? dziewczynki, ?eby je nast?pnie pociesza?. Czy we wszystkim musi kry? si? zepsucie? pomy?la?a.
- To bardzo typowe - rzek? Paul. - Ale m?w dalej.
- Moj? pierwsz? mi?o?ci? by? m?j kuzyn Paul.
To imi?, jak ka?de, zirytowa?o go.
- Dostan? hemoroid?w, je?eli ci?gle b?dziesz mi wpycha?a jakie? imiona. Nic nie mam przeciwko temu, ?eby? m?wi?a prawd?; tylko bez imion.
Jeanne przeprosi?a go. Straci?a ch?? do dalszej opowie?ci, ule on wyczul, jak ?atwo j? mo?na urazi? i pobudzi?o to jego natarczywo??.
- No, m?w dalej - za??da?. - Ale prawd?.
- Mia?am trzyna?cie lat. On by? ?niady i ciemnow?osy, bardzo chudy. Jeszcze teraz widz? go, z tym wielkim nosem. To by?o takie romantyczne: zakocha?am si? w nim s?uchaj?c, jak gra na fortepianie.
- Chcia?a? powiedzie?: kiedy pierwszy raz wpakowa? ci r?k? w majtki.
Paul przesun?? jedn? d?o? w d?? po jej udzie, a? dotkn?? czubkami palc?w jej zewn?trznych warg. Drug? d?oni? udawa?, ?e gra na nie istniej?cej klawiaturze.
- On by? cudownym dzieckiem - wyja?ni?a Jeanne. - Gra? obur?cz.
- Nie w?tpi? - ;z?o?liwie prychn?? Paul. - Musia?o go to nie?le podnieca?.
- By?y takie straszne upa?y...
- Niez?e wyt?umaczenie. I co dalej?
- Po po?udniu, kiedy doro?li si? zdrzemn?li...
- Zacz??a? go ?apa? za chuja.
- Ty jeste? nienormalny - powiedzia?a z rozpacz?.
- No dobrze - stwierdzi? Paul. - To on ciebie dotkn??.
- Nie pozwoli?am mu na to. Nigdy!
Paul wyczu? w niej, ?e walczy ze sob?. Jakby mia?a co? wyzna?. Wi?c zacz?? przekomarza? si? z ni? pod?piewuj?c:
- „K?amczucha, k?amczucha, z majtek ogie? jej bucha, nos jej zwisa do brzucha!” Chcesz mi wm?wi?, ?e ci? nigdy nie dotkn??? Sp?jrz mi prosto w oczy i powiedz: „Nie dotkn?? mnie ani razu.” No prosz?, zr?b to.
Jeanne odsun??a si? od niego i popatrzy?a w d?? na w?asne cia?o. Zobaczy?a, jakie ci??kie i zmys?owe s? jej uda i piersi; poczu?a si? o tyle starsza, taka daleka od tych wspomnie?. Wola?aby ju? sko?czy? ze wspomnieniami, ale Paul jej na to nie pozwoli?.
- Owszem - przyzna?a si? - dotkn??. Ale w taki spos?b...
Teraz ju? Paul sta? nad ni?.
- W taki spos?b -powt?rzy? sarkastycznie. - No, w jaki spos?b?
- Z ty?u za domem ros?y dwa drzewa, jawor i orzechowiec. Ja siada?am pod jaworem, a on pod orzechowcem. Liczyli?my do trzech i ka?de sobie zaczyna?o si? onanizowa?. I kt?re z nas pierwsze sko?czy?o...
Podnios?a oczy i zobaczy?a, ?e Paul si? odwr?ci?.
- Dlaczego nie s?uchasz? - spyta?a, przechodz?c z powrotem na francuski.
Nie odpowiedzia?. By?o dla niego jasne, ?e nawet jej niewinno?? jest pe?na seksu, a jej wyznanie sta?o si? dla niego triumfem, ale jeszcze nie sko?czy?.
Wzdrygn?li si? na nie znany sobie brz?k dzwonka. Ze schod?w dobiega? ich nosowy g?os m?ski:
- Pe?ny tekst Biblii w specjalnym wydaniu, bez ??dnych skr?t?w...
Paul by? w?ciek?y, ?e im przerwano. Ruszy? do drzwi, ale Jeanne zerwa?a si? i z?apa?a go za rami?.
- Um?wili?my si? czy nie? - wyszepta?a. - Nikt nas nie zobaczy we dwoje. M?g?by? mnie zabi? i nikt si? nie dowie. Nawet ten domokr??ca z Bibli?.
Paul po?o?y? jej d?onie na szyi, piersi jej otar?y mu si? o przedrami?.
- Prawdziwa Biblia - zach?ca? sprzedawca. - Przeznaczenie puka do waszych drzwi! Nie zamykajcie ich!
Paul na niewidziane poczu? do niego wstr?t.
- Biblijna ?winia! - wymamrota?. Chcia? ukara? tego faceta za to, ?e im przerwa?, ale Jeanne go wci?? nie puszcza?a. Zacisn?? d?onie na jej szyi. - Masz racj? - powiedzia?. - Nikt si? nie dowie. Ani ten domokr??ca z Bibli?, ani ta p?? ?lepa konsjer?ka.
- Nie masz nawet motywu. - Z?apa?a go za nadgarstki, twarde jak drewno. - Zbrodnia doskona?a. Jego palce zacisn??y si?. Czu? ?ci?gna w jej szyi, kciuki jego nie napotyka?y prawie na ?aden op?r. Jak ?atwo by?oby po?o?y? kres jej banalnym wspomnieniom i jego w?asnej mo?liwo?ci wys?uchania ich. Cia?o, skoro jest ju? zepsute, mo?e r?wnie dobrze by? martwe: czy to Jeanne, czy Rosa, czy jego w?asne. Doprowadzi?a go do tego, ?e ujawni? co? nieco? ze swojej przesz?o?ci i s?abo?ci, w kt?rej w?ciek?o?? jego ma swe korzenie. Kto? inny to powinien odcierpie?, je?eli nie ten domokr??ca z Bibli?, to ona, bo nikogo innego nie ma pod r?k?.
Pu?ci? j? i Jeanne ukl?k?a na materacu, trzymaj?c si? za szyj?. Z trudem ?apa?a powietrze, zastanawiaj?c si?, czy pr?bowa? j? tylko nastraszy?.
Ledwie dotar?y do ich ?wiadomo?ci oddalaj?ce si? kroki sprzedawcy Biblii.
- Kiedy pierwszy raz mia?a? orgazm? - zapyta?. - Ile mia?a? lat?
- Pierwszy raz?: - pr?bowa?a sobie przypomnie?, ju? z ulg? i troch? tym po?echtana.
Jak?e trudno go zg??bi?, jaki samotny jest, kiedy stoi tak ciemn? sylwetk? na tle okna, szarego jak mokry ?upek. Mi??nie w jego szyi by?y napi?te, jakby si? spodziewa? jakiej? napa?ci.
- Sp??nia?am si? do szko?y - zacz??a. - Nagle poczu?am co? bardzo dotkliwego, o tutaj. - Jeanne dotkn??a si? w pachwinie. To si? zdarzy?o, kiedy bieg?am. Wi?c bieg?am coraz pr?dzej, a im szybciej bieg?am, tym bardziej mi si? tak robi?o. W dwa dni p??niej zn?w pr?bowa?am pobiec, ale nic z tego nie wynik?o.
Paul nie odwr?ci? si?. Jeanne le?a?a twarz? w d?? na materacu z d?oni? ci?gle jeszcze wepchni?t? mi?dzy nogi. Dziwne to by?o, jak mu opowiada swe mroczne sekrety, kt?rymi nigdy by si? nie mog?a podzieli? z Tomem.
- Dlaczego mnie nie s?uchasz? - spyta?a.
Paul najzwyczajniej wyszed? do s?siedniego pokoju. Czu? si? spr??ony jak napi?ty drut. Usiad? na brzegu krzes?a i przygl?da? si?, jak Jeanne zaczyna koli?cie porusza? biodrami, jakby symulowa?a kopulacj?. Po?ladki jej si? zacisn??y.
- Wiesz - westchn??a, nie patrz?c na niego - czuj? si?, jakbym m?wi?a do ?ciany.
Zajmowa?a si? sama sob? z rosn?c? przyjemno?ci?.
- Twoja samotno?? mnie przyt?acza. To ani folgowanie: sobie, ani szczodro??: jeste? po prostu egocentrykiem. - Jej g?os dochodzi? jakby z daleka, zdyszany. - Widzisz, ja te? mog? by? sama ze sob?.
Paul przygl?da? si? jej m?odemu, rytmicznie faluj?cemu cia?u i ?zy mu stan??y w oczach. Nie op?akiwa? ani jej utraconego, fantazyjnego dzieci?stwa, ani w?asnej parszywej m?odo?ci. P?aka? nad swoim odosobnieniem.
Jeanne wij?c si? osi?gn??a szczyt i leg?a bez ruchu, wyczerpana i os?ab?a fizycznie.
- Amen - powiedzia?.
D?ugo siedzia? bez ruchu. A? ona podnios?a si? i nie patrz?c na Paula zgarn??a swe ubranie i posz?a do ?azienki.
Jego marynarka wisia?a na stoj?cym wieszaku. Barwy pieprzu i soli utkane w psi z?b wyda?y jej si? do?? pospolite i odruchowo sprawdziwszy etykietk? stwierdzi?a, ?e kupi? je w Printemps, wielkim domu handlowym w pobli?u Opery. Zawaha?a si?, a potem przetrz?sn??a mu kieszenie, wygrzeba?a z nich troch? bilonu, skasowany bilet metra ze stacji Bir Hakeim i z?amanego papierosa. Dziwi?c si? w?asnej ?mia?o?ci wzi??a si? do wewn?trznych kieszeni na piersiach i znalaz?a plik stufrankowych banknot?w, ale ?adnych dokument?w.
Drzwi nagle si? otwar?y i wszed? Paul. By? w spodniach i ni?s? w jednym r?ku star? sk?rzan? teczk?. Opar? j? na umywalce i wyj?? krem do golenia, myd?o, d?ugi rzemie? wytarty od mn?stwa ostrzonych na nim kling i brzytw? ko?cian? r?koje?ci?.
- Co ja z tob? robi? w tym mieszkaniu? - spyta?a.
Paul zignorowa? to. Zacz?? sobie namydla? twarz.
- Mi?o??? - zastanowi?a si?.
- Powiedzmy sobie, ?e odwalamy w przelocie jebanko w tocz?cy si? p?czek.
Nie zrozumia?a dok?adnie, co powiedzia?, ale dotar?o do niej, ?e to jaka? plugawa metafora na okre?lenie jego opinii o ludzkich wysi?kach.
- Wi?c my?lisz, ?e jestem kurw?.
Jeanne m?wi?a zn?w po angielsku i mia?a trudno?ci z wymow? s?owa whore, wi?c Paul zadrwi? z niej.
- Ja my?l?, ?e ty jeste? wari ?e jeste? wojna?
- Whore! - wykrzykn??a. - Whore! Kurwa, kurwa!
- A sk?d?e, jeste? po prostu mi??, staro?wieck? dziewuszk?, kt?ra usi?uje si? jako? ustawi?.
Jego ton odczula jako co? obra?liwego. - To ju? wol? by? kurw?.
- Dlaczego mi grzeba?a? w kieszeniach? - zapyta?.
Jeanne zdo?a?a jako? ukry? swe zaskoczenie.
- ?eby si? dowiedzie?, kim jeste?.
- ?eby si? dowiedzie?, kim jeste? - powt?rzy?. - No c??, je?eli si? bardzo uwa?nie przyjrzysz, to zobaczysz mnie, ukrytego w rozporku.
Jeanne malowa?a sobie rz?sy. Paul zaczepi? pasek o kran i zacz?? wprawnie wecowa? ostrze brzytwy.
- Ju? wiemy, ?e delikwent ubiera si? w wielkim domu towarowym - odezwa?a si? Jeanne. - Nie jest to du?o, ch?opaki, ale zawsze co? na pocz?tek.
- To nie pocz?tek, to koniec.
Poprzedni nastr?j, kt?ry ich ogarn?? w okr?g?ym salonie, min?? bez ?ladu. Ch?odne kafelki, otaczaj?ce ich, stwarza?y ten zi?bi?cy efekt, ale Jeanne nie chcia?a na tym poprzesta?. Spyta?a go mimochodem, ile ma lat.
- W tym tygodniu sko?cz? dziewi??dziesi?t trzy - odpowiedzia?.
- Ach tak? Nie wygl?dasz na tyle.
Zacz?? si? goli? d?ugimi, dok?adnymi poci?gni?ciami.
- Studiowa?e?? - spyta?a.
- O tak. By?em na uniwersytecie w Kongo. Specjalizowa?em si? w pierdoleniu wieloryb?w.
- Fryzjerzy na og?? nie studiuj? na uniwersytetach.
- Chcesz mi powiedzie?, ?e wygl?dam na fryzjera?
- Nie - odpar?a - tylko ?e to fryzjerska brzytwa.
- Albo brzytwa wariata.
Nie zabrzmia?o to ?artobliwie.
- Wi?c chcia?by? mnie pokraja?? - stwierdzi?a.
- To by?oby r?wnoznaczne z wypisaniem ci na twarzy mego nazwiska.
- Tak jak niewolnikowi?
- Niewolnik?w pi?tnuje si? rozpalonym ?elazem na dupie i cekt. - A ja chc?, ?eby? by?a wolna.
- Wolna! - S?owo to dziwnie jej zabrzmia?o. - Kiedy nie jestem wolna.
I opatrzy?a na jego odbicie w lustrze. Paul zadar? wysoko pod br?dek i przygl?da? si? bacznie, jak brzytwa sunie mu po tchawicy. Jego m?sko?? w tym jednym niestrze?onym momencie wyda?a si? zagro?ona.
- Wiesz ty co? - odezwa?a si?. - Nie chcesz o mnie nic wiedzie?, bo nienawidzisz kobiet. Co one ci takiego zrobi?y?
- Zawsze musz? udawa? albo ?e wiedz?, kim jestem, albo te ja nie wiem, kim one s?. A to jest okropnie nudne.
- A ja si? nie boj? powiedzie?, kim jestem. Mam lat dwadzie?cia...
- Jezu Chryste! - powiedzia?. - ?eby? sobie nie nadwyr??y?a umys?u!
Jeanne zn?w usi?owa?a co? powiedzie?, kiedy on podni?s? brzytw?.
- Zamknij si?! Rozumiesz? Wiem, ?e to bardzo trudne, ale musisz si? z tym pogodzi?.
Jeanne ust?pi?a.
Paul wrzuci? brzytw? do torby. Op?uka? sobie twarz, wytar? j?, a potem chwyci? za brzeg umywalki i wypr?bowa? jej solidno??.
- To rzadko si? zdarza - powiedzia? cicho - ju? nie robi? takich umywalni. Chyba to umywalki sprawiaj?, ?e trzymamy si? razem, nie uwa?asz?
Wyci?gn?? r?k? i kwadratowymi palcami dotkn?? po kolei ka?dego z jej przybor?w toaletowych, niemal?e pieszczotliwie.
- Chyba dobrze mi z tob? - powiedzia?.
Znienacka poca?owa? j?, delikatnie, po czym odwr?ci? si? i wyszed? z ?azienki.
- Encore - krzykn??a za nim Jeanne. - Jeszcze, jeszcze!
W po?piechu doko?czy?a toalety, ucieszona tym jego wyznaniem. Ubra?a si? i weso?o zawo?a?a do niego po francusku: - Ju? id?, jestem prawie gotowa! Otworzy?a drzwi i wysz?a do ciemnego przedpokoju.
- Mo?emy wyj?? razem? - zapyta?a, teraz ju? wiedz?c, ?e on si? temu nie sprzeciwi.
Ale nie us?ysza?a odpowiedzi. Paul ju? wyszed?.
Rozdzia? IX
Mroczne kwiaty spi?trzy?y si? w barykad? przy oknie, nie mie?ci?y si? w wannie i umywalce, pokrywa?y komod?. ???ko by?o puste. Paul stan?? w otwartych drzwiach, ogl?daj?c dzie?o swojej te?ciowej. Nie mia? ochoty wchodzi?. Mdli?a go zawiesista, duszna wo? chryzantem, jak r?wnie? s?u?alcze odzywki jego recepcjonisty Raymonda w kt?rego zachowaniu by?o co? z przedsi?biorcy pogrzebowego.
- Dobrze to wygl?da - rzek? Raymond, wchodz?c przed Paulem do pokoju. - Nie uwa?a pan?
- Tylko Rosy brakuje.
- Pa?ska te?ciowa musia?a si? czym? zaj??. To przyjemny i cichy pok?j, tylko ta szafa. Robaczywa! s?ycha? te korniki, jak dr??? w deskach.
Raymond przy?o?y? sw? ?ys? g?ow? do ?ciennej szafy i wyda? odg?os na?laduj?cy ?ucie.
- W tym pokoju zawsze umieszczam Latynos?w - powiedzia? ze z?o?liwym u?mieszkiem. - Ci z Ameryki Po?udniowej nigdy nie daj? napiwk?w. No tengo dinero, m?wi?. Manana, manana.
Paul za?artowa? ponuro:
- Nie mamy wolnych miejsc, prosz? pana. Zosta? tylko salonik pogrzebowy.
Raymond omal si? nie zach?ysn?? ze ?miechu.
- To doskona?e, szefie. ?miech dobrze robi.
Paul odwr?ci? si? i zszed? po schodach do holu. Ci??ko umalowana kobieta w nieokre?lonym wieku, wystrojona pod p?aszczem w sp?dnic? z cekinami, pochyla?a si? nad otwart? ksi?g? hotelow? szukaj?c potencjalnych klient?w. Przyjaci??ka Rosy, mieszka?a w tym hotelu i Paul tolerowa? j?. Zatrzasn?? jej ksi?g? przed nosem i ruszy? dalej do swego pokoju, drzwi zostawiaj?c otwarte.
- Dzi? nie pojawi? si? tu nikt interesuj?cy - stwierdzi?a prostytutka. - Obstawiasz wy?cigi, Paul?
Nie odpowiedzia? jej. Wzi?wszy spod pieca blaszan? puszk? i obt?uczony imbryczek zabra? si? do robienia kawy.
- Biedna Rosa i ja zna?y?my tak?, co dawa?a nam cynki - podj??a, nie zwracaj?c uwagi na to, czy Paul jej s?ucha.
- Takie obstawianie to niez?a rozrywka. Rosa kocha?a si? w koniach. Chcia?y?my jednego kupi? na sp??k?.
- Rosa nie mia?a poj?cia o koniach - rzek? Paul.
- Co ty wygadujesz? Rosa doskonale si? zna?a na koniach! Ci z cyrku j? nauczyli je?dzi?.
Paul zaj?? swoje miejsce za kontuarem. Gadanina tej kobiety irytowa?a go.
- Z jakiego cyrku? - zapyta? niech?tnie.
- Rosa uciek?a z domu, jak mia?a trzyna?cie lat i zabra?a si? z cyrkiem. To zabawne, ?e ci o tym nie powiedzia?a.
Paul najch?tniej zamkn??by jej g?b?. Na my?l o tym, ?e jego ?ona zmy?la?a takie brednie, aby sprawi? przyjemno?? prostytutce, poczu? obrzydzenie prawie takie jak na widok jej opalizuj?co bia?ych ?ydek. Czy to mo?liwe, ?eby ta dziwka wiedzia?a o jego ?onie wi?cej ni? on? Wyczu?a jego niech?? i posz?a na g?r?.
- Dlaczego to zrobi?a? - us?ysza? jeszcze jej s?owa.
- W niedziel? mia?y by? gonitwy na Grand Prix w Auteuil.
Przed Paulem stan?? m?ody cz?owiek w wojskowym p?aszczu. Pozna?, ?e to Amerykanin, bo mia? walizk? lotnicz?, czeka?, a? si? do niego odezw? i w oczach mia? ten wyraz zaszczucia, kt?ry Paul tak cz?sto widywa?.
- Pan szuka pokoju? - zapyta? na z?o?? po francusku.
- Tak. Przyjecha?em z Dusseldorfu. Zima tam jest okropnie d?uga.
Wszyscy wyg?aszali ten sam frazes. Banalnie dramatyczny styl tych dezerter?w z wojska wzbudza? w Paulu tylko politowanie. Ale byli to go?cie p?ac?cy, raczej z nawyku ni? z potrzeby.
- I wyjecha? pan nie melduj?c si?? - rzek? Paul. M?odzieniec skin?? g?ow?. - Paszport b?d? mia? za kilka dni.
Paul zdj?? klucz z tablicy i zaprowadzi? go na g?r?. Otworzy? drzwi pokoju s?siaduj?cego z salonikiem ?a?obnym Rosy i patrzy?, jak m?ody cz?owiek rzuca na ???ko sw? walizk? i odwraca si? do niego z wyrazem wdzi?czno?ci.
- Je?li chodzi o pieni?dze - odezwa? si? - to nie wiem, kiedy b?d? m?g? zap?aci?.
Paul tylko na niego popatrzy?. Na pieni?dzach mu ju? nie zale?a?o, a tym bardziej na zajmowaniu si? kim?. Zamkn?? drzwi dezerterowi w twarz i ruszy? w kierunku schod?w.
Rozdzia? X
Widok ?adnej dziewczyny, p?acz?cej na Avenue John Kennedy, powinien by? zwraca? wi?cej uwagi. Latarnie uliczne mruga?y jedna za drug?, w?t?e i niepotrzebne w zestawieniu z o?lepiaj?c? ?un? ?wiate? bij?c? od samochod?w, st?oczonych niemal?e zderzak do zderzaka, zwartych w tej ob??dnej walce o miejsce, wrzaskliwych i oboj?tnych na istoty ludzkie, cisn?ce si? na chodnikach. Mijani przez Jeanne m??czy?ni spogl?dali najpierw na jej nogi, potem na piersi i zanim zd??yli dostrzec jej ?zy, ona zostawia?a ich za sob?.
Otar?a sobie oczy r?kawem i odruchowo skr?ci?a do jakiej? restauracji. Uderzy?o j? jaskrawe bia?e ?wiat?o i t?usta wo? mi?sa piek?cego si? na szpikulcach, przedar?a si? pr?dko przez ha?a?liwe szeregi sprzedawczy? i urz?dnik?w do budki telefonicznej na ty?ach.
Znalaz?a na dnie torebki ?eton, w?o?y?a go i wykr?ci?a numer Toma. Odpowiedzia? prawie natychmiast i nie mog?a wydoby? g?osu. Zirytowany cisz? Tom zacz?? kl??.
- Tak w?a?nie przypuszcza?am - odezwa?a si?. - Od razu si? robisz wulgarny... S?uchaj, musimy porozmawia?, nie mam czasu na wyja?nienia... Jestem w Passy... Nie, nie przez telefon... Przyjed? na stacj? metra...
Znowu zacz??a p?aka? i powiesi?a s?uchawk?. Wszyscy czego? od niej chc?, nie ma chwili wytchnienia... bez pardonu! Pos?uguj? si? ni?. Trzeba si? czego? pozby?. Pomy?la?a o kamerze filmowej Toma, wdzieraj?cej si? w ukryte zak?tki jej ?ycia. Bez tego na pewno mo?na si? obej??.
Wysz?a z brasserie i pobieg?a z powrotem na stacj? metra. Stan??a na peronie przeciwleg?ym do tego, na kt?ry przyjedzie Tom, r?ce wsun??a g??boko w kieszenie p?aszcza i przygl?da?a si?, jak wpadaj? i odje?d?aj? jaskrawo czerwone poci?gi. Pomy?la?a o Paulu i ?zy jej obesch?y. Gn?bi?o j? to pomieszanie uczu?.
Tom sta? na przeciwleg?ym peronie i wpatrywa? si? w ni?.
- Co tam robisz? - zapyta?.
- Musz? ci co? powiedzie?.
Skierowa? si? w stron? schod?w, ale Jeanne zatrzyma?a go.
- Nie przechod? - zawo?a?a. - Zosta?, gdzie jeste?.
Tom by? r?wnie poirytowany jak zbity z tropu. Rozejrza? si? w obie strony po peronie, zanim j? spyta?:
- Dlaczego nie chcia?a? mi powiedzie? przez telefon? Dlaczego tutaj?
Chcia?a odpowiedzie?: bo tylko tutaj mo?e zmusi? go do rozmowy na odleg?o??. Tu jest bezpieczna, przynajmniej na razie.
- Znajd? sobie kogo? innego - powiedzia?a.
- Do czego?
- Do swojego filmu.
Tom zawo?a? jakby w udr?ce:
- Dlaczego?
- Bo mnie wykorzystujesz - odpar?a. - Bo zmuszasz mnie do robienia rzeczy, kt?rych nigdy jeszcze nie robi?am. Bo zajmujesz mi czas...
W?a?nie to mia?a Paulowi do wyrzucenia, ale nie mog?a, wi?c ze znu?enia i frustracji znowu ?zy jej stan??y w oczach.
- ... i co ty mi ka?esz robi?! Co ci tylko przyjdzie do g?owy! Koniec z tym filmem, rozumiesz?
Tom w pomieszaniu tylko wyci?gn?? r?ce. Metro wpad?o z ?oskotem na stacj?, zas?aniaj?c go przed ni? i Jeanne zrozumia?a, ?e to ju? koniec: poci?g ruszy i zabierze go, i tak sko?cz? si? te komplikacje. Rada by?a, ?e nie ma czasu odczuwa? ani satysfakcji, ani b?lu. Po prostu koniec..
Metro odjecha?o. Tom znik?. Odwr?ci?a si? i sta? ko?o niej.
- Do?? ju? mam tego gwa?cenia! - krzykn??a.
Okr??ali si? czujnie jak koty. Niezdarnie uderzy? j? i cios osun?? si? nieszkodliwie po jej ramieniu; ona za? odwin??a si? i chlasn??a go torebk?. T?ukli si? niczym dzieci w piaskownicy, w?ciekle m??c?c r?koma i wymy?laj?c sobie, a potem, wyczerpani, padli sobie w ramiona.
Rozdzia? XI
Algierczyk jakby nigdy nie ustawa?. Urywane melodie z jego saksofonu sprawia?y na Paulu takie wra?enie, jak gdyby jakie? m?cz?ce si? zwierz? osza?amia?o si? odg?osem w?asnych j?k?w. Le?a? wyci?gni?ty na kozetce w swoim pokoju, maj?c w polu widzenia kontuar z przy?mion? lamp?. Niezdrowa ziele? kolistego neonu z napisem Ricard po drugiej stronie ulicy by?a jakby najdalsz? granic? jego lata. Paul zadrzema?. Ockn?? si? nagle, czuj?c d?o? na swej piersi. W p??mroku pozna? ci??k? sylwetk? swej te?ciowej, w szalu zarzuconym na ramiona, przycupni?t? na kraw?dzi krzes?a.
- Nie mog? spa? przy tej muzyce - powiedzia?a.
Paul wyobrazi? sobie przez moment, ?e to Rosa. G?os mia?a podobny i dotkni?cie r?wnie?.
- Zatrzyma?em si? z tym hotelu na jedn? noc - odezwa? si? lennie - i zosta?em tu przez pi?? lat.
- Kiedy my z pap? prowadzili?my ten hotel, go?cie przybywali tu, ?eby si? przespa?.
W jej g?osie nie by?o przygany, ale Paul wiedzia?, ?e jej si? tu nie podoba.
- A teraz robi? tu wszystko - odpar? niemal?e z dum?. - Ukrywaj? si?, narkotyzuj?, graj? na instrumentach...
Ci??ar jej d?oni na piersi by? niezno?ny. My?l o ludzkim ciele w tym ciasnym, plugawym ?wiecie, o jej ciele, czyjego, czy innych go?ci hotelowych, budzi?a w nim wstr?t. A w jej zachowaniu by?o co? wi?cej ni? ch?? pocieszenia.
- Zabierz t? r?k? - powiedzia?.
Lecz ona s?dzi?a, ?e rozumie jego odosobnienie. W ko?cu to m?? jej c?rki, wi?c jej obowi?zkiem jest ul?y? mu w b?lu. J? te? koi?o to dotkni?cie. U?wiadomi?a sobie, ?e Rosa wybra?a cz?owieka, kt?rego mia?a za prawdziwego m??czyzn?.
- Nie jeste? sam, Paul - szepn??a, wyczuwaj?c szeroko?? jego piersi. - Jestem przy tobie.
Podni?s? delikatnie jej d?o? i popatrzy? na ni?, a ona poczu?a przyp?yw wdzi?czno?ci. Zbli?y? j? sobie do ust i nagle, brutalnie i umiej?tnie, ugryz? j?.
Mere zach?ysn??a si? i wczepi?a w krzes?o, wyrywaj?c mu si?. Utuli?a zranion? d?o?.
- Jeste? szalony - wykrzykn??a. - Teraz ju? rozumiem...
Nie doko?czy?a zdania, lecz Paul domy?li? si?, co chcia?a powiedzie?: ?e doprowadzi? jej c?rk? do samob?jstwa. Nic nie mia? przeciwko tej roli: nie bardziej absurdalnej ni? jego obecna rola zrozpaczonego wdowca, potajemnego kochanka, recepcjonisty w hotelu. Poderwa? si? z kozetki.
- Chcesz, ?ebym uciszy? t? muzyk?? - spyta?, id?c przez pok?j do szafki z bezpiecznikami. - Dobrze, zaraz ich przymkn?.
- Co ty robisz, Paul? - zapyta?a z obaw?.
- O co ci znowu chodzi, Mere, przejmujesz si?? - m?wi? po angielsku, pr?dko i pogardliwie. - Nie przejmuj si?, nie ma czym si? przejmowa?. Bardzo niewiele trzeba, ?eby ich nastraszy?.
Poci?gn?? za g??wny wy??cznik i ca?y hotel pogr??y? si? nagle w mroku. Zatchn??a si? g?o?no i uczepi?a krzes?a. Paul ruszy? w jej kierunku.
- Chcesz wiedzie?, czego oni si? boj?? - odezwa? si? na ca?y g?os. - Ja ci powiem, czego si? boj?. Ciemno?ci, wyobra? sobie.
Z?apa? j? szorstko za rami? i wyprowadzi? do holu.
- No chod?, Mere. Poznasz moich przyjaci??.
- ?wiat?o - b?aga?a. - ?wiat?o.
Poci?gn?? j? do wej?cia na schody. D?wi?k saksofonu umar? gwa?town? ?mierci?. G?rne pi?tra hotelu wype?ni?y si? trzaskiem otwieraj?cych si? drzwi, szuraniem st?p, st?umionymi g?osami w kilku j?zykach.
- Uwa?am, ?e powinna? pozna? niekt?rych mieszka?c?w tego hotelu - rzek? Paul z rozpaczliw? ironi? i zacz?? wykrzykiwa? w g?r? klatki schodowej: - Hej, ludzie! Przywitajcie si? z nasz? Mamusi?.
Kto? na pi?trze po?wieci? zapa?k? i Paul dojrza? gromadz?ce si? tam widmowe, bezkszta?tne postacie. Rozjarzy?a si? druga zapa?ka. Mign??y mu twarze, kt?rych nie ogl?da? od lat; szumowiny i odpadki ludzkie, do kt?rych sam nale?a?; groteskowe i w?t?e; za ich l?k poczu? do nich jeszcze wi?ksz? nienawi??.
- Mamusiu! - zawo?a?, jedn? r?k? gestykuluj?c w kierunku tych twarzy, a drug? ?ciskaj?c j? za rami? - pozw?l, to jest w?a?nie ?pun ?pakowicz. I pan Saksofon, nasz wsp?lny znajomy, kt?ry czasem dostarcza nam co? ostrego...
Pr?bowa?a si? wyrwa?.
- Pu?? mnie! - dysza?a, ale Paul trzyma? j? mocno.
- A tam stoi Miss Minety za rok 1933. Jeszcze i teraz niejedno potrafi, jak wyjmie z?by. Nie przywitasz si? z nimi, Mamusiu? Prosz? pa?stwa, to jest nasza Mamusia!
Zgie?k w r??nych j?zykach przybra? na sile.
- ?wiat?o, Paul - b?aga?a. - W??cz ?wiat?o.
- Aha, ty te? boisz si? ciemno?ci, Mamusiu? Ona si? boi ciemno?ci - krzykn?? do zgromadzonych na g?rze. - Och, biedactwo. Dobrze, kochana, ja si? tob? zajm?. Nie martw si? ani przez moment. Paul pstrykn?? zapa?k? i z mroku upiornie wy?oni?a si? jego w?asna twarz. Roze?mia? si? przeci?gle i nieweso?o, potem cisn?? precz zapa?k? i skierowa? si? do swego pokoju. Przerzuci? wy??cznik i zapali?y si? ?wiat?a. Jak ?atwo ich nastraszy?, pomy?la?. Oni chyba jednakowo boj? si? czy zabi?, czy by? zabici.
Wyszed? z powrotem do holu. T?um w szlafrokach i po?piesznie narzuconych deszczowcach rozprasza? si?, mamrocz?c jak nie umiej?ce po ludzku zwierz?ta. Jego te?ciowa dalej sta?a uczepiona por?czy, gapi?c si? na niego i niedowierzaniem.
Z ulicy wszed? go??, nios?c pod pach? zw?j gazet. By? starszy ni? Paul, ale w doskona?ej formie, zadbany i wytworny w starannie wyszczotkowanym p?aszczu i kapeluszu tyrolskim, kt?ry zdj?? natychmiast.
- Jak si? masz, Marcel - rzek? oboj?tnie Paul.
Wr?czy? mu jego klucz.
Marcel skin?? uprzejmie g?ow? te?ciowej Paula i poszed? na g?r?. Popatrzy?a za nim z uznaniem.
- Podoba ci si?, Mere? - zapyta? Paul.
Wyczu?a jak?? now? pu?apk? i nie odpowiedzia?a. Paul u?miechn?? si? sarkastycznie i potrz?sn?? g?ow?. Dla niego by?a to ostatnia i mia?d??ca ironia tej nocy.
- Ot?? - powiedzia? - Rosa sypia?a z nim.
Rozdzia? XII
Czas zatrzyma? si? w zawieszeniu pomi?dzy ozdobnymi fasadami na Rue Jules Verne. Jeanne nigdy nie skr?ci?a w t? ulic?, nie obejrzawszy si? uprzednio, czy kto? jej nie ?ledzi. Zapami?ta?a sobie, jak stoj? tu zaparkowane samochody. Jaskrawa, podarta markiza i puste rusztowania naprzeciwko domu, do kt?rego ci?gle powraca?a, by?y jej doskonale znane.
Z przyjemno?ci? ujrza?a ch?odny i duszny p??mrok holu. Okienko konsjer?ki by?o zamkni?te i budynek wydawa? si? tak bezludny jak zawsze. Jeanne wesz?a do windy i postawi?a sobie mi?dzy stopami przeno?ny adapter, kt?ry przynios?a. Jej niepok?j o Paula wzrasta?: jak zwykle pragn??a go i zarazem ba?a si? go tam zasta?. Ale ich ostatnie spotkanie zako?czy?o si? tak odmiennie, tak czule, ?e jej oczekiwania ros?y w miar?, jak wznosi?a si? winda.
Kiedy otworzy?a z klucza drzwi wej?ciowe, zdawa?o jej si?, ?e us?ysza?a ten sam milkn?cy takt rytmicznej melodii.
Drzwi rozwar?y si? jakby na puste pokoje. Kroki jej zastuka?y po kafelkach i ujrza?a p?? okr?g?ego salonu i tak dobrze znany materac, zbryzgane s?o?cem. Zawo?a?a:
- Jest tu kto?? - wiedz?c, ?e nie us?yszy odpowiedzi.
Postawi?a adapter na pod?odze i zwr?ci?a si? twarz? do niepotrzebnych mebli, okrytych p?acht?. Ich kszta?t wzbudza? w niej troch? l?ku, wi?c przem?wi?a do nich ?artobliwie, ?eby zbagatelizowa? sw?j zaw?d:
- Co? nie tak? Wy te? macie swoje k?opoty. Ne ?estpas?
Nie spostrzeg?a si?, ?e Paul le?y w dalszym k?cie pokoju, milcz?cy i oboj?tny. Obok niego wala? si? na pod?odze niedojedzony kawa?ek sera Camembert, u?amana sk?rka od chleba i n??. Mia? na sobie tylko spodnie i podkoszulek, w?osy potargane, oczy w sinych obw?dkach od niewyspania. Nawet nie spojrza? na ni?, gdy si? wreszcie odezwa?:
- W kuchni jest mas?o.
Jeanne okr?ci?a si? na pi?cie.
- Wi?c jeste? - powiedzia?a, kryj?c sw?j przestrach. - Dlaczego nie odpowiadasz?
- Id? po mas?o - powiedzia?.
- ?piesz? si?. Jestem um?wiona.
- Id? po mas?o!
Spojrza?a na niego zdumiona. Wczorajszy dzie? poszed? w niepami??. Teraz wygl?d mia? do?? prostacki, rozwalony na nie uprz?tni?tej pod?odze, oparty na ?okciu, z okruchami przylepionymi do ust, d?ubi?cy w serze. Niby jaki? zwierz w klatce, czekaj?cy, kiedy mu dadz? ?re?. Jeanne posz?a do kuchni i wr?ci?a z kostk? mas?a w cynfolii. Rzuci?a mu j? na pod?og? i dopiero ten drobny, gwa?towny gest jakby zwr?ci? jego uwag?. Paul spojrza? nu ni? z wyrazem lekkiego zainteresowania. By? to jej pierwszy odruch sprzeciwu, lecz nie by?a do?? mocna, by go porzuci?.
- Mnie to doprowadza do sza?u - rzek?a swoj? dziwn? angielszczyzn?, siadaj?c przed nim po turecku. - Jeste? taki cholernie pewny, ?e wr?c?.
Paul tylko posmarowa? mas?em reszt? sk?rki od chleba i zjad? j? g?o?no ?uj?c. Odrzuci? ten kawa?ek cynfolii z mas?em i otar? sobie usta wierzchem d?oni. Nie kiwnie palcem, aby sk?oni? j? do pozostania, ale gdyby zosta?a, nie omieszka wypr?bowa?, czy jest w niej si?a.
- Czy s?dzisz - spyta?a drwi?co po francusku, chocia? wiedzia?a, ?e on wola?by po angielsku - ?e Amerykanin rozwalony na pod?odze w pustym domu, jedz?cy ser z czerstwym chlebem, jest atrakcyjny?
Prowokowa?a go, ale zachowa? spok?j. Jego widok brzydzi? j? i zarazem podnieca?. Nie pojmowa?a, czemu jego niechlujstwo poci?ga j? seksualnie, skoro j? to poni?a i z?o?ci, tak samo jak jego wzgarda. Gniew i frustracja Paula wzrasta?y od ubieg?ej nocy i teraz na o?lep skierowa?y si? przeciw niej. W ko?cu by?a cia?em i niczym wi?cej: na tym polega?a ich umowa.
Jeanne w irytacji b?bni?a paznokciami po pod?odze. Postuka?a kostkami palc?w, wywo?uj?c jaki? pusty odg?os.
- Co tam jest pod spodem? - odezwa?a si?, jeszcze raz postukawszy. - Tam jest pusto. S?yszysz? Paul si? podni?s? i przyczo?ga? bli?ej. Postuka? w pod?og? pi??ci?, a potem przejecha? paznokciem wzd?u? kraw?dzi dywanu, by obluzowa? to, co zdawa?o si? by? przykryciem jakiej? kryj?wki.
- Nie otwieraj - sprzeciwi?a si? Jeanne.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Nie otwieraj.
Z?apa?a go za przegub.
- O co chodzi? - zapyta?. - Nie mog? otworzy??
Przypatrywa? si? jej z rosn?cym zainteresowaniem. ?atwo m?g?by otworzy? t? skrytk?, ale wola? poczeka?. Jej op?r podnieca? go.
- Ale pos?uchaj - rzek?, odrywaj?c jej d?o? od swego nadgarstka. - Mo?e tam s? klejnoty. Mo?e z?oto.
Jeanne nie mog?a wprost na niego spojrze?. Nie chcia?a, ?eby otwiera?, ale nie mia?a ochoty mu wyja?nia?, dlaczego.
- Boisz si?? - zadrwi?. - Ty wiecznie si? czego? boisz.
Zn?w si?gn?? do tej deski.
- Nie - powiedzia?a. - Mo?e tam ukryte s? czyje? tajemnice rodzinne.
Paul cofn?? r?k?.
- Tajemnice rodzinne? - odezwa? si? zwodniczo ust?pliwym g?osem. - Co? ci powiem o tajemnicach rodzinnych.
Jedn? r?k? z?apa? j? za kark, drug? za rami? i przemoc? po?o?y? j? twarz? w d?? na parkiecie. Poczu? irracjonaln? z?o??, kiedy wspomnia?a o rodzinie: o tej wielkiej instytucji moralnej, pomy?la?, kt?ra stanowi nietykalny tw?r Boski, powo?any gwoli wdra?ania cn?t w dobrych obywateli, ten przybytek wszelakich cn?t: i przypadkiem w?a?nie to, czego najbardziej nienawidzi?.
Jeanne s?abo mu si? wyrywa?a.
- Co robisz? - spyta?a, kiedy wsun?? d?o? pod jej cia?o i rozpi?? jej d?insy.
- Powiem ci co? nieco? o rodzinie - oznajmi?, ?ci?gaj?c jej gwa?townym targni?ciem spodnie zapieraj?ce si? u kolan I obna?aj?c po?ladki. - O tej przenaj?wi?tszej instytucji, powo?anej do wytwarzania cn?t w dzikusach.
Jeanne z trudem ?apa?a oddech, szamoc?c si?. Paul przygwo?dzi? j? ci??arem w?asnego cia?a, jedn? d?oni? trzymaj?c za kark. Przez chwil? jakby niepewny, co dalej robi?, nagle dojrza? mas?o w cynfolii. Przyci?gn?? je stop?.
- Masz za mn? powtarza? - powiedzia?, zanurzaj?c palce swej niezaj?tej d?oni w mi?kkie mas?o. Bez po?piechu nama?ci? jej odbytnic?, smaruj?c, pomy?la? sobie, jak prosiaka przed wbiciem na ro?en. Palce jego by?y brutalnie sprawne.
- Nie! za nic! - upiera?a si?, w gruncie rzeczy nie wierz?c, aby to zrobi?. - Nie!
Paul rozpi?? i ?ci?gn?? z siebie spodnie. Uni?s? si? do kl?ku, wci?? przygniataj?c jej kark do ziemi, i nogami wcisn?? si? pomi?dzy jej nogi. Jeanne poczu?a, ?e j? sobie ustawia do wzi?cia, dozna?a uczucia grozy i ca?kowitej bezradno?ci.
- Teraz powtarzaj za mn?. ?wi?ta rodzina... - przem?wi?, rozchylaj?c mocnymi palcami jej po?ladki. Przylgn?? do niej, poszturchuj?c, aby si? wedrze?. - No ju?, powtarzaj! ?wi?ta rodzina, ko?ci?? dobrych obywateli...
- Ko?ci?? - wykrzykn??a - ... dobrych obywateli. Wrzasn??a, z twarz? przyci?ni?t? do g?adkich desek, zaciskaj?c powieki. Zabola?o j? nagle i okropnie. Jego pr?cie zamieni?o si? w bro?.
- M?w! - rozkazywa? jej, ci??ko dysz?c. - Dzieci zadr?cza si?, p?ki nie naucz? si? k?ama?...
- Dzieci...
Zn?w krzykn??a, bo wbi? si? w ni? g??biej.
- Gdzie wola zostaje z?amana przez represje - podpowiada? jej sycz?c przez z?by.
- Gdzie wola zostaje z?amana...
Zacz??a szlocha?, tyle? z upokorzenia, co i b?lu. Paul wdziera? si? w ni? tym ostrzej. Cia?o jego ogarn?? przemo?ny, narastaj?cy rytm. Jego ogrom w tym dziewiczym miejscu by? nie do opisania.
- Gdzie morduje si? wolno?? - powiedzia?.
- Morduje wolno??...
- Wolno?? morduje si? dla egotyzmu.
Wbija? palce w jej cia?o, jakby w obawie, ?e ulotni si? i tak go zostawi. Ju? nie by?o przed nim ucieczki, nie by?o sprzeciwu, a jej ?kania jak gdyby wbija?y go tym g??biej.
- Rodzina...
- Rodzina - powt?rzy?a w przeci?g?ym, zamieraj?cym j?ku.
- Twoja pierdolona, jebana twoja rodzina - zach?ysn?? si?, sztywniej?c. - O m?j Bo?e, o Jezu!
Jeanne le?a?a przygwo?d?ona do posadzki, ca?kowicie bezradna. Orgastyczny spazm Paula dobieg? ko?ca, jednak nie wycofa? si? z niej. Zebra? jej w?osy w gar?? i obr?ci? jej twarz ku wydr??onemu miejscu w pod?odze. Drug? r?k? z lekka uni?s? desk?.
- Teraz otw?rz! - powiedzia?.
- Dlaczego? - za?ka?a Jeanne. Czego jeszcze on mo?e; chcie?, po tym ostatecznym upokorzeniu?
- Otw?rz! - powt?rzy?.
Odchyli?a dywan i w pod?odze rozwar?o si? wydr??enie o rozmiarze nie wi?kszym ni? jedna ceg?a. By?o puste.
Paul stoczy? si? z niej i le?a? dysz?c na pod?odze. Teraz ju? zgwa?cono wszystkie otwory i wszystkie okaza?y si? pr??ne. Jego pustka nie wype?ni?a si?.
Jeanne z wolna naci?gn??a spodnie, t?umi?c sw?j szloch wycieraj?c nos o szorstki, zgrzebny r?kaw swej ch?opskiej bluzy. Teraz mog?aby go tu zostawi?, ale poczu?a, ?e jej si?a zaczyna przewa?a?. Nie mia? prawa napi?tnowa? jej w ten spos?b: jak niewolnicy.
Posz?a do przedpokoju po adapter i przynios?a go do salonu, gdzie przykl?k?a, by go otworzy?. Rozwin??a kabel i bior?c wtyczk? wetkn??a j? w stare gniazdko na pod?odze. Strzeli?y b??kitne iskry i szarpn??a r?k?, bo pr?d j? ugryz?.
- Merde! - krzykn??a.
Zajrza?a do Paula, jak gdyby przychodz?cego do siebie, z jedn? r?k? na twarzy. Jeanne przypomnia?a sobie, ?e nie zna jego imienia.
- Hej, ty! - krzykn??a.
Odwr?ci? si? do niej.
- Tak? - odezwa? si? grubo.
- Mam dla ciebie niespodziank?.
- Co? - Paul nie zrozumia?, wi?c przywo?a?a go r?k?, udaj?c u?miech.
- Mam dla ciebie niespodziank?.
Paul d?wign?? si? na kolana i zapi?? rozporek.
- To dobrze - powiedzia?. - Ja lubi? niespodzianki.
Ju? nie troszczy? si? o to, co uczyni?: ot, kolejna ?wi?tynia, kt?r? zbezcze?ci?. Znienawidzi?a go bardziej za t? beztrosk? ni? za czyn jako taki. Pragn??a zrobi? mu krzywd?, porazi? to krzepkie cia?o, zobaczy?, jak z niego uchodzi si?a i dopada go fizyczny b?l. Nie mog?a si? wprost doczeka?.
- Co takiego? - zapyta? Paul.
- Muzyka - odrzek?a, wci?? u?miechni?ta. - Ale nie wiem, jak to si? w??cza.
Poda?a mu kabel i wskaza?a mu gniazdko w pod?odze. Potem cofn??a si?. Paul z?apa? wtyczk? i bez chwili wahania wbi? j? w gniazdko. Posypa?y si? iskry i rozleg? si? g?o?ny trzask, kiedy odskoczy? i rzuci? przew?d.
- Sprawi?o ci to przyjemno??? - spyta?, panuj?c nad sob?.
Jeanne nie by?a tego zbyt pewna.
- A wiesz - powiedzia?a - tu jest kocur, maj?cy do mnie ci?goty. Zjawia si? tylko wtedy, jak ciebie nie ma. Wystarczy, ?eby? ty wyszed?, a on ju? jest. I przygl?da mi si?. i...
Oczy jej wype?ni?y si? ?zami.
- Czy op?akujesz kota? - zapyta?, nie przejmuj?c si?.
- P?acz?, bo wiedzia?am, ?e pr?d ci? porazi, a jednak nie ostrzeg?am ci?. P?acz?, ?e tak post?pi?e? ze mn?. P?acz?, bo nie mog? ju? tego d?u?ej znosi?.
- To zdanie jest typowe dla samob?jc?w - rzeczowo stwierdzi? Paul. - Niekt?rzy je nawet wypisuj?. Czy zamierzasz pope?ni? samob?jstwo?
- Dlaczego mnie o to pytasz?
- Tak sobie. - Zastanowi? si?. - My?lisz o samob?jstwie przynajmniej raz dziennie, prawda?
- Na pewno nie ja. Ale pomys? jako taki mi si? podoba: to romantyczne.
- Zna?em kogo?, kto na poz?r nie my?la? o samob?jstwie, a? nagle pope?ni? je. Jeanne zerwa?a si? na r?wne nogi.
- Och, m?j Bo?e - powiedzia?a. - Na ?mier? zapomnia?am o um?wionym spotkaniu. Wpad?am tylko po to, ?eby ci da? adapter.
- Um?wione spotkania s? po to, ?eby ich nie dotrzymywa?.
Otar?a sobie ?zy r?kawem p?aszcza i spojrza?a na niego z g?ry. Paul si? nie ruszy?.
- A ty? - spyta?a, kieruj?c si? do drzwi.
- Co ja?
- Czy zabijesz si??
Paul si? po raz pierwszy u?miechn??.
- Ja nie nale?? do tych, co si? zabijaj? - powiedzia?. - Raczej zabijam innych.
Rozdzia? XIII
Stara barka mocno przechyla?a si? na lew? burt?, a nazwa jej „Atalanta”, jak ten stary film Jeana Vigo, ledwie si? da?a odczyta? na dziobie w ?uszcz?cej si? farbie. Jeanne cz?sto przechodzi?a ko?o niej, zakotwiczonej na Canal St Martin, obwieszonej sznurami kolorowych ?wiate? i z tablic? powy?ej kabiny, g?osz?c?, ?e mie?ci si? w niej tancbuda. Szyld si? przewr?ci?, pot??ne zardzewia?e liny jak gdyby z trudem Utrzymywa?y bark? na wodzie, a na przednim pok?adzie wala?y si? jakie? meble, aba?ury i troch? ?eglarskich mosi??nych oku?.
Jeanne sz?a pr?dko po kocich ?bach nabrze?a. Tom i jego ekipa cierpliwie czekali na dziobie, wi?c pomacha?a im. Teraz wydawa? si? jej taki nieszkodliwy, taki ?atwy do przewidzenia, w por?wnaniu z gwa?town? nieobliczalno?ci? Paula. Wszystko, co robi? Tom, by?o po prostu gr? - w robienie film?w - podczas gdy z Paulem nic si? nie powtarza?o. Za ka?dym razem zmusza? j? do czego? wi?cej: i nie by?o odwrotu. Jak gdyby na ka?de spotkanie z Tomem przynosi?a nowe i jeszcze gorsze poni?enie, o kt?re on nawet by jej nie podejrzewa?. Zacz??a si? ju? przyzwyczaja? do tego podw?jnego ?ycia, chocia? za ka?dym razem, wychodz?c od Paula, obiecywa?a sobie, ?e to ju? ostatni raz. Kapitan barki sta? po?r?d swej rupieciarni z cygarem w d?oni, obficie pokrytej tatua?em. - Nie mam nic do sprzedania - o?wiadczy?, kiedy wesz?a na pok?ad.
- Ka?dy ma co? do sprzedania - u?miechn??a si? Jeanne. Co? z tych rupieci mog?oby si? przyda? w jej ma?ym antykwariacie przy Halach.
Tom podszed?, wzi?? j? za rami? i ?agodnie podprowadzi? do por?czy na dziobie. Operator wsadzi? r?ce do czarnej torby, po?piesznie ?aduj?c nowy film; d?wi?kowiec przykucn?? na pok?adzie, szykuj?c si? do wywiadu. Zmarszczy? si?, gdy kapitan umie?ci? na swym gramofonie star? 78 obrotow? p?yt? i nosowy g?os m?ski zacz?? ?piewa? Parlam d'amore Mario z towarzyszeniem szumu i trzask?w. Tom zwr?ci? si? do Jeanne:
- Czym si? zajmujesz?
- Wszystkim po trochu.
U?miechn??a Si? do kamery.
- Zdawa?o mi si?, ?e handlujesz antykami - rzek? dosy? powa?nie.
- Nie, tylko mam sp??k? z bli?niaczkami. A ja dla nich w?sz? i wyszukuj?.
- Co wyszukujesz?
- Wszystko z lat od 1880 do 1935.
- Dlaczego akurat z tych?
- Bo dla handlu antykwarycznego to s? rewolucyjne lata.
Spojrza? na ni? zdesperowany.
- Nie rozumiem - powiedzia?. - Powt?rz. Jakie to s? lata?
- Rewolucyjne. Owszem, Art Nouveau by?a rewolucyjna w por?wnaniu z reszt? dziewi?tnastego wieku i er? wiktoria?sk?. Na tle tych starych grat?w i bezgu?cia.
- Bezgu?cia?
Tom rozejrza? si? po swoich ludziach, jakby szukaj?c u nich wyja?nienia; najwyra?niej odpowiedzi Jeanne by?y nie takie, jak si? spodziewa?.
- A co to jest gust? - zapyta?. - Jak mo?esz uwa?a? sw?j gust za rewolucyjny, kiedy zbierasz starocie, kt?re niegdy? by?y rewolucyjne?
- Chcesz si? k??ci?? - zapyta?a u?wiadamiaj?c sobie, ?e on j? podpuszcza.
- Ju? dobrze, dobrze. Uni?s? d?onie na zgod?. - Gdzie znajdujesz te... rewolucyjne przedmioty?
- Na aukcjach, na rozmaitych targach, na wsi, u ludzi w mieszkaniach...
- Chodzisz po ludziach? A co to za ludzie?
- Staruszkowie - odpar?a - albo ich synowie, siostrze?cy, kt?rzy tylko czekaj?, kiedy starzy umr?. A potem czym pr?dzej wyprzedaj? to wszystko.
- Czy to nie jest troch? makabryczne? Prawd? m?wi?c, budzi to we mnie pewien niesmak. Ta wo? staroci... te resztki po zmar?ych.
- A sk?d?e, to jest fascynuj?ce.
Zapali?a si? do tematu i zacz??a chodzi? po pok?adzie.
- W ten spos?b, jak ja to robi? - wyja?ni?a - przesz?o?? wydaje si? podniecaj?ca. Ka?de takie znalezisko to przedmiot maj?cy w?asn? histori?. Wyobra? sobie, kiedy? uda?o mi si? znale?? budzik, kt?ry nale?a? do paryskiego kata.
- Ale? to obrzydliwe. Chcia?aby? mie? przy ???ku budzik, kt?rym pos?ugiwa? si? kat?
Przyst?pi?a do niego wzi?wszy si? pod boki.
- Czy naprawd? chcesz si? pok??ci?? - zapyta?a. - Czy po prostu nie znosisz antyk?w?
- S?ucham, jak zachwalasz te starocie, jak opowiadasz o tym obrzydliwym budziku... Przerwa?, a?eby zapanowa? nad g?osem, i podj??: - A p??niej patrz? na ciebie i widz?, jaka jeste? zdrowa, bystra i nowoczesna...
- Nowoczesna? - za?mia?a si?. - Co to znaczy? Po prostu moda. Rozejrzyj si?. Suknie z lat trzydziestych albo czterdziestych...
- Suknie to ja rozumiem. Przypominaj? mi si? te filmy roz?o?y? r?ce i popatrzy? w niebo - z gwiazdami z czas?w, gdy by?y jeszcze prawdziwe gwiazdy. Rita Hayworth...
Jeanne potrz?sn??a g?ow? z rozczarowaniem.
- P?ki chodzi o filmy - powiedzia?a - to ty rozumiesz. No c??, to te? spos?b na sprzeciwianie si? tera?niejszo?ci. W?a?nie kaza?am sobie uszy? tak? sukni?, jak? nosi?a moja matka na zdj?ciu z 1946 roku. By?a pi?kna... z tymi kwadratowymi ramionami...
- No c?? - przerwa? jej Tom - te? spos?b na sprzeciwianie Ki? tera?niejszo?ci.
- Du?o ?atwiej jest kocha? co? takiego - powiedzia?a - co zbyt bezpo?rednio nas nie dotyka, co zachowuje pewien dystans, jak ta twoja kamera.
By?o w tym co? na kszta?t oskar?enia. Tom poczu? si? wyra?nie dotkni?ty. Szybko zwr?ci? si? do operatora.
- Dystans! Ja ci poka?? dystans... Daj mi kamer?, od tego miejsca sam b?d? kr?ci?.
Kaza? technikowi od d?wi?ku zawiesi? mikrofon.
- Lecimy. A teraz wyno?cie si?, wszyscy! - Przep?dzi? nawet dziewczyn? od skriptu i gniewnie zwr?ci? si? znowu do Jeanne. - Ja nie ?yj? z nostalgii. Liczy si? tera?niejszo??. Usi?d? na tej hu?tawce.
Wskaza? na prawie rozsypuj?c? si? hu?tawk? umieszczon? na dziobie barki. Pos?ucha?a go, bo zaimponowa? jej ten nag?y przyp?yw inicjatywy.
Nastawiaj?c na ostro?? m?wi? do niej:
- Rusz si? troch?. Za?piewaj.
Jeanne zacz??a si? hu?ta?. Zanuci?a piosenk?: - Unejolie filie sur la balaneoire - odgrywaj?c t? rol?. Tom si? roze?mia?.
- To co innego - powiedzia?. - Wiesz, dlaczego ich odprawi?em?
- Bo si? z?o?cisz. Albo chcia?e? by? ze mn? sam na sam.
- A dlaczego chcia?em sam na sam?
- Bo masz mi co? do powiedzenia - kombinowa?a. - Co? poufnego.
- Brawo! - zawo?a? Tom. - A co takiego?
- Weso?e czy smutne?
- To sekret.
- W takim razie weso?e. Jaki sekret?
- Chwileczk?... Udawa?, ?e si? namy?la.
- ... sekret pomi?dzy m??czyzn? a kobiet?...
- Czyli nieprzyzwoity - roze?mia?a si?. - Albo chodzi o mi?o??.
- Tak, mi?o??. Ale na tym nie koniec.
- Sekret mi?osny.
Opar?a podbr?dek na pi??ci; Tom ci?gle mia? oko przymkni?te do wizjera kamery.
- Sekret mi?osny, w kt?rym kryje si? co? nie b?d?cego mi?o?ci? - powiedzia?a. - Nie zgadn?.
- Chcia?em ci powiedzie?, ?e za tydzie? bierzemy ?lub.
- Jak to!
- Oczywi?cie je?eli chcesz.
- A ty?
- Ja si? zdecydowa?em - powiedzia?. - Wszystko gotowe.
- Och, Tom, jakie to wszystko dziwne. Wydaje si? ca?kiem niemo?liwe.
- To uj?cie troch? skaka?o. R?ce mi si? trz?s? z emocji.
Zacz??a si? hu?ta?, tam i z powrotem, za ka?dym razem unosz?c stopy troch? wy?ej.
- Jeszcze mi nie odpowiedzia?a? - zawo?a?.
- Bo nic z tego nie rozumiem.
Twarz jej by?a mocno zarumieniona, u?miech szeroki i nie ukrywany. Patrzy?a wok?? - na kana?, na kapitana pakuj?cego w pud?a swoje rupiecie, na domy wzd?u? nabrze?a i na bezlistne lipy, na synchronicznie lec?c? par? go??bi - i nie mog?a si? na niczym skupi?. Hu?tawka si? z wolna zatrzyma?a.
- Wi?c? - odezwa? si? Tom. - Tak czy nie?
Po jej twarzy przemkn?? cie? l?ku; rzuci?a mu si? na szyj?.
- Przesta? kr?ci? - szepn??a. - Wychodz? za ciebie, nie za twoj? kamer?.
Tom podni?s? stare ko?o ratunkowe i na wiwat rzuci? je na wod? kana?u: ku ich zaskoczeniu posz?o od razu na dno.
Rozdzia? XIV
Jeanne otworzy?a sobie w?asnym kluczem drzwi do mieszkania swej matki;. Wbieg?a po schodach, zamiast jecha? wind?, tak pilno jej by?o podzieli? si? dobr? nowin?; troch? przyt?umi? j? widok ich obszernego, wygodnie umeblowanego salonu. Tubylcza bro? afryka?ska i wyroby artystyczne podobne do tych, jakie wisia?y w willi, pokrywa?y ?ciany. Pok?j by? jasny i przewiewny, ale czai? si? w nim nastr?j nostalgii i straconego czasu. Wbieg?a do pokoju swej matki.
Przystojna kobieta o starannie uczesanych, siwiej?cych w?osach i pe?na wrodzonego autorytetu sta?a przy ???ku zarzuconym starymi mundurami. Przyciska?a do piersi doskonale zachowane, wyczyszczone a? do po?ysku buty.
- Hej, mamo - u?ciska?a j? Jeanne.
- Wcze?nie wracasz.
- Aha, tak si? z?o?y?o.
Przesz?a si? ?wawo po pokoju, obejrza?a mimochodem z?oty galon na jednym z mundur?w, dotkn??a obcas?w.
- Jest mi wspaniale - powiedzia?a.
- To dobrze.
Jej matka unios?a przed sob? i podziwia?a buty.
- Jak s?dzisz? Czy powinnam je odes?a? do willi?
- Ode?lij wszystko.
Okr?ci?a si? tanecznie na ?rodku pokoju z uniesionymi r?koma, odrzucaj?c sobie w?osy z twarzy.
- I tak rodzinne muzeum jest u Olimpii.
- Z wyj?tkiem tych but?w - rzek?a z naciskiem jej matka. - Zatrzymam je tutaj. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy ich dotykam.
Jeanne podnios?a okr?g?e kepi, ca?e w z?otych galonach, w?o?y?a je na g?ow? i przekrzywi?a zawadiacko; si?gn??a po gruby we?niany mundur w barwie polowej i przesun??a d?oni? po jego epoletach i z?otych guzikach.
- Mundury - powiedzia?a. - Te wojskowe rzeczy nigdy si? nie starzej?.
Od?o?y?a kurtk? i czapk?. Stary s?u?bowy pistolet jej ojca le?a? na wierzchu w szufladzie biurka; wyj??a go z wytartej kabury i obejrza?a. By? jeszcze na?adowany.
- Wydawa? mi si? taki ci??ki, kiedy by?am ma?a i papa uczy? mnie z niego strzela?. Wycelowa?a w pn?cze doniczkowe wisz?ce w oknie.
- Dlaczego nie ode?lesz go? - zapyta?a. - Po co ci ten pistolet?
- W ka?dym szanuj?cym si? domu powinna by? bro? palna. Zawsze mo?e si? przyda?. Zacz??a pakowa? mundury do otwartych walizek. Jeanne od?o?y?a pistolet, zamkn??a szuflad?; zacz??a grzeba? w pudle starych papierzysk.
- Nawet nie umia?aby? go wzi?? do r?ki - stwierdzi?a.
- Wystarczy go mie?. To ju? co? znaczy.
Jeanne znalaz?a w pude?ku sp?kany portfel z czerwonej sk?rki. Odwr?ciwszy si? plecami do matki zajrza?a do niego i znalaz?a stary dow?d osobisty pu?kownika. Pod nim kry?o si? po???k?e, sp?kane zdj?cie: m?oda Arabka z dum? prezentowa?a na nim swe nagie piersi.
Jeanne schowa?a portfel do swej torebki. Matce za? pokaza?a fotografi?.
- A to? - spyta?a. - Co za jedna?
Matka zmarszczy?a si? prawie niedostrzegalnie. Najwidoczniej by?a to jedna z wielu kochanek pu?kownika i. czas?w jego kampanii afryka?skiej.
- Pi?kny typ Berberki - odrzek?a z godno?ci?, nie przerywaj?c pakowania. - Twarda rasa. Stara?am si? ich kilkoro zatrudnia?, ale jako s?u?ba s? do niczego.
Matka by?a ?e?skim odpowiednikiem zawodowego ?o?nierza: wzorem wszelkich cn?t i stoicyzmu w krytycznych sytuacjach. Teraz wype?nia?a sw?j obowi?zek wobec pami?ci swego m??nego ma??onka: nie dopu?ci?aby do tego, a?eby cokolwiek j? skala?o.
Stanowczo zamkn??a walizk? i postawi?a j? na pod?odze. U?miechn??a si? do swej c?rki.
- Rada jestem, ?e zdecydowa?am si? odes?a? to wszystko na wie?. Ci?gle tylko przybywa tych rzeczy.
Jeanne uca?owa?a j? serdecznie.
- Ju? nied?ugo b?dziesz mia?a wolnego miejsca, ile tylko zapragniesz.
Matka spojrza?a na ni?, ale Jeanne odwr?ci?a si? i ruszy?a do drzwi.
- Musz? i?? - powiedzia?a. - Jeszcze nie sko?czy?am na dzisiaj z prac?. Wst?pi?am tylko, ?eby ci powiedzie?...
Wysz?a na podest, a matka za ni?. Jeanne opar?a si? o guzik windy.
- ?e co? - zapyta?a matka.
- ?e wychodz? za m??.
Otworzy?a drzwi i wesz?a do windy.
- Co takiego?
Matka uczepi?a si? ozdobnej klamki, wpatruj?c si? w ni? z niedowierzaniem.
- Za tydzie? wychodz? za m?? - krzykn??a Jeanne, zapadaj?c si? w g??b.
Po drodze do sklepu Jeanne wst?pi?a do fotoautomatu na stacji metra Bir Hakeim. Wrzuci?a monety, zaci?gn??a na sznurku kr?tk? plastikow? zas?on? i znalaz?a si? sama na twardej, drewnianej ?awce, oko w oko z w?asnym odbiciem w dwustronnym lustrze.
B?ysn?? flesz. Odwr?ci?a twarz w prawo, potem w lewo, za ka?dym razem czekaj?c, a? automatyczna kamera j? sfotografuje.
W nag?ym odruchu rozpi??a sobie bluzk? i wystawi?a nagie piersi do obiektywu.
- Pi?kny typ Berberki - powiedzia?a do siebie na g?os, i wtedy b?ysn?? ostatni flesz.
Czekaj?c na peronie metra Jeanne wpatrywa?a si? w d??, nu w?sk?, zat?oczon? ulic?, przygl?daj?c si? ludziom prze?ykaj?cym ko?o kawiarni, niekt?rzy z walizkami: podr??ni z St Lazare, pomy?la?a od niechcenia, a w?r?d nich wielu cudzoziemc?w. Dotkn??a w kieszeni zdj?cia berberskiej dziewczyny i tego, kt?re przed chwil? sama sobie zrobi?a, pierwsze z nich powiedzia?o jej co? o w?asnym ojcu, czego nigdy by nie podejrzewa?a: dopiero teraz pomy?la?a o nim jako o m??czy?nie, zdolnym prze?ywa? seksualne po??danie i wzbudza? je. Nawet on musia? mie? jakie? sekretne ?ycie: ta my?l zaintrygowa?a j?. Je?eli matka o tym wiedzia?a, to ju? nie dba o to. Jak szybko ludzie przystosowuj? si? do wymaga? cia?a! Fotografuj?c si? z nagimi piersiami poczu?a, ?e nawi?za?a jaki? nowy rodzaj stosunku z ojcem. Zrobi?a to r?wnie? dla ?artu (powiedzia?a sobie) i podzieli si? nim z kt?rym? ze swych kochank?w, po czym u?wiadomi?a sobie, ?e ani Tom, ani Paul nie b?d? z tego zadowoleni, cho? z r??nych powod?w: Tom uzna j? za wulgarn?, a Paul b?dzie j? zadr?cza? za jej sentymentalizm. Wsiad?a do metra i pojecha?a przez miasto, my?l?c o swej przygodzie, nie zwracaj?c uwagi na innych pasa?er?w. My?l o tym, ?e jej ojciec te? miewa? romanse, jak gdyby usprawiedliwia?a jej spotkania z Paulem. Ale skoro rzeczywi?cie ma po?lubi? Toma, b?dzie zmuszona jako? u?o?y? to przynajmniej sama ze sob?, albo stanie si? co? niedobrego.
Wysiad?a z poci?gu i min??a skorup? po dawnym targu w Halach, zmierzaj?c do swego antykwariatu. Pierwsze co spostrzeg?a, to ?e jej okna wystawowe domagaj? si? ju? umycia. W jednym pomieszczeniu by?a istna d?ungla: stoj?ce lampy, wieszaki, wrzecionowate nogi odwr?conych krzese? i sofa pe?na zakurzonych flaszek. Bary?ka starych lasek sta?a przy drzwiach.
Na ty?ach sklepu jej pomocnice, Monique i Mouchette, roz?adowywa?y skrzyni? rupieci. Bli?niaczki, obie nosi?y d?ugie, spl?tane w?osy, a ich d?insy by?y pokryte jaskrawymi latami. Formalnie by?y jej asystentkami. Otworzy?a ten sklep za pieni?dze od matki, ale z bogatymi starszymi paniami z Auteuil, kt?re przychodzi?y kupowa? od Jeanne jej zabytki, kontaktowa?y si? przewa?nie bli?niaczki. By?y m?odsze od Jeanne, ale poniewa? uczestniczy?y w studenckich rozruchach 1968 roku, b?d?c jeszcze w szkole podstawowej, sk?onne by?y traktowa? j? jako porywcz?, m?odsz? siostrzyczk?.
- Hej - zawo?a?a Jeanne. - Wychodz? za m??. - Wiedzia?a, ?e nie akceptuj? Toma.
Bli?niaczki wyprostowa?y si? i odgarn??y sobie w?osy z oczu. Popatrzy?y na Jeanne z niedowierzaniem, a potem wzajemnie na siebie.
- Jak to jest wyj?? za m??? - spyta?a Monique.
- B?d? spokojniejsza i bardziej zorganizowana - odpar?a Jeanne rozpinaj?c p?aszcz.
Zamierza?a pom?c im w rozpakowywaniu i wycenie, jak przysta?o na odpowiedzialn? w?a?cicielk?, kt?r? by chcia?a by?.
- Postanowi?am spowa?nie?.
Bli?niaczki si? tylko roze?mia?y.
- A co wy zrobi?yby?cie na moim miejscu? - spyta?a Jeanne.
- Ja da?abym sobie w ?eb - rzek?a Mouchette.
- Ja wst?pi?abym do klasztoru - rzek?a Monique.
I wyrzek?a si? seksu? pomy?la?a Jeanne. Zacz??a zdejmowa? p?aszcz i wstrzyma?a si?. Przede wszystkim zawiadomi Paula, ?e wychodzi za m?? i ?e ich przygoda si? sko?czy?a. B?d? co b?d? ma??e?stwo jej rodzic?w przetrwa?o zapewne dlatego, ?e jej ojciec narzuci? sobie w?a?nie takie wyrzeczenie. Przez chwil? poczu?a si? strasznie mocna.
- Podj??am rozstrzygaj?c? decyzj? - o?wiadczy?a, zapinaj?c z powrotem p?aszcz. - Koniec. Od dzisiaj nigdy si? z nim ju? nie zobacz?.
- Wi?c nie b?dzie ?lubu? - zawo?a?a Mouchette.
- Owszem - rzuci?a przez rami? Jeanne. - Wychodz? za m??. Jestem kobiet? woln?.
Monique i Mouchette wymieni?y spojrzenia, zdezorientowane bardziej ni? dot?d.
- Nigdy jej nie zrozumiem - powiedzia?a Monique.
- Poza tym - rzek?a Mouchette - nie m?wi si? „wolna”, m?wi si? „wyzwolona”.
Rozdzia? XV
Kobieta wolna! Jeanne obraca?a w my?li to okre?lenie, wychodz?c ze sklepu. Pogr??ona w sobie, nie spostrzeg?a furgonetki parkuj?cej przy kraw??niku.
W ?rodku, kryj?c si? za stosami kartonowych pudel, kl?czeli Tom i jego ekipa, st?oczeni razem z aparatur? d?wi?kow? i z Arriflexem w pl?taninie kabli. Tom przy?o?y? kamer? do oka, ogniskuj?c jej obiektyw na Jeanne biegn?cej do rogu. Sekretarka planu, z w?osami przewi?zanymi szalikiem, kl?cza?a obok i stykali si? ramionami, ale Tom poch?oni?ty by? swoj? zdobycz?.
- Gdybym ja by?a Jeanne - przem?wi?a dziewczyna - to po takim numerze wycofa?abym si? ze ?lubu.
Tom zmieni? pozycj?, ?eby lepiej widzie?. Silnik zapali? z rykiem, ale kierowca czeka?, czy Jeanne nie z?apie na rogu taks?wki.
- Zachowujesz si? jak prywatny detektyw - rzek?a sekretarka planu do Toma.
Nie odpowiedzia?, tylko przesun?? d?oni? po jej swetrze do g?ry, a? poczu? w niej ma?? i tward? pier?. Uszczypn?? j? figlarnie. - Mo?e chcia?aby? si? znale?? na jej miejscu - powiedzia?, nie odrywaj?c oka od kamery.
Jeanne skr?ci?a za r?g i posz?a dalej ulic?. Kierowca jecha? tu? za ni?, a potem j? wyprzedzi?. Tom oddal kamer? operatorowi, daj?c znaki, ?eby zacz?? filmowa?. Teraz ju? milczeli w napi?ciu. Ruch si? zatrzyma? na ?wiat?ach. Jeanne skr?ci?a nagle i ruszy?a wprost na furgonetk?.
- Zobaczy?a nas - rzek? Tom. - Sprawa si? ryp?a.
Podesz?a bli?ej. Tom skuli? si? nisko, gestami nakazuj?c to samo kryj?cej si? za nim ekipie. Niezale?nie od filmowania mia? inny pow?d, a?eby ?ledzi? Jeanne, chocia? nie przyznawa? si? do tego nawet samemu sobie. Wyda?o mu si?, ?e przez kilka ostatnich dni Jeanne dziwnie si? zachowywa?a: sp??niaj?c si?, nagle odchodz?c, wyk??caj?c si? z nim na stacji metra. Co? nie tak.
Obok furgonetki trzasn??y drzwi. Tom ostro?nie zerkn?? przez okienko. Jeanne sadowi?a si? na tylnym siedzeniu taks?wki.
- Jednak si? ryp?o - powiedzia?.
Taks?wka ruszy?a.
- Utrzymuj dystans - rzek? Tom do swego kierowcy. - ?eby nas przypadkiem nie zobaczy?a.
Taks?wka zatrzyma?a si? na nast?pnych ?wiat?ach. Jeanne przechyli?a si? przez oparcie i wyda?a polecenie kierowcy. Nie mia?a poj?cia, ?e tu? za ni? posuwa si? oko kamery, ?wiat?a zmieni?y si? i furgonetka zn?w zaj??a pozycj? za taks?wk?.
Dla Jeanne ?wiat zewn?trzny nie istnia?. Otworzy?a torebk?, wyj??a z niej kosmetyczk?. Poprawi?a sobie starannie rz?sy tuszem i kontur ust karmazynow? kredk?.
Jej taks?wka zatrzyma?a si? niedaleko ozdobnego mostu kolejowego, prowadz?cego do Passy. Wype?nia? go popo?udniowy t?um przejezdnych, wylewaj?cy si? ze stacji metra, i pomy?la?o jej si? niechc?cy, czy przypadkiem Paula nie ma w?r?d nich. Wysiad?a, czym pr?dzej zap?aci?a taks?wkarzowi i ruszy?a przez jezdni? w kierunku Viaduc Cafe i znajomych fasad na Rue Jules Verne. Tom i jego ludzie kl?czeli st?oczeni, przyciskaj?c twarze do malutkiego okienka.
- Gdzie jeste?my? - zapyta?, patrz?c, jak Jeanne przechodzi ko?o kawiarni Na Rue Jules Verne - odpowiedzia? kierowca. - W si?dmym obwodzie.
- Tajemnicza sprawa. - Tom wzruszy? ramionami i poleci?, aby operator dalej filmowa?. Przysz?o mu do g?owy, czy aby Jeanne nie wybiera si? do innego kochanka.
- W porz?dku - rzek? nerwowo. - Teraz j? wyprzed?.
Jeanne ju? prawie dosz?a do budynku z wysok?, ?elazn? bram?. W?z j? wyprzedzi?.
Ulica by?a taka jak zawsze, spokojna i prawie bez przeje?d?aj?cych samochod?w. Rusztowanie z przeciwka majaczy?o jak szkielet jakiej? przedpotopowej bestii. Jeanne us?ysza?a daleki turkot metra. Przystan??a u drzwi z matowego ???tego szk?a. Furgonetka zatrzyma?a si? i czeka?a z silnikiem pracuj?cym na luzie.
Jeanne zwr?ci?a si? ku bramie budynku. Co? na ulicy rzuci?o jej si? w oczy: furgonetka. Tylne drzwi by?y nieco uchylone. Ze szpary wystawa? d?ugi ciemny walec: mikrofon kierunkowy. Pozna?a go natychmiast. Teraz musi dokona? wyboru.
Pop?och i w?ciek?o?? jej zamieni?y si? w plan. Odwr?ci?a me i posz?a dalej ulic?.
- Czy jeste? pewien, ?e ci? nie spostrzeg?a? - zapyta? Tom d?wi?kowca.
- To w praktyce niemo?liwe - odrzek? tamten, prawie ca?kiem chowaj?c mikrofon, kiedy furgonetka z wolna ruszy?a dalej.
- Postaraj si? - rzek? Tom. - Spr?buj tylko nagra? jej kroki i co? z nastroju.
Jeanne mia?a ochot? krzycze?. Chcia?o jej si? rzuci? na Toma, uciec i nigdy wi?cej nie mie? z nim do czynienia. Teraz ju? furgonetka tak rzuca?a si? w oczy, ?e chcia?o jej si? roze?mia? albo pokaza? im nieprzyzwoity gest. Ale to by odpowiada?o Tomowi. Lepiej oszuka? go, w taki spos?b, ?eby musia? zrozumie?. Przystan??a na najbli?szym rogu. Po drugiej stronie ulicy sta? roma?ski ko?ci?? z kamienia, pociemnia?ego od sadzy i wieku. Nie spojrzawszy w prawo ani w lewo przesz?a jezdni? i w?lizn??a si? przez ci??kie drewniane drzwi.
- Stop! - rozkaza? Tom kierowcy. I do ekipy: - Ani jednego szmeru!
Pchn?? drzwi furgonetki na o?cie? i wyskoczy? na jezdni?.
- A teraz na paluszkach - ostrzeg?, kiedy inni gramolili si? za nim.
Tom poczu?, ?e nareszcie odkry? prawdziw? Jeanne. Nigdy w ?yciu nie domy?li?by si?, ?e jest religijna. To mu si? spodoba?o. Jako potwierdzenie jej czysto?ci.
W ko?ciele by? p??mrok i niemal pusto. Jedna wn?ka wype?niona ?aw? rozmigotanych ?wieczek. Tylko zamieraj?ce ?wiat?o dnia o?wietla?o o?tarz, s?cz?c si? z wysoka przez witra?e o ciemnych barwach. Operator podni?s? Arriflexa do okna i s?uchaj?c si? znak?w, kt?re Tom dawa? mu d?oni?, sfilmowa? witra?e, po czym wykona? szwenk po nawie, szukaj?c Jeanne.
Kl?cza?a przy konfesjonale z d?o?mi z?o?onymi w modlitwie.
- Najazd na ni? - poleci? Tom i podkradli si? bli?ej, on i pozostali. Jeszcze bli?ej, a? wyra?nie us?yszeli jej s?owa.
- Ale z ciebie skurwysyn, Tom - m?wi?a, patrz?c ci?gle na wprost. - Skurwysyn z ciebie, skurwysyn. Co za skurwysyn! Nienawidz? ci?, brzydz? si? tob?.
Tom podszed? na niepewnych nogach, nie mog?c uwierzy? w to, co s?yszy. Stan?? tu? ko?o niej, spodziewaj?c si? wyja?nienia, lecz nie mog?c wydoby? g?osu. Ona za? ci?gn??a swoj? litani?, w og?le nie podnosz?c oczu.
Sekretarka planu podesz?a i wzi??a Toma za rami?.
- Dosy? tego - szepn??a.
- Masz racj? - powiedzia?. - Ale mnie za?atwi?a.
Ca?a ekipa wysz?a za nim na zewn?trz. Nikt si? nie odezwa?, gdy w?azili z powrotem do furgonetki i zdejmowali z siebie wyposa?enie. Tom czu? si? g?upio, w?ciek?y. W?z szarpn?? i potoczy? si? z rykiem po Rue Jules Verne.
W nawie pociemnia?o. Niewyczuwalny powiew zachybota? p?omykami ?wiec. Przez kilka minut Jeanne si? nie poruszy?a. Wiedzia?a, jaki b?l sprawi?a Tomowi, lecz zas?ugiwa? na to. Przez moment zdawa?o si? jej, ?e rozp?acze si? z bezradno?ci: straci?a szans?, aby zasta? Paula w mieszkaniu.
Wysz?a w ch?odny wiecz?r zimowy zastanawiaj?c si?, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy.
Rozdzia? XVI
W hotelu nareszcie zapanowa?a cisza. Paul zamkn?? na klucz drzwi wej?ciowe, spojrzawszy po ulicy w stron? kawiarni, po czym przykr?ci? lamp?; wszystko to czynno?ci ca?kiem ju? rutynowe i coraz bardziej nudz?ce. Pomy?la?, jak przyjemnie by?oby zamkn?? wszystkich go?ci na zewn?trz, a nie w ?rodku. Pieni?dze by?y mu ju? kompletnie oboj?tne. Czu? si? straszliwie sam. Cia?o Rosy mia?o by? dostarczone z prosektorium nazajutrz. Bez w?tpienia, pomy?la?, on i jej matka doznaj? ponurej satysfakcji z jej powrotu.
Uda? si? do swego pokoju, wyj?? ze ?ciennej szafy na ubranie butelk? „Jacka Danielsa” i nala? sobie drinka. D?o? mia? pewn?, wychylaj?c go, ale we wn?trzno?ciach zam?t i ch??d. W pokoju nie by?o poza tym nic takiego, co mia?oby zwi?zek z jego osob?; wszystkie ksi??ki i obrazy nale?a?y do Rosy, gdy? Paul nie znosi? relikt?w; jednak czu? si? tu os?oni?ty i niech?tnie wychodzi?. Marcel zaprosi? go na g?r? do swojego pokoju; dziwne zaproszenie. Paul zawsze nazywa? Marcela (taki przejaw zgry?liwego humoru) nie akredytowanym kochankiem swej ?ony. Brzmia?o to jako? bardziej grubosk?rnie i beznadziejnie. Oczywi?cie on te? miewa? kochanki - jakie? tam nieciekawe ekspedientki, barmanki, co tylko mu si? nawin??o pod r?k? - przewa?nie z nawyku. Ale Rosa mia?a jakby co? innego na my?li. Jako jej urz?dowy kochanek Paul ro?ci? sobie prawo do pewnych przywilej?w, takich jak mi?o??. Jak?e zarozumia?y si? okaza?. By? ?wiadom, ?e od Marcela wymaga?o to pewnej odwagi, by go zaprosi?. Ile? to nocy Paul przesiedzia? w tym pokoju, czekaj?c i wpatruj?c si? w zielonkawy neon Ricard z naprzeciwka, podczas gdy Rosa przebywa?a u swego kochanka. No c??, powiedzia? sobie Paul, je?li Marcel tej nocy oka?e si? rozmam?any i sentymentalny, to on b?dzie co najwy?ej zmuszony wbi? tego Marcela g?ow? w ?cian? z tandetnej p?yty gipsowej. Z drugiej strony kto wie, czy Marcel nie powie mu czego? ciekawego.
Wszed? po schodach i zapuka? do drzwi Marcela.
- Entrez! - Odpowied? by?a grzeczna i natychmiastowa.
Paul wszed? do ciasnego pokoju, zawalonego ksi??kami i czasopismami, wype?nionego ciep?ym ?wiat?em od szkar?atnego aba?uru na lampie. Na ?cianach, jedna przy drugiej litografie Lautreca i Chagalla, wydarte z Paris Matek fotografie wypi?knionych krajobraz?w, zu?yte bilety na wy?cigi, listy, wycinki i Albert Camus na plakacie. Marcel siedzia? przy biurku zarzuconym numerami Le Monde, Paris-Soir i p?? tuzina innych gazet, wycinaj?c d?ugimi no?ycami jaki? artyku?. On te? by? w szlafroku.
- Nie przyszed?em tu na wsp?lne op?akiwanie - odezwa? si? Paul.
Marcel nie przesta? pracowa? no?ycami. Paula z?o?ci?o jego panowanie nad sob?.
- Czy nie b?dzie panu przeszkadza?o, ?e pracuj?? - spyta? go Marcel. - Po tym, co si? sta?o, mnie to uspokaja.
Zauwa?y?, ?e Paul por?wnuje ze sob? ich szlafroki. Obydwa logo samego materia?u w szkock? krat?.
- Takie same - stwierdzi? Marcel nie bez satysfakcji. - Rosa ?yczy?a sobie, aby nasze szlafroki by?y identyczne.
Paul coraz bardziej si? irytowa?. Nie wiedzia? o szlafrokach i uzna? to za groteskowe.
- Nie mo?e mi pan powiedzie? nic, czego bym ju? nie wiedzia? - sk?ama?. Postanowi? przej?? inicjatyw? i zacz?? grzeba? w porz?dnie U?o?onym stosie wycink?w na biurku. - Zastanawia?em si?, po co pan je zbiera. Czy to pa?ska praca, czy takie hobby?
- Nie lubi? okre?lenia: hobby - odpar? Marcel. - To praca, dzi?ki kt?rej dorabiam sobie do pensji.
- Czyli powa?na sprawa. - Paul z niego pokpiwa?. - Praca, kt?ra zmusza pana do czytania. Bardzo pouczaj?ce.
- Prosz? nie ?artowa? - rzek? Marcel. - Pan nie wiedzia?, ?e mamy identyczne szlafroki?
Paul roze?mia? si?, ale zabrzmia?o to sztucznie.
- Mamy z sob? wiele wsp?lnego - m?wi? dalej Marcel, ale Paul mu przerwa?.
- Wiem o wszystkim. Rosa cz?sto mi o panu opowiada?a.
W obecno?ci drugiego m??czyzny, cho?by tak wybrednego jak Marcel, Paul m?g? sobie pozwoli? na sentymenty w odniesieniu do swojej ?ony, nie odczuwaj?c bezsilnej w?ciek?o?ci. Marcel by? m??czyzn? i nie stanowi? dla niego ?adnej gro?by, mo?e z wyj?tkiem roli, w jakiej Rosa si? nim pos?ugiwa?a.
- Mo?e ?yk burbona? - spyta? Marcela w nag?ym przyp?ywie szczodro?ci.
Zrobi? krok do drzwi.
- Chwileczk?. - Marcel wyci?gn?? szuflad? z biurka i wyj?? z niej w?asn? butelk? Jacka Danielsa. - Mam tu swojego.
- Te? prezent od Rosy?
- Ja za nim nie przepadam, ale Rosa chcia?a go zawsze mie? pod r?k?. Cz?sto zastanawia?em si?, czy takie szczeg??y nie pozwoli?yby nam wsp?lnie wyja?ni?, zrozumie?...
Paul przyj?? tego drinka.
- Prawie przez rok Rosa i ja... - Marcel potkn?? si? o w?asne s?owa. - Regularnie, ale beznami?tnie - powiedzia?, decyduj?c si? na niedopowiedzenie. - S?dz?, ?e zna?em j? tak dobrze, jak mo?na pozna? swoj?...
- Kochank? - rzek? od niechcenia Paul.
- Ale nie tak dawno zdarzy?o si? co?, czego nie umia?em sobie wyja?ni?.
Marcel wskaza? na wyd?u?ony tr?jk?t bia?ej ?ciany tu? pod sufitem, gdzie tapeta zosta?a zdarta.
- Rosa stan??a na ???ku - powiedzia? - i usi?owa?a zedrze? tapet? r?koma. Powstrzyma?em j?, bo ?ama?a sobie paznokcie. Robi?a to nadzwyczaj gwa?townie. Nigdy nie widzia?em u niej takiego dziwnego zachowania.
Paul u?wiadomi? sobie jak?? natr?tn? my?l.
- Nasz pok?j by? pomalowany na bia?o - powiedzia?. - Chcia?a, ?eby si? r??ni? od reszty pokoi w hotelu, ?eby wygl?da? jak normalne mieszkanie. Tu r?wnie? chcia?a to zmieni? i zacz??a od ?cian.
Paul usiad? ci??ko na ???ku. Jak ?atwo urz?dza si? cudze ?ycie. Pomy?la? o Jeanne i o tym, ?e nie znaj? wzajemnie swoich imion. Czy to mo?liwe, ?eby Rosa z Marcelem te? realizowa?a najbardziej pos?pn? ze swoich wizji bytu? A ta wizja by?a odbiciem jej prawdziwego ?ycia. Przez chwil? Paul nie by? w stanie si? odezwa?. Patrzy? na Marcela jak urzeczony.
- Pan musia? by? kiedy? przystojny - powiedzia?.
Marcel usiad? przy nim na ???ku.
- Nie tak jak pan.
- Jest pan w dobrej formie. - Paul go poklepa? przez szlafrok. - Co pan robi na brzuch? Ja z tym w?a?nie mani problem.
- Och, mam taki sw?j sekret - rzek? Marcel, ale nie; doko?czy?. - Dlaczego Rosa zdradza?a pana ze mn?? - zapyta? Paula znienacka.
Paul popatrzy? w jego szczere oczy: ten cz?owiek nigdy nie zrozumie.
- Pan nie wierzy w jej samob?jstwo? - zapyta? go spokojnie i cicho Paul.
- Trudno mi w to uwierzy?.
Marcel jakby przestraszy? si? swego wyznania. Wsta? I podszed? do okna, chwyci? za pr?t rozparty wysoko we framudze i zacz?? si? wysoko podci?ga?.
- To jest m?j spos?b na brzuch - zawo?a?.
Paul a? zapatrzy? si? na niego, na t? rekonstrukcj? samego siebie. Rosa przebra?a go za Paula, narzuci?a mu jego ulubiony trunek. Paul szuka? listu od niej i znalaz? tylko jej b?ahe i czasem gorsz?ce pami?tki. Teraz u?wiadomi? sobie, ?e Marcel i pok?j Marcela s? w?a?nie tym przes?aniem, kt?rego szuka?. Banalno?? tego by?a przygn?biaj?ca.
Ruszy? do drzwi i zatrzyma? si?.
- Szczerze m?wi?c - rzek? do Marcela - zastanawiam si?, co ona w panu widzia?a.
Rozdzia? XVII
Jaskinie Hal zdawa?y si? nietkni?te porannym s?o?cem, cie? pozawiesza? okna pod nawisami okap?w, a ich t?em by?a ciemno?? olbrzymiego, milcz?cego wn?trza. Niezliczone tysi?ce martwych zwierz?t przesun??y si? pod tym dachem, Jeanne tyle razy ogl?da?a te zast?py po?y?kowanych tusz uszeregowane na stalowych hakach; a teraz sama budowla skazana by?a na ?mier? i wyznaczona ju? data jej zag?ady. Oto sta?a si? - pomy?la?a Jeanne, patrz?c na ni? tu? spoza drzwi sklepu na Rue de la Cossonnerie - swoim w?asnym salonem pogrzebowym. Nie mia?a jednak czasu na luk makabryczne my?li: ?mier? by?a czym?, co nie mog?o jej dotkn??, zw?aszcza dzisiaj, kiedy sta?a si? centralnym punktem sklepu z sukniami ?lubnymi, przystrojona w staro?wieck? satyn?, z lokami spi?trzonymi na g?owie, gdzie przytrzymywa?a je, w jednej d?oni ?ciskaj?c czerwon? r???, kt?r? jej podarowa? Tom, i obracaj?c si? z wolna, aby j? m?g? oceni?.
Ustawiony pewnie na swym tr?jnogu Arriflex czeka? na chodniku, na zewn?trz, bo w ma?ym sklepiku nie by?o miejsca. Operator w skupieniu pochyla? si? do wizjera, d?wi?kowiec za? kl?cza? przy swoim magnetofonie i sprawdza? mikrofon. Tom kr?ci? si? za kamer?, czekaj?c na pocz?tek zdj??, a u szyi powiewa? mu kolorowy, wzorzysty szalik, nieco wstydliwie podkre?laj?c jego entuzjazm. W?a?cicielka sklepu, ju? pewna zakupu, stara?a si? przekona? Jeanne, aby wybra?a dro?sz? sukni? ?lubn? z peau-de-soie, ona jednak wola?a co? bardziej tradycyjnego, mimo ?e by?a to suknia u?ywana i rozdarta pod jedn? pach?. Przez rozdarcie wida? by?o, jak pr??y si? jej pier?, j?drna i dziewicza. Jeanne by?a ju? zniecierpliwiona przygotowaniami Toma i pragn??a, by wreszcie zacz??, dop?ki ona potrafi utrzyma? w ryzach swoje niedowierzanie. Spostrzeg? jej skr?powanie.
- Natchnienia si? nie w??cza tak jak ?wiat?o! - zawo?a?.
- W takim razie co z ciebie za re?yser?
- Idea tw?rcza to nie kupowanie kie?basy! - Zwr?ci? si? do swojej ekipy. - Gotowi? On tourne... Jeanne patrzy?a, jak Tom bierze mikrofon i staje przed kamer?, aby wyg?osi? wst?p, dziarsko przest?puj?c z nogi na nog?. Pomy?la?a, ?e jak z niej, tak i z Toma jest nieuleczalny romantyk.
- Znajdujemy si? w pobli?u Les Halles - zacz??, a kamera pracowa?a. - W tych starych sklepach suknie, bia?e suknie powiewaj? ?agodnie na wietrze... wra?enie bieli. To suknie do ?lubu...
Przywo?a? gestem d?wi?kowca i krzykn??:
- Akcja!
Jeanne stwierdzi?a, ?e Tom kl?czy przed ni?, aby nie zas?ania? uj?cia, i trzyma mikrofon na poziomie jej piersi.
- Jak ty widzisz ma??e?stwo? - zapyta?.
Poczu?a ruch powietrza i wiedzia?a, ?e to nie podmuch, tylko wiatr. Chmury gromadzi?y si? na p??nocy. Ciep?e powietrze w zimie, pomy?la?a, zawsze zwiastuje deszcz.
- Widz? je wsz?dzie - odpowiedzia?a. - Zawsze.
- Wsz?dzie? - zapyta? Tom.
- Na murach i p?otach, na fasadach.
- Na p?otach? Na fasadach?
W g?osie Toma ju? zabrzmia?o rozczarowanie. Zastanowi?a si?, czy dla nich dwojga w og?le jest jakakolwiek szansa, skoro wystarczy?o jej przymierzy? sukni? ?lubn?, aby si? zacz??a w niej dusi?.
- Tak - odpar?a prosto w obiektyw. - Na plakatach. A co m?wi? plakaty? Co sprzedaj??
- Samochody, konserwy mi?sne, papierosy... - podsun?? Tom.
- Nie. Ich tematem jest m?oda para przed ?lubem, jeszcze bez dzieci. Potem widzimy ich po ?lubie, z dzie?mi. Te plakaty dotycz? ma??e?stwa, cho?by tego wprost nie m?wi?y. Idealne, udane ma??e?stwo nie jest ju? w tym stylu co dawniej, ?e w ko?ciele, ponury m?? i uskar?aj?ca si? ma??onka. Dzi? reklamowane ma??e?stwo jest u?miechni?te.
- U?miechni?te?
- Oczywi?cie. I dlaczego nie traktowa? powa?nie tych par ma??e?skich, kt?re widzimy na reklamach? To jest ma??e?stwo w stylu pop.
- Pop? - Dla Toma to by?a rewelacja. Nigdy tak nie my?la? o ma??e?stwie. - To jest idea! - stwierdzi?. - M?odzi pop zawieraj? ma??e?stwo pop. A je?li ma??e?stwo w stylu pop oka?e si? nieudane?
- To si? je naprawia, jak samoch?d - odpar?a Jeanne. - Ci dwoje to jakby mechanicy w kombinezonach, naprawiaj?cy silnik.
- A co dzieje si? w przypadku zdrady ma??e?skiej? - dopytywa? si? Tom.
Sprzedaj?ca sko?czy?a upina? sukni? i odst?pi?a do ty?u, podnosz?c r?ce z zachwytu.
- W razie zdrady - powiedzia?a Jeanne - mamy nie dwoje, tylko troje albo czworo mechanik?w.
- A mi?o??? Czy: mi?o?? te? jest pop?
Tom kl?cza? u jej st?p, z g?ow? wspart? o fa?dy peau-de-soie udrapowane na ma?ej sofie. Spogl?da? na Jeanne z uwielbieniem.
- Nie - zdecydowa?a. - Mi?o?? nie jest pop.
- A je?eli nie pop, to jaka?
Jeanne spostrzeg?a, ?e ca?a ekipa zachwycona jest t? wymian? zda? i pomy?la?a sobie, czy oni przypadkiem nic podejrzewaj? czego?, co Tomowi nie przyjdzie do g?owy? Niebo za nimi robi?o si? coraz ciemniejsze.
- Ci mechanicy id? w ustronne miejsce - powiedzia?a. - Zdejmuj? kombinezony, znowu zamieniaj?c si? w m??czyzn i kobiety, i wtedy kochaj? si?.
Tom nie posiada? si? z zachwytu. Skoczy? na r?wne nogi i zawo?a?:
- Jeste? cudowna! I wygl?dasz cudownie!
- To suknia czyni pann? m?od? - skromnie odezwa?a si? Jeanne.
- Jeste? lepsza ni? Rita Hayworth - zach?ystywa? si? Tom, przerzucaj?c katalog swoich filmowych por?wna?. - Lepsza ni? Joan Crawford, Kim Novak, Lauren Bacall, Ava Gardner zakochana w Mickey Rooneyu!
Te nazwiska nie mia?y z ni? nic wsp?lnego. Pr?bowa?a uwierzy? w sam? siebie w roli panny m?odej, ale nie mog?a: przynajmniej nie z Tomem, nie teraz. Chcia?aby zerwa? z siebie t? sukni?, uciec przed jego dziecinn? adoracj?, przed oczyma kamery, filmowc?w i tej kobiety, kt?ra podesz?a zamkn?? drzwi, bo deszcz zacz?? pada?.
- Co pani robi? - zawo?a? Tom. - Nie! - Pchn?? i otworzy? drzwi z powrotem, rozkazuj?c operatorowi, ?eby dalej filmowa?.
Ale deszcz la? coraz mocniej i sekretarka planu pierwsza pobieg?a si? schowa?. Operator zdj?? kurtk? i narzuci? j? na Arriflexa. D?wi?kowiec zacz?? znosi? swoje wyposa?enie pod markiz? przed s?siednim sklepem.
- Dlaczego nie filmujecie w deszczu? - wykrzykn?? Tom. - Dlaczego przestali?cie?
Z nieba lun??o jak z cebra. Tom wypad? na ulic?, ?eby pom?c w przeniesieniu kamery, gdy ulewa zag?uszy?a trwo?ne okrzyki. Jeanne podesz?a ostro?nie do drzwi, zebrawszy w d?oni sukni?. Poczu?a nag?y, nieodparty przymus, aby zobaczy? Paula, bezpieczna w?r?d kolistych ?cian apartamentu, zrzuciwszy z siebie t? sukni? i wszelkie zobowi?zania. Zawaha?a si?, u potem wybieg?a w to oberwanie chmury i pop?dzi?a wzd?u? Rue de la Cossonnerie; deszcz natychmiast przemoczy? jej w?osy i cienk? satyn? ?lubnej sukni, zimny lecz elektryzuj?cy. Zachcia?o jej si? ?piewa? i otwar?a usta pod ulew?.
Jej ucieczki nie widzia? nikt opr?cz w?a?cicielki sklepu. Ta wci?? jeszcze sta?a z opadni?t? szcz?k?, gdy Tom w?lizn?? si? z powrotem do sklepu, ociekaj?cy wod?, i stan?? jak wryty przed pustym podwy?szeniem do upinania sukni.
- Jeanne - powiedzia?. - A gdzie Jeanne?
- Nie wiem - wytchn??a kobieta. - Po prostu zerwa?a si? i pobieg?a.
- Na deszcz?
- W t? ulew?. I w ?lubnej sukni.
Zacz?li oboje wypatrywa?, stan?wszy we drzwiach. Rue ile la Cossonnerie by?a kompletnie pusta na tle majacz?cej sylwetki Hal, zatartej przez deszcz.
Rozdzia? XVIII
Paul sta? pod os?on? mostu kolejowego, patrz?c do g?ry, obok ro?linnych p?atk?w z szarosinego ?elaza, podtrzymuj?cych metro, na ulew? zdmuchiwan? z prz?se? nad rzek?. Otuli? si? w p?aszcz, nie dlatego, ?eby mu by?o zimno czy mokro - bo zd??y? pod most, zanim zacz??o la? - tylko dlatego, ?e przyjemnie mu by?o czu? si? tak ?ci?le odgrodzonym. Tego ranka nie uczesa? si? i bardziej ni? zwykle by?o wida? miejsca, gdzie w?osy przerzedza?y mu si? i poszerza?a si? ju? ?ysina. Wygl?da? na starszego ni? dot?d i nie' tak odpornego. Dzisiaj Rosa mia?a by? sprowadzona do tego pokoju, kt?ry matka tak starannie dla niej przygotowa?a, wi?c Paul wybra? si? do innego pokoju, aby spotka? si? z innym cia?em, nadzwyczaj ?ywym, mimo ?e bezimiennym i nic wi?cej dla niego nie znacz?cym. Pomy?la? sobie, ?e ta sytuacja nie jest pozbawiona humoru, ale go to nie roz?mieszy?o. W tym samym czasie taks?wka zatrzyma?a si? na Rue Jules Verne i wysiad?a z niej Jeanne. Kompletnie przemoczona, wygl?da?a prawie jak naga. Cienka satyna sta?a si? przejrzysta i przybra?a kolor jej cia?a, prowokacyjnie lgn?c do jej piersi i po?ladk?w, ukazuj?c nawet ciemn? plam? w pachwinie. Deszcz przylepi? jej loki do twarzy. Taks?wkarz gapi? si? na ni? z milcz?cym uznaniem, kiedy p?dzi?a przez chodnik, aby wpa?? do budynku.
Deszcz zel?a? i Paul wybieg? spod swej os?ony, zmierzaj?c na Rue Jules Verne.
A? dziwne, ?e trafili w ten sam punkt czasu i tak r??nych okoliczno?ci, Paul z miejsca gwa?townej ?mierci i ?a?oby, a Jeanne z manifestacji ?ycia i mi?o?ci.
Jeanne nie mia?a przy sobie klucza, wi?c podbieg?a do okienka konsjer?ki. Baba siedzia?a odwr?cona plecami.
- Przepraszam - odezwa?a si? Jeanne, podnosz?c g?os, aby tamta dos?ysza?a j? przez huk bij?cego deszczu, ale baba si? nie odwr?ci?a.
Grzmot zatrz?s? budynkiem. Jeanne odst?pi?a od okienka i usiad?a na drewnianej ?awce tu? obok windy. Skuli?a si? i obj??a r?koma, ca?a dr??ca. Tam zobaczy? j? Paul i dozna? ?wie?ego uniesienia, wiedz?c, ?e do niego przybieg?a w takim po?piechu i zapami?taniu. Ockn??a si? s?ysz?c jego kroki, ale gdy spojrza?a wyczekuj?co, Paul min?? j? bez s?owa i wszed? do windy. Popatrzyli na siebie przez zawi?e spirale ornamentu.
- Wybacz mi - odezwa?a si? Jeanne. - Czy chcesz mnie jeszcze?
Paul nie wiedzia?, co mia?by jej wybaczy?, i nie obchodzi?o go to zupe?nie. Po prostu kiwn?? g?ow? i otworzy? przed ni? drzwi windy.
- Fai voulu te quitter, fai pas pu - wyrzuci?a z siebie, a potem przypomnia?o si? jej, ?e on woli m?wi? po angielsku. - Chcia?am ci? porzuci?, ale nie mog?am. Nie mog?!
Paul nic nie odpowiedzia?. Wpatrywa? si? w jej cia?o: ciemne kr?gi jej sutk?w pod mokr? tkanin?, zarys jej w?skich bioder, obfito?? ud. Nawet i delikatny puch na jej nogach uwidoczni? si? pod warstw? satyny, jak gdyby to by?a jej druga sk?ra. Winda ruszy?a w g?r?.
- Chcia?am odej?? - powt?rzy?a. - Rozumiesz?
Paul nadal si? nie odezwa?; oczy jego przesuwa?y si? w g?r? i na d?? po jej ciele. Jeanne zacz??a podci?ga? r?bek sukni, opieraj?c si? plecami o klatk?, wypatruj?c w jego twarzy objaw?w, ?e mu to sprawia przyjemno??. Ukaza?y si? jej ?ydki, kolana i uda, wreszcie runo w pachwinie. Odczeka?a chwil?, a potem unios?a sukni? jeszcze wy?ej, obna?aj?c sw?j dziecinny p?pek. Winda jecha?a do g?ry.
- Czego jeszcze ode mnie chcesz? - zapyta?a, wdzi?czna i obna?ona.
On jakby nie s?ysza?. Jej s?owa nic nie znaczy?y w por?wnaniu z jej obecno?ci?. Wyci?gn?? r?k? i wsun?? palce pomi?dzy jej nogi, tam gdzie by?a wilgotna i ciep?a. Zawaha?a si?, a potem si?gn??a i rozpi??a mu spodnie, i tak grzeba?a w pl?taninie jego ubioru, a? wreszcie chwyci?a go i trzyma?a, mocno i niedwuznacznie. Ich r?ce skrzy?owa?y si?. Winda z westchnieniem dotar?a do celu.
- Wchod? - zawo?a? Paul, otwieraj?c na o?cie? drzwi apartamentu. Za?piewa?: - By? sobie jeden ch?op, ten ch?op mia? star? ?wini?...
Przez otwarte okno deszcz wlewa? si? do okr?g?ego pokoju, wi?c zatrzasn?? je i obr?ci? si? do niej w teatralnym pok?onie. Jeanne sta?a na ?rodku pokoju, dygocz?c i ?miej?c si?.
- Wiesz, ?e zmok?a? - powiedzia? i wzi?? j? w ramiona.
Przemoczona suknia by?a ?liska jak l?d, a jej w?osy odcisn??y wilgotny ?lad na jego piersi. Poszed? do ?azienki po r?cznik.
Jeanne poczu?a ch??, by zrobi? z tego uroczysto??. Jest teraz oblubienic? i to jest ich miesi?c miodowy; okr?ci?a si? na ?rodku pokoju, tak jak pierwszego dnia; a potem rzuci?a si? na materac. Obj??a poduszk?, jak podekscytowana uczennica, i wyczekuj?co zwr?ci?a si? ku drzwiom czekaj?c, kiedy Paul znowu si? w nich pojawi. I wtedy jej d?o? dotkn??a za poduszk? czego? wilgotnego. Jeanne usiad?a i szarpni?ciem odrzuci?a poduszk?. Martwy szczur le?a? na prze?cieradle, z krwi? zakrzep?? u pyska, z mokr? i zmi?toszon? sier?ci?. Zacz??a przera?liwie krzycze?. Paul zjawi? si? z r?cznikiem, kt?ry rzuci? jej na kolana.
- Szczur - stwierdzi? rzeczowo, lecz ona kwili?a, wczepiona w niego.
- To tylko szczur - powt?rzy?, rozbawiony jej irracjonaln? trwog?. - W Pary?u jest wi?cej szczur?w ni? ludzi.
Paul si?gn?? i podni?s? szczura za ogon, tak ?e g?owa jego dynda?a mu przed twarz?. Jeanne zach?ysn??a si? i odskoczy?a. Przera?ona i zbrzydzona jego widokiem i dotkni?ciem, patrzy?a z obrzydzeniem, jak Paul unosi to ?cierwo i rozdziawia usta.
- Niam, niam, niam - powiedzia?, mlaskaj?c wargami.
- Chc? st?d wyj?? - wyj?ka?a.
- Zaraz, poczekaj. A nie chcia?aby? najpierw k?sa? Czy?by? nie by?a g?odna?
Jego okrucie?stwo by?o r?wnie m?cz?ce jak niespodziewane.
- To koniec - powiedzia?a.
- Nie, to jest koniec - za?artowa?, pokazuj?c na ogon. -Ale ja lubi? je napoczyna? od g?owy, bo jest najsmaczniejsza. Na pewno by? nie zjad?a? No... skoro tak...
Zni?y? g?ow? szczura na odleg?o?? jednego cala od swych ust. Jeanne odwr?ci?a si? ze zgroz?.
- O co chodzi? - zapyta?, drocz?c si? z ni?. - Nie lubisz szczur?w?
- Chc? st?d wyj??. Nie mog? si? ju? kocha? w tym ???ku, nigdy wi?cej. To wstr?tne, mo?na si? porzyga?. - Wzdrygn??a si?.
- Dobrze - powiedzia?. - B?dziemy si? pieprzy? na kaloryferze, albo stoj?c na gzymsie kominka. Skierowa? si? do kuchni. - A wiesz - powiedzia?, dyndaj?c szczurem. - Musz? si? postara? o majonez, bo w majonezie to b?dzie najlepsze. Jego dupk? zostawi? dla ciebie.
Wszed? do kuchni, za?miewaj?c si? g?o?no.
- Szczurza dupka w majonezie!
- Wychodz? st?d, musz? st?d wyj?? - krzykn??a, niezdolna si? przem?c na tyle, ?eby chocia? spojrze? na ???ko.
Jak ten nastr?j si? b?yskawicznie zmieni?: nie spos?b przewidzie?, co on teraz mo?e uczyni?. Po??danie, jakie czu?a do niego, i p?czkuj?ca w niej nami?tno?? ulotni?y si? przy dotkni?ciu tej martwej, wymi?toszonej sier?ci. Po raz pierwszy ujrza?a ten pok?j w ca?ym jego plugastwie. Wo? seksu kojarzy?a si? jej teraz ze ?mierci?. Przerazi?a j? w?asna ?mia?o??, ?e tu si? znalaz?a.
- D?u?ej ju? tego nie wytrzymam - mamrota?a do siebie. - Id? st?d, nigdy tu nie wr?c?. Ju? nigdy. Ruszy?a do wyj?cia akurat w momencie, gdy Paul wr?ci?. Pozby? si? szczura.
- Quo vadis, baby! - spyta? j? figlarnie.
Wyprzedzi? j? w drodze do przedpokoju i zaryglowa? drzwi wyj?ciowe.
Jeanne popatrzy?a na niego z mieszanin? wstr?tu i wdzi?czno?ci. Tak naprawd? nie chcia?a wychodzi?.
- Kto? zrobi? to umy?lnie. Czuj? to - odezwa?a si?, podejrzliwie patrz?c na Paula. - To dla mnie przestroga... i koniec z nami.
- Zwariowa?a?.
- Powinnam by?a ci od razu powiedzie?. - Chcia?o jej si? rzuci? wyzwanie tej aroganckiej, m?skiej pewno?ci siebie. - Zakocha?am si? w kim?.
- Och, to cudowne - rzek? ironicznie Paul. Podszed? do niej i przesun?? r?koma po g?adkim materiale sukni, sprawdzaj?c j? w dotyku jak dojrza?y owoc awokado. - Wiesz co, radz? ci zdj?? te mokre szmatki.
- B?d? si? z nim kocha?a - rzek?a z uporem.
Paul to zignorowa?.
- Najpierw musisz wzi?? gor?c? k?piel, bo dostaniesz zapalenia p?uc. Zgoda?
?agodnie zaprowadzi? Jeanne do ?azienki i nachyli? si?, aby na ca?ego odkr?ci? obydwa krany. Po czym uj?? r?bek jej sukni i zacz?? go z wolna podnosi? ods?aniaj?c j?, tak jak ona sama ods?ania?a si? w windzie.
- Najpierw zapalenie p?uc - powiedzia?. - A potem wiesz, co b?dzie? A potem umrzesz.
Jeanne unios?a ramiona i Paul ?ci?gn?? jej sukni? przez g?ow?, rzuci? j? poza siebie.
- A potem wiesz, co b?dzie?
Sta?a przed nim naga i potrz?sa?a g?ow?.
- B?d? musia? jeba? zdech?ego szczura! - o?wiadczy?.
- Och! - j?kn??a, ukrywaj?c twarz w d?oniach.
Wiedzia?a, ?e ju? nigdy nie da jej o tym zapomnie?. Paul zn?w zacz?? pod?piewywa?. Podwin?? r?kawy, potem wzi?? Jeanne za rami? i ?agodnie pom?g? jej wej?? do wanny. Woda by?a rozkosznie gor?ca. Usiad?a w niej powolutku, czuj?c, jak zi?b i l?k z niej uchodz?. Paul przysiad? na brzegu wanny.
- Podaj mi myd?o - powiedzia?.
Chwyci? j? za kostk? i podni?s? jej stop?, a? znalaz?a si? na wysoko?ci jego twarzy. Zacz?? z wolna namydla? palce jej stopy, podbicie, a potem ?ydk?. Zaskoczy?a j? delikatno?? jego dotkni?cia. Poczu?a, ?e jej nogi s? jakby z gumy, kiedy para unosi?a si? mi?dzy nimi, grzej?c i rumieni?c jej sk?r?.
- Zakocha?am si? - powt?rzy?a.
Paul nie chcia? tego s?ucha?. Przejecha? namydlon? d?oni? w d?? po wewn?trznej stronie jej uda, a? dalej nie by?o dok?d. I tam zacz?? rozmydla? pian?.
- Zakocha?a? si? - powiedzia? niby to z entuzjazmem. - A to wspaniale!
- Zakocha?am si? - powt?rzy?a z uporem i zacz??a przy tym poj?kiwa?, jego d?o? by?a nieust?pliwa, a? odrzuci?a g?ow? na emaliowan? kraw?d? i zamkn??a oczy.
- Ja si? zakocha?am, rozumiesz? - Zach?ysn??a si?, ale m?wi?a dalej. - Ty jeste? stary, wiesz? I zacz??e? ty?.
Paul upu?ci? jej nog?, a? plusn??a ci??ko do wody.
- Ty?? A to nie?adnie.
Namydla? jej szyj? i ramiona, przesuwa? d?oni? w d?? a? do piersi. Jeanne postanowi?a go zmusi?, ?eby j? traktowa? powa?nie. Czu?a te? rodzaj przewagi, kt?ra by?a dla niej czym? nowym. Przyjrza?a mu si? z bliska i stwierdzi?a, ?e to, co mu powiedzia?a, jest prawd?.
- Straci?e? po?ow? w?os?w - stwierdzi?a - a te, co ci jeszcze zosta?y, s? prawie siwe.
Paul u?miechn?? si? do niej z g?ry, chocia? s?owa jej wprawia?y go w z?o??. Namydli? jej piersi, a potem zwa?y? jedn? z nich w r?ku i krytycznie przyjrza? si? jej obfito?ci.
- A wiesz - powiedzia?, za dziesi?? lat b?dziesz swoimi cycami gra? w pi?k? no?n?. Co ty na to? Jeanne unios?a tylko drug? nog? i Paul t? r?wnie? jej sumiennie umy?.
- A wiesz, co ja wtedy b?d? robi?? - zapyta?, zn?w sun?c d?oni? w d?? po mi?kkiej, ?liskiej sk?rze na wewn?trznej stronie uda.
- B?dziesz siedzia? na w?zku inwalidzkim - odpar?a Jeanne, zach?ysn?wszy si?, kiedy palcami dotkn?? jej ?echtaczki.
- Mo?liwe. Ale przypuszczam, ?e b?d? szczerzy? si? i rechota? st?d a? do wieczno?ci.
Pu?ci? jej nog?| ale Jeanne trzyma?a j? wci?? uniesion? w powietrzu.
- Jakie to poetyczne. Ale zanim wstaniesz, b?d? tak dobry umy? mi stop?.
- Noblesse oblige. - Uca?owa? jej stop? i namydli?.
- Wiesz - odezwa?a si? Jeanne - on i ja sypiamy ze sob?.
- Naprawd?? - Paul roze?mia? si? na g?os, rozbawiony faktem, ?e ta rewelacja go z?o?ci. - To cudownie. A dobry z niego jebaka?
- Wspania?y!
Jej przekora nie zabrzmia?a przekonuj?co. Natomiast Paul czu?, jak wzbiera w nim satysfakcja. Pewnie, ?e musi mie? innego kochanka, a jednak wci?? wraca do niego: z powodu, kt?ry wydawa? mu si? oczywisty.
- Wiesz - powiedzia? - ty jeste? kopni?ta. Nigdzie nie b?dziesz wyjebana tak dobrze jak w?a?nie tutaj. A teraz, wsta?.
Us?ucha?a go, pozwalaj?c mu si? obr?ci?. Jego d?onie, unosz?c si? na pianie, ?lizga?y si? po jej plecach i po?ladkach. Paul by? jak ojciec myj?cy swoj? c?reczk?, spodnie mia? ochlapane wod?, przej?ty i troch? niezgrabny.
Jeanne powiedzia?a:
- On jest taki tajemniczy.
Ten aspekt nieco zirytowa? Paula. Jak d?ugo pozwoli jej to ci?gn?? i w jaki spos?b j? sprowadzi na ziemi??
- Pos?uchaj, ty g?upia kwoko - powiedzia?. - Jedyne tajemnice, z jakimi spotkasz si? kiedykolwiek w ?yciu, to te, z kt?rymi masz do czynienia w tym mieszkaniu.
- Jest taki jak wszyscy. - G?os jej przybra? ton marzycielski. - Ale zarazem inny.
- Taki jak wszyscy, ale inny? - Paul w??czy? si? do gry.
- Wiesz, nawet si? go boj?.
- C?? to za jeden? Jaki? miejscowy alfons?
Jeanne mimo woli si? roze?mia?a.
- M?g?by nim by?. Wygl?da na takiego.
Wysz?a z wanny i owin??a si? w gruby r?cznik k?pielowy. Paul zagapi? si? na swe namydlone d?onie.
- A chcesz wiedzie?, dlaczego si? w nim zakocha?am?
- Nie mog? si? doczeka? - rzek? sarkastycznie.
- Poniewa? on umie - przerwa?a, niepewna, czy chce bra? nu siebie t? odpowiedzialno??. - Poniewa? umia? to sprawi?, ?ebym si? w nim zakocha?a.
Paul poczu?, jak jego irytacja rozkwita w gniew.
- I chcesz, aby ten tw?j ukochany dba? o ciebie i ochrania? ci??
- Tak.
- Chcesz, aby ten po?yskuj?cy z?otem, pot??ny wojownik zbudowa? dla ciebie fortec?, w kt?rej b?dziesz mog?a si? schowa? - d?wign?? si?, podnosz?c g?os razem z ci??arem swego cia?a - ?eby? nigdy ju? nie musia?a si? ba?, ?eby? nie musia?a si? czu? samotna. Chcesz nigdy ju? nie poczu? w sobie tej pustki: tego chcesz, prawda?
- Tak - odpar?a.
- W takim razie nigdy go nie znajdziesz.
- Kiedy ju? go znalaz?am!
Paul mia? ochot? j? uderzy?, zmusi?, aby dostrzeg?a g?upot? w?asnych zapewnie?. Raptem ogarn??a go zazdro??. Pogwa?ci?a ich umow?; sprawi?a, ?e zewn?trzny ?wiat po raz pierwszy wyda? si? rzeczywisty. Wi?c i on musia? znale?? jaki? nowy spos?b, aby j? zgwa?ci?.
- No c?? - powiedzia? - nied?ugo on za??da, ?eby? ty dla niego zbudowa?a fortec? ze swoich cyck?w, swojej pizdy, swojego u?miechu...
Mi?o?? to usprawiedliwienie, aby m?c nawzajem karmi? si? sob?, aby syci? i ?ywi? w?asne ja, pomy?la? Paul. Jedyny rodzaj prawdziwej mi?o?ci to u?ywa? drugiej osoby, w ?aden spos?b si? nie t?umacz?c.
- Z twojego u?miechu - podj?? - on sobie zbuduje takie miejsce, w kt?rym b?dzie si? czu? do?? wygodnie, do?? bezpiecznie, aby sk?ada? ofiary na o?tarzu w?asnego chuja.
Jeanne sta?a, wpatruj?c si? w niego jak urzeczona, ciasno spowita w r?cznik. Jego s?owa budzi?y w niej przestrach i zarazem przyp?yw ?wie?ego po??dania.
- Znalaz?am tego m??czyzn? - powt?rzy?a.
- Nie! - krzykn??, odrzucaj?c tak? mo?liwo??. - Jeste? sama! Jeste? zupe?nie sama. I nie zdo?asz si? wyzwoli? od tego poczucia, ?e jeste? sama, a? do czasu, kiedy spojrzysz w twarz swojej ?mierci. Paul spostrzeg? le??ce na umywalce no?yczki. Jego d?o? bezwiednie si?gn??a do nich. Jakie? to ?atwe: j?, siebie, a potem ju? tylko krew. Ju? tu by?em, powiedzia? sobie. Pomy?la? o ciele Rosy, kt?re dwaj trupo?ercy z prosektorium taszcz? na g?r? po schodach. Ogarn??a go fala md?o?ci.
- Wiem, ?e to brzmi jak byle kit - powiedzia? - jeste? romantyczne ?ajno i tyle. Ale dopiero jak wleziesz w dup? ?mierci - g??boko w dup? - i poczujesz si? w samym ?onie strachu, to mo?e wtedy - mo?e - uda ci si? go znale??.
- Ale ja go znalaz?am - stwierdzi?a Jeanne jakim? niepewnym g?osem. - To ty. Ty nim jeste?.
Paul zadygota? i opar? si? o ?cian?. Podpu?ci?a go, za du?o ryzykuj?c. Przez ca?y czas jego mia?a na my?li. Musi jej odp?aci? si? za to. Poka?e jej, co znaczy rozpacz.
- Daj mi te no?yczki - powiedzia?.
- Co? - Jeanne si? zl?k?a.
- Daj mi te no?yczki do paznokci.
Wzi??a je z umywalki i poda?a mu. Paul chwyci? j? za przegub i podsun?? jej w?asn? d?o? przed oczy.
- Obetnij sobie paznokcie na prawej r?ce - powiedzia?, lecz ona patrzy?a na niego nie rozumiej?c.
- Te dwa - pokaza?. - Jeanne wzi??a no?yczki i starannie obci??a paznokcie na ?rodkowym palcu i na wskazuj?cym. Zamiast odda? no?yczki Paulowi, od?o?y?a je na brzeg umywalki. On zacz?? sobie rozpina? spodnie, nie odrywaj?c spojrzenia od jej oczu. Jego spodnie i majtki opad?y mu do kostek, ods?aniaj?c genitalia i muskularne, w?ochate uda. Nagle odwr?ci? si? do niej plecami i obie d?onie wspar? o ?cian? nad toalet?.
- A teraz - powiedzia? - wsad? mi te palce w dup?.
- Coo? - Jeanne nie wierzy?a w?asnym uszom.
- Wsad? mi palce w dup?! Czy jeste? g?ucha?
Spr?bowa?a niepewnie. Zdumiewa?o j? to, jak on potrafi j? zaszokowa?, zmusi? do przekroczenia granic wszystkiego, co umia?a sobie wyobrazi?. Ju? wiedzia?a, ?e ten romans mo?e sko?czy? si? czym? okropnym, byle jakim aktem przemocy, ale przesta?a si? ba?. Co? w tych g??biach rozpaczy, jakie przed ni? ujawni?, wzrusza?o j? i podnieca?o, nios?c j? tam, gdzie on. Nie by?a temu przeciwna, cho?by mia?o to oznacza? popchni?cie go jeszcze dalej na drodze do samounicestwienia.
Wstrzyma?a si? w obawie, ?e jego to boli.
- Dalej! - rozkaza? i wepchn??a mu palce g??biej. Poczu? dotkliwy b?l. Przesz?a wi?c pierwsz? pr?b?. Popycha? j? coraz dalej.
- Sprowadz? wieprza - odezwa? si?, sapi?c - i ten wieprz b?dzie ci? pierdoli?. I narzyga ci w twarz. I ty b?dziesz ?yka? te rzygowiny. Zrobisz to dla mnie?
- Tak - powiedzia?a Jeanne, wyczuwaj?c rytm jego dyszenia.
Zamkn??a oczy i si?gn??a g??biej. Zacz??a p?aka?.
- Co m?wisz?
- Tak! - odpar?a, ju? posuwaj?c si? z nim krok w krok, i g?ow? wspart? na jego szerokich plecach. Nie by?o wyj?cia. Pok?j zamkn?? ich w sobie jak w celi, obr?ci? ich do wewn?trz, ku w?asnej ich nami?tno?ci i poni?eniu. Z wdzi?czno?ci? dzieli?a z nim ostateczno?? i samotno?? jego bytu: zgodzi?aby si? na wszystko, uczyni?aby wszystko.
- I ten wieprzak zdechnie, kiedy b?dziesz si? z nim pierdoli?. A ty wtedy zajdziesz od ty?u i b?dziesz w?cha?a jego ?miertelne b?dziny. Zrobisz to wszystko dla mnie?
- Tak! - wykrzykn??a, obejmuj?c go woln? r?k? za szyj?, z twarz? wci?ni?t? mi?dzy jego ?opatki. - Tak... i jeszcze wi?cej! I gorzej, jeszcze gorzej, i du?o gorzej...
Paul spu?ci? si?. Jeanne otwar?a si? przed nim ca?kowicie i dowiod?a swojej mi?o?ci. Dalej ju? nie mo?na si? posun??.
Rozdzia? XIX
By?o ju? p??no i cisz?, jaka zapanowa?a w hotelu, zak??ca? tylko odg?os powolnych, miarowych krok?w. Paul skr?ci? ze schod?w i wszed? do ciasnego przedpokoju. Czu? si? jak stra?nik labiryntu, obchodz?c te naro?niki, pogr??aj?c si? w cieniach i wynurzaj?c si? z nich, bezwolnie i bez celu. Przystan?? w mrocznym zak?tku i nas?uchiwa?: nic nie s?ysza? pr?cz w?asnego oddechu. Uni?s? r?g tapety, pod kt?rym znajdowa? si? otw?r do podgl?dania, co dzieje si? w tym pokoju, i przy?o?ywszy do niego oko zobaczy? u?pion? prostytutk?, samotn? w mn?stwie ko?der, z jedn? bia?? nog? wytkni?t? na zewn?trz, z powiekami zlepionymi tuszem od rz?s.
Szed? dalej. Otworzy? bieli?niark? na ko?cu korytarza, daj?c? podgl?d z jednej strony na par? Algierczyk?w, a z drugiej na ameryka?skiego dezertera. Pogr??one we ?nie cia?a jakby rozpada?y si? na osobne nie?wiadomo?ci, z powiekami rze?bionymi w mi?kkim kamieniu. Obszed? po kolei judasze, ukryte w niewinnych ornamentach na tapecie w szczelinach i zak?tkach. Ten hotel wyda? mu si? jak paj?czyna, w kt?rej nie ma nic skrytego, nic nietykalnego. Sprawdzi? wszystkich pogr??onych we ?nie go?ci, ale widzia? nie ludzi, tylko usta obwis?e w nie kontrolowanych grymasach, zapiek?e wargi cia?, wygl?daj?ce jak zaprzeczenie swej cielesno?ci. S?ysza? tylko charcz?ce oddechy i czasami jaki? okrzyk przez sen.
Paul czu? si?, jakby identyfikowa? trupy le??ce na kamiennych p?ytach w kostnicy. Wyj?? klucz i otworzy? sobie drzwi do pokoju Rosy. Natychmiast uderzy?a go i zd?awi?a wo? kwiat?w. Lampa na szafce nocnej ?wieci?a si?. Jej zw?oki spoczywa?y na katafalku z md?ych, s?odkawo pachn?cych kwiat?w. Ubrana by?a w co? podobnego do ?lubnej sukni, a? po delikatne bia?e koronki i welon. Jasne w?osy zosta?y starannie uczesane, a policzki i wargi obficie ur??owane. Sztuczne rz?sy nadawa?y jej w ?mierci wygl?d osoby skromnie i dok?adnie u?pionej. Szczup?e palce z?o?one mia?a na brzuchu, a sk?ra jej d?oni i twarzy ?wietli?cie po?yskiwa?a. Tylko wyraz mia?a taki, jak trzeba: szyderczy, ledwie dostrzegalny u?mieszek.
Paul usiad? oci??ale na krze?le przy ???ku i wy?owi? ostatniego z paczki Gaulois?w. Zgni?t? papierowe opakowanie i odrzuci? je, a papierosa zapali? bez przyjemno?ci.
- W?a?nie zrobi?em obch?d - powiedzia?, nie patrz?c na Ros?.
Drzwi zamkn?? na klucz i m?wienie do umar?ej ?ony sprawia?o mu swoist? przyjemno??. Troch? jakby porz?dkowa? swe my?li. - Dawno ju? tego nie robi?em. Wszystko w porz?dku, spok?j. ?ciany tutaj s? dziurawe jak ser szwajcarski. Rozejrza? si? po ?cianach i suficie tego niedu?ego, smutnego pokoju, staraj?c si? opanowa? sw?j gniew i ?a?o??. Wreszcie zwr?ci? si? do niej twarz? w twarz.
- Komicznie wygl?dasz w tym makija?u - powiedzia?. - Niby jaka? karykatura kurwy: co? z twojej Mamusi noc?. Lipna Ofelia utopiona w wannie.
Potrz?sn?? g?ow?. Usi?owa? zaczmychn?? ?miechem a zabrzmia?o to raczej jak siekni?cie. Le?a?a tak cicho tak nieodwo?alnie. - Szkoda, ?e nie mo?esz siebie zobaczy?. U?mia?aby? si? Tego me mo?na by?o Rosie odm?wi?: poczucia humoru Moz? skrzywionego humoru, a nieraz okrutnego, ale ?mia? si? umia?a. Ubieranie jej w taki str?j wygl?da?o na brak szacunku i fa?sz. Nie da si? ukry?, ?e w tak wygl?daj?cej kobiecie na ulicy Paul chyba nie rozpozna?by swojej ?ony - Jeste? arcydzie?em swojej Mamusi - rzek? z gorycz? rozwiewaj?c sobie d?oni? dym przed twarz?. - Chryste Panie ale? tu jest tych pieprzonych kwiat?w. Trudno oddycha?.
Nawet i we w?osy wpleciono jej drobne kwiatuszki. Zgni?t? obcasem papierosa na dywanie. To i owo musia? powiedzie?, bo czu?, ?e inaczej oszaleje.
- Wiesz, znalaz?em na szafie, w tej fibrowej walizce wszystkie twoje drobiazgi. Pi?ra, ?a?cuszki do kluczy' zagraniczne pieni?dze, francuskie ?askotki, w og?le wszystko. Nawet ko?nierzyk tego ksi?dza. Nie wiedzia?em, ?e lubisz zbiera? te b?ahostki, zostawiane przez go?ci...
Wielu rzeczy nie wiedzia? i ju? si? nie dowie. Wydawa?o mu si? to takie nieuczciwe, tak beznadziejne.
- Nawet gdyby m?? prze?y? dwie?cie tych pieprzonych lat - powiedzia? to z ?alem i z?o?ci? - nigdy nie odkryje prawdziwej natury swojej ?ony. Inaczej m?wi?c, m?g?bym zrozumie? wszech?wiat, ale nigdy nie odkry?bym prawdy o tobie... nigdy. Kim ty w?a?ciwie by?a?, u diab?a?
Przez chwil? naprawd? oczekiwa?, ?e Rosa mu odpowie Czeka? ws?uchuj?c si? w rozleg?? cisz? hotelu. Na ?wiecie by? ?rodek nocy, wsz?dzie. Paul czu? si? jak jedyna istota, kt?ra nie ?pi, w ca?ym wszech?wiecie.
- Pami?tasz ten dzie? - zapyta?, sil?c si? na u?miech - pierwszy dzie?, jaki tu sp?dzi?em? Wiedzia?em, ?e nie dobior? si? do ciebie, je?li nie powiem...
Przerwa?, usi?uj?c sobie przypomnie? ich pierwsze spotkanie przed pi?cioma laty. Rosa sprawia?a wra?enie tak poprawnej, takiej na dystans, lecz on wiedzia?. By? z tego dumny, bo my?la?, ?e naprawd? j? zdoby?, ?e rozumiej? si?.
- Co ja powiedzia?em? Ach tak: „Czy mog? prosi? o rachunek? Musz? wyjecha?”. Pami?tasz? Tym razem szczerze si? roze?mia?. Owszem, Rosa z?apa?a si? na to, pomy?la?a, ?e on jej si? wymknie, kiedy jemu ani si? ?ni?o wyje?d?a?. W hotelu by?o wtedy czy?ciej i pami?ta?, ?e dlatego w?a?nie go wybra?. Jak to dziwnie si? potoczy?o.
Poczu? nag?? potrzeb? zwierze?.
- Zesz?ej nocy uraczy?em twoj? matk? zgaszeniem ?wiate? i ca?y hotel ma?o nie dosta? ?wira. Wszyscy ci twoi... go?cie, jak ich nazywa?a?. I mnie chyba te?, prawda? - Znowu si? w?ciek?. - Ja tez si? zalicza?em do go?ci, nie? Przez ca?e pi?? lat by?em w tym pieprzonym domu noclegowym raczej go?ciem ni? m??em Nie bez przywilej?w, rzecz jasna. A potem, ?ebym ci? m?g? lepiej zrozumie?, zostawi?a? mi w spadku Marcela. Taki sobowt?r m??a, kt?rego pok?j by? sobowt?rem naszego.
Poczu? zazdro??, autentyczn? zazdro??, me o to, co ona robi?a z Marcelem, tylko ?e on o tym nie wiedzia? Jako m??, cho?by tylko z nazwy, mia? w ko?cu jakie? uprawnienia. Powinna go przynajmniej uprzedzi?, zanim sko?czy ze sob?... cho?by przez zwyk?? grzeczno??. Ale oczywi?cie wiedzie? te? si? obawia?.
- I wiesz co? - powiedzia? - nawet nie odwa?y?em si? go zapyta?, czy robi?a? z nim te same numery, co ze mn?. Ca?e nasze ma??e?stwo to dla ciebie by?a po prostu lisia nora. I ?eby si? od niego uwolni?, wystarczy?a ci brzytwa za trzydzie?ci pi?? cent?w i wanna z gor?c? wod?...
Paul d?wign?? si? chwiejnie. Zala?a go fala w?ciek?o?ci, ?alu i frustracji. Nie mia?a prawa go w ten spos?b porzuci?, jej odej?cie by?o gorsze ni? ?wi?ski dowcip, w dodatku pope?niony na jego koszt. - Ty przekl?ta, zakazana, pod?a, pieprzona dziwko! - Wyplu? te s?owa, rozrzucaj?c niekt?re z kwiat?w, kiedy si? przysun?? bli?ej do ???ka. - Oby? si? za to sma?y?a w piekle! Jeste? gorsza od najgorszej zdziry ulicznej, jak? widzia? ?wiat. A wiesz dlaczego? Bo k?ama?a?. Bo mnie ok?ama?a?, a j? ci wierzy?em. K?ama?a?! Wiedzia?em o twoich ?garstwach.
D?onie wbi? g??boko w kieszenie marynarki i palce jego trafi?y na co? nieznanego. Wydoby? z wolna ma?? fotografi?. Podni?s? j? do ?wiat?a. By?o to zdj?cie Jeanne, wystawiaj?cej do kamery swe du?e piersi. Paul zagapi? si? na zdj?cie, jakby jej nie poznawa?. Musia?a je wsun?? mu do kieszeni, Wszystkie one s? takie same, pomy?la?, dr?c t? fotografi? na kawa?eczki i rozsiewaj?c je po?r?d kwiat?w. On musi ?y?: i to by?a kolejna rzecz, kt?rej Rosa nie rozumia?a lub nie dba?a o ni?.
- No prosz?, powiedz mi, ?e nie k?ama?a?. - Przysun?? twarz bliziutko do jej twarzy, poczu? lekki zapaszek szpitalny po?r?d tych kwiat?w. - Nic mi nie masz w tej sprawie do powiedzenia? Co? chyba potrafisz wymy?li?? No prosz?, powiedz. Prosz? bardzo, u?miechnij si?, ty pizdo jedna.
Patrzy? wyczekuj?co na jej usta. Jak ulepione z ?oju.
- No prosz? - zach?ca? j? - powiedz mi co? mi?ego. U?miechnij si? do mnie i powiedz, ?e to pomy?ka. ?zy nap?yn??y Paulowi do oczu i zacz??y mu ?cieka? po twarzy, Przetar? je sobie grzbietem d?oni, potem nachyli? si? ni?ej nad zmar??. Tak ?atwo nie rezygnowa?.
- No jazda, powiedz mi, ty ?wi?skie jebad?o! Ty cholerna, pierdolona, ?wi?ska k?amczucho!
Rozszlocha? si? i cia?em jego wstrz?sn??y ?kania. Zapar? si? w krze?le i wyci?gn?? d?o?, a?eby dotkn?? jej twarzy. By?a zimna i niepodatna. Zacz?? jej wyskubywa? kwiatki z w?os?w i rzuca? je na pod?og? u swoich st?p.
- Przepraszam - rzek?, poci?gaj?c nosem - ale nie mog? na to patrze?, jak te obrzydliwe chabazie w?a?? ci w twarz. Nigdy nie u?ywa?a? makija?u... tego zasranego mazid?a...
Najdelikatniej jak mo?na ?ci?gn?? jej sztuczne rz?sy i wyrzuci? je. Ale efekt wci?? by? fa?szywy i nie w jej typie. Paul podszed? do umywalki, zmoczy? pod kranem chusteczk? do nosa i zacz?? ?ciera? Rosie z twarzy puder i r??.
- Usun? ci szmink? z ust. Przepraszam ci?, ale musz?.
Odst?pi? i zn?w na ni? popatrzy?. Poczu? dla niej serdeczno?? i przymus wyja?nienia swojej rozpaczy.
- Nie wiem, dlaczego to zrobi?a? - zacz??. - Ja te? bym to zrobi?, gdybym zna? spos?b. Ale nie wiem jak.
Umilk? i zastanowi? si?, czy nie pope?ni? samob?jstwa. Mo?e to nie w jego typie? ale i nie w jej typie. Przem?wi? sam do siebie:
- Musz? znale?? jaki? spos?b.
Ukl?k? przy ???ku i opar? na jej ciele g?ow? i jedno rami?. Mia? zn?w przem?wi?, pogr??y? si? w zalewie w?asnego sentymentu. Nigdy w ?yciu nie kocha? Rosy tak bardzo jak po ?mierci; nigdy nie potrafi? doceni? rzeczy i ludzi, dop?ki ich nie straci?. U?wiadomi? to sobie, co wcale nie zmniejszy?o jego udr?ki. Znalaz? si? wreszcie opuszczony i nie maj?c ju? nawet w?a?ciwego sobie gorzkiego poczucia absurdalno?ci.
Kto? wali? do drzwi od frontu. Uderzenia rozlega?y si? po hotelu jak echo nadci?gaj?cej zag?ady i a? si? na chwil? przestraszy?. Potem dzwonek rozbrz?cza? si? kruchym i natarczywym d?wi?kiem. P?? zawo?a?, p?? wymamrota?:
- Co tam? Dobrze, ju? id? - i d?wign?? si? chwiejnie na nogi.
Odwr?ci? si?, ?eby jeszcze spojrze? na Ros? i poczu? tylko serdeczno??, bo wyda?o mu si?, ?e jako? wst?pnie dogada? si? ze swoim o niej wspomnieniem.
- Musz? i??, kochanie - powiedzia?. - Dziecinko, kto? na mnie dzwoni.
U?miechn?? si? z g?ry po raz ostatni do jej zastyg?ych rys?w i wyszed? na korytarz, zamkn?wszy za sob? drzwi.
St?umiony g?os kobiecy dolatywa? z ulicy:
- Halo, jest tam kto?
Paul poczu? si? jakby nagle obudzony z g??bokiego snu.
- Ju? id? - zawo?a? grubo i ruszy? na d?? po schodach.
Na tle matowej szyby rysowa?y si? dwa z??czone cienie. Paul nie zapali? ?wiat?a w holu, tylko podszed? do drzwi. Na progu hotelu stali, kul?c si? we dwoje, m??czyzna i kobieta. Nie m?g? rozr??ni? ich twarzy.
- Po?piesz si?! - zawo?a?a kobieta, dojrzawszy Paula w odblasku latarni z ulicy, ale on si? nie ruszy?, by otworzy?.
- Obud? si?! - powiedzia?a, wal?c we drzwi, a potem przycisn??a do szyby twarz. - Otw?rz te drzwi!
- Ju? p??no - rzek? Paul. - Czwarta rano.
Nie poznawa? ani jej g?osu, ani oka, kt?re wpatrywa?o si? w niego, ci??ko umalowane.
- Chc? ten pok?j co zawsze - powiedzia?a. - Czw?rk?. P?? godziny mi wystarczy. Najwy?ej godzina.
Paul potrz?sn?? g?ow?. Dlaczego, pomy?la?, ta kobieta mu nie da spokoju? Wygl?da?o na to, ?e dobrze zna hotel.
- No s?owo daj? - upiera?a si?. - Jak brakuje miejsc, to si? wywiesza tabliczk?. Ja wiem. Mam ju? do?? tego w??czenia si?. Zawo?aj w?a?cicielk?. Ale ju?! W?a?cicielka nigdy mi nie odm?wi?a.
Paul otworzy? drzwi z klucza i uchyli? je. Zobaczy? grub? prostytutk? w ?rednim wieku, z b??kitnymi skrzyd?ami makija?u nad oczyma. Za ni? sta? jaki? facet w p?aszczu, trwo?nie zerkaj?c w jedn? i w drug? stron? ulicy, najwyra?niej boj?c si?, ?eby kto? go nie zobaczy?.
- Rosa to moja stara przyjaci??ka - m?wi?a kobieta. - Otwieraj. Wpu?? mnie, bo si? jej poskar??.
Gdy to m?wi?a, m??czyzna si? ostro?nie wycofa?, a potem odwr?ci? i odszed?, ona za? tego nie zauwa?y?a. Paul otworzy? jej drzwi, a kobieta wepchn??a si? czym pr?dzej do ?rodka.
- W porz?dku - powiedzia?a odwracaj?c si?. - Entrez.
Zobaczy?a, ?e klient uciek?, i ze z?o?ci? zwr?ci?a si? do Paula.
- Wystawi? mnie! Jeste? zadowolony?
- Przepraszam - powiedzia? Paul.
Czu? si? jakby uczestnik snu, jakby nierzeczywisty, on i tamci r?wnie?. Mo?e urazi? jedn? z przyjaci??ek Rosy? Zn?w obudzi?o to w nim sentymentalne poczucie winy. Kobieta czego? od niego chcia?a, ale czego? Nie rozumia? dok?adnie, nawet kiedy go popchn??a ku drzwiom.
- Le? i z?ap go - za??da?a, przybli?aj?c twarz do jego twarzy. Paul nie widzia? jej zbyt wyra?nie, ale czu? st?ch?y, s?odkawy zapaszek jak gdyby zwi?d?ych kwiat?w. - Na pewno daleko nie odszed?. Sprowad? go tutaj. Powiedz mu, ?e wszystko w porz?dku.
Paul wypad? na ulic?. W?a?nie zacz??o ?wita?, czu? si? wym?czony i zagubiony. Mo?e powinien spe?ni? jej pro?b?. Ten facet pewnie zgodzi? si?, ?e z ni? p?jdzie. Wi?c s?usznie b?dzie, je?eli do niej wr?ci, a Paul go do tego nak?oni.
Pobieg? truchcikiem wzd?u? ulicy, a poranne, ch?odne powietrze wype?nia?o mu p?uca. Dopiero co prze?ywa? ?a?ob? po swej ?onie, a teraz biegnie na posy?ki dla jakiej? kurwy, bawi?c si? w alfonsa ku pami?ci nieboszczki. Poczucie winy zacz??o si? ulatnia? i zn?w obudzi?a si? w nim dawna w?ciek?o??. Mo?e to jeszcze jeden z tych ?art?w Rosy, jakby czyhaj?cych na niego, gdziekolwiek si? obr?ci?. Mign??o mu przelotne pytanie: dlaczego prostytutki tak lgn??y do jego ?ony? Faceta w ciemnym p?aszczu nigdzie nie by?o wida?. Paul przystan??, aby odetchn??. Sta? przys?uchuj?c si?, jak ci??ar?wki rozwo?? produkty po w?skich uliczkach, w?chaj?c wilgotny smr?d ?mietnik?w zalegaj?cy w s?siedniej alejce. Czu?, ?e prze?ywa najg??bsze poni?enie i nie mo?e o to nikogo wini?, nawet samego siebie. Nawet i w tym by?by jaki? cie? satysfakcji, co? mog?cego z?agodzi? jego w?ciek?o??.
Zacisn?? pi??ci i zawr?ci? w stron? hotelu, zapomniawszy ju? o prostytutce. I wtedy w alejce spostrzeg? tego faceta w p?aszczu, pr?buj?cego si? ukry? w ciemnej bramie. Paula przej?? wstr?t na widok tego tch?rzostwa. Dlaczego najpierw zgadza si? i?? z t? bab?, a potem si? rozmy?la, sprawiaj?c Paulowi k?opot?
- Jednak znalaz? mnie pan - rzek? m??czyzna, sil?c si? na u?miech. By? szczup?y i delikatny z wygl?du, z melodyjnym g?osem jak u aktora. - Prosz? jej nie m?wi?, ?e mnie pan znalaz?. Czy widzia? pan, jaka ona jest brzydka?
Cofa? si? przed Paulem z b?agalnie wyci?gni?tymi r?koma.
- Dawniej wystarcza?a mi moja ?ona - powiedzia? - ale dosta?a jakiej? choroby i teraz ma sk?r? jak u w??a. Niech pan si? postawi w moim po?o?eniu.
Paul wzi?? go za rami?.
- Idziemy - rzek?.
Nie wiadomo dlaczego ta opowie?? jeszcze bardziej go rozz?o?ci?a.
- By?em zawiany - t?umaczy? si? facet. - Wzi??em pierwsz?, jaka si? nawin??a, a potem przeszli?my z ni? kawa?ek i kiedy otrze?wia?em...
Pr?bowa? si? wyrwa? i Paul w nag?ym, bezsensownym wybuchu w?ciek?o?ci rzuci? nim brutalnie o metalowe drzwi sklepu rze?nika. Tamten upad? na zapaskudzony bruk i zacz?? si? ty?em odczo?giwa?, pr?buj?c przed nim ucieka?.
- Zostaw mnie! - krzykn??. - Wariat! Zostaw mnie! - Usi?owa? wsta? i Paul kopn?? go z rozmachu, a? tamten pojecha? po o?lizg?ym bruku.
- To spierdalaj - rzek? Paul. - Ty pedale!
Facet pu?ci? si? biegiem, z lekka kulej?c i ogl?daj?c si? w pop?ochu przez rami?.
Paul wr?ci? z wolna do hotelu, wyko?czony. Jak?e pr?dko si? osun?? z adoracji zmar?ej ma??onki w plugawe mechanizmy ?yciowe dnia codziennego.
Kobieta czeka?a w holu, siedz?c na ?awce i pal?c papierosa. W cieniu jarzy? si? czerwony ognik.
- Wiedzia?am - rzek?a. - Nie uda?o ci si? go sprowadzi?, gdzie ja znajd? o tej godzinie drugiego?
- Ile przeze mnie straci?a?? - Si?gn?? do kieszeni.
Roze?mia?a si?.
- Daj, co mo?esz. Ja nie robi? tego dla forsy. Lubi?, rozumiesz? Robi? to, bo lubi? facet?w.
Po?o?y?a d?o? na jego d?oni.
- A wiesz - powiedzia?a ochryple - jeste? fajniutki. Jak chcesz, mo?emy to zrobi? zaraz tutaj. Ja si? ubieram praktycznie, mam pierwszorz?dny suwak. Na ca?? d?ugo??, nie musz? si? nawet rozbiera?. No chod?, nie wstyd? si?.
Nachyli?a si? do ?wiat?a i Paul zobaczy? co? w rodzaju maski po?miertnej. Odskoczy?, os?upia?y i przera?ony, i zacz?? odsuwa? si? od niej id?c do ty?u.
- Nie patrz tak na mnie! - Ruszy?a w kierunku drzwi. Zanim wysz?a, odezwa?a si?: - Nie jestem ju? m?oda. I co z tego? Twoja ?ona te? b?dzie kiedy? tak wygl?da?a, jak ja.
Rozdzia? XX
Jeanne zastanawia?a si?, czy Paul na ni? czeka i jaka spotkaj? kolejna niespodzianka po raz ostatni, jak s?dzi?a, jad?c wind? do g?ry. Uzna?a, ?e niczego ju? na tym nie mo?e zyska? i ?e przekroczyli razem ostatni? z granic. Mimo to przygoda dla niej trwa?a nadal, chocia? u?wiadamia?a sobie, ?e staje si? to w jaki? spos?b coraz to bardziej niebezpieczne.
Wysz?a z klatki i otwar?a sobie drzwi w?asnym kluczem. Czy Paul znalaz? fotografi?, kt?r? wsun??a mu w kiesze? marynarki? W ten spos?b zmusza?a go, by o niej my?la?, i przyjemnie jej by?o pomy?le?, ?e on patrzy na to zdj?cie przy kawie porannej albo przy innych, tajemniczych zaj?ciach swego skrytego ?ycia.
Przypomnia? jej si? martwy szczur i ostro?nie uchyli?a drzwi. Powita?a j? cisza i odblask s?o?ca jarz?cy si? na zaokr?glonej ?cianie. Zatchn??a si? na widok pustych pokoi. Usuni?to z nich umeblowanie. Pr?dko przechodzi?a z pokoju do pokoju i potwierdza?o si? to, w co trudno jej by?o uwierzy?; ale apartament wygl?da? dok?adnie tak samo jak w pierwszym dniu. Znik? nawet materac. ?ciany wydawa?y si? jeszcze bardziej nagie ni? przedtem, a ciemne plamy po obrazach tym smutniejsze. Przetrwa? tylko zapach ich spotka?, a ju? i on stawa? si? cz??ci? unosz?cej si? tu og?lnej woni rozk?adu. Wybieg?a, drzwi zostawiaj?c na o?cie?, i zjecha?a wind? zn?w do mrocznego holu. Okienko konsjer?ki by?o otwarte i Jeanne widzia?a jej szeroki grzbiet, pochylony nad nie wiadomo jakimi rozrywkami. Jeanne podesz?a i odchrz?kn??a g?o?no, ale baba nie zareagowa?a. Pomrukiwa?a jak?? ari? z Verdiego. Brzmia?o to raczej jak przeci?g?y j?k.
- Przepraszam - odezwa?a si? Jeanne - czy pani przypomina sobie tego pana spod czw?rki? - Jej s?owa rozleg?y si? jakby echem po budynku i przypomnia?a sobie pierwszy dzie?, a kiedy tu przysz?a, i frustracj?, kiedy pr?bowa?a si? dosta? do ?rodka. Czarna baba wci?? nie ujawnia?a swoich sekret?w i w odpowiedzi tylko potrz?sn??a g?ow?, nawet nie odwracaj?c si?.
- Mieszka? tutaj przez kilka dni - podsun??a Jeanne.
- M?wi? pani, ?e ja tu nikogo nie znam - odpar?a baba.
- Wynajmuj?, potem odnajmuj?. Ten pan spod czw?rki, ta kobieta w jedynce. Czy ja wiem?
Jeanne nie mog?a uwierzy?, ?e Paul si? po prostu wyprowadzi?. Spodziewa?a si? jakiej? niespodzianki, ale oczywi?cie nie takiej.
- A meble - spyta?a. - Dok?d je zabra??
Mieszkanie jest opr??nione. Kobieta za?mia?a si? szyderczo, jakby wiele razy ju? s?ysza?a to samo.
- Na jaki adres odsy?a si? poczt?? - spyta?a Jeanne.
- Prosz? mi go poda?.
- Nie mam jego adresu. Nie znam nikogo.
Jeanne wci?? nie dowierza?a.
- Nawet jego nazwiska?
- Nic a nic, marrizelle. - Odwr?ci?a si?, teraz ju? z wyra?n? wrogo?ci?.
Za daleko posun??a si? Jeanne w przypieraniu do ?ciany stra?niczki tego podziemnego ?wiata. Ale Jeanne, b?d? co b?d?, wesz?a tutaj na w?asne ryzyko i teraz pobieg?a do drzwi, zapaliwszy si? do nowego pomys?u. Je?eli on si? wyprowadzi?, to znaczy, ?e mieszkanie zn?w jest do wynaj?cia. By?aby to swego rodzaju zemsta, pomy?la?a id?c chodnikiem do kawiarni; na to w?a?nie zas?u?y?. M?g? jej powiedzie?, ?e si? wyprowadza, m?g? przynajmniej zostawi? wiadomo??. Wydawa?o si? niemo?liwe, ?e ju? nigdy go nie zobaczy, lecz u?wiadomi?a sobie - ca?kiem nagle - ?e w?a?nie tak b?dzie. Entuzjazm jej przygas?, zanim dosz?a do telefonu. Zadzwoni?a do Toma.
- Znalaz?am dla nas mieszkanie - powiedzia?a. - Rue Jules Verne nr 3... Przyjed? tu zaraz. Kojarzysz, gdzie to jest?... Czekam na pi?tym pi?trze.
Wr?ci?a i zaczeka?a w przedpokoju, a? us?ysza?a zgie?k, z jakim Tom i jego ekipa ?adowali si? do windy. Ci, kt?rzy si? tam nie zmie?cili, biegli na g?r? po schodach, ?miej?c si? i wykrzykuj?c do pasa?er?w jad?cych wind?. Ca?y budynek jakby przeobrazi? si? od tego ha?asu i nag?ej eksplozji ?ycia. Przywita?a ich z u?miechem i uk?onem.
- Czy podoba ci si? nasze mieszkanie? - spyta?a Toma, kiedy wpad? na czele zespo?u i ca?ej masy ich ekwipunku. Operator z miejsca zacz?? ustawia? Arriflexa w okr?g?ym pokoju i Jeanne poczu?a lekkie uk?ucie ?alu, ale po chwili ju? zapomnia?a o tym. Tom st?pa? po pustych pokojach niby cesarz.
- Jeste? zadowolona? - zapyta? j? w przej?ciu. Operator zacz?? filmowa?, nie zwracaj?c uwagi na otoczenie. - Mn?stwo tu ?wiat?a - doda? Tom, nie czekaj?c na jej odpowied?.
Jeanne zaprowadzi?a go do ma?ego pokoiku.
- Za ma?y na du?e ???ko - powiedzia?a - ale w sam raz dla niemowl?cia. Fidel... to ca?kiem niez?e imi? dla dziecka. Jak Fidel Castro.
- Ale ja chc? mie? te? i c?rk? - powiedzia? Tom, a Jeanne poczu?a dla niego nag?y przyp?yw serdeczno?ci. Taki wyrozumia?y, bez wzgl?du na to, co ona wyprawia... Zn?w pomy?la?a o Paulu i ju? gdzie? ulotni? si? ca?y ten przymus, dawniej wype?niaj?cy te pokoje. Jeanne odczu?a spok?j ducha, jakiego dot?d nie zazna?a w tym apartamencie. Po raz pierwszy zdo?a?a sobie wyobrazi? jak?? mieszkaj?c? tutaj rodzin?: ich gry, k??tnie i drobne godzenia si?. Ogarn?? j? bezgraniczny smutek.
- Rosa - powiedzia? Tom, nie domy?laj?c si? jej sprzecznych emocji. - Tak j? nazwiemy. Rosa. Na cze?? R??y Luksemburg. Ma?o kto ju? o niej pami?ta, ale na swoje czasy by?a nie najgorsza. O co chodzi?
- Nic.
- Dobrze. W takim razie kilka pyta? do filmu. Pogadajmy o czym?, co wszystkich interesuje: o seksie.
Tom wyobra?a? sobie, ?e j? zaszokuje tym zdaniem w obliczu wpatrzonej w ni? kamery, ale Jeanne okaza?a si? najwyra?niej znudzona i rozczarowana. Odwr?ci? si? wi?c do ekipy i rzek?:
- Stop! Nic z tego. Ju? nie b?dziemy kr?ci?.
Zacz?li zbiera? swe wyposa?enie. Tom wyprowadzi? ich, nic wi?cej nie m?wi?c. Dziewczyna od skriptu pomacha?a nie?mia?o do Jeanne wychodz?c za innymi na schody, i cicho zamkn??a za sob? drzwi.
- Chcia?em ci? filmowa? codziennie - wyt?umaczy? si? pokornie Tom. - Rano, kiedy si? budzisz, potem kiedy usypiasz. Kiedy pierwszy raz si? u?miechasz... A nie sfilmowa?em niczego.
Jeanne odwr?ci?a si? od niego i odesz?a w przestronne, puste pokoje. Tom szed? za ni?, wpatruj?c si? z pow?tpiewaniem w g?r? starych mebli, przykrytych p?acht?, w p?kni?cia i zacieki na ?cianach, w poobt?ukiwane sztukaterie.
- Dzi? przestali?my kr?ci? - powiedzia?. - Koniec z tym filmem.
Jeanne poczu?a wyrzuty sumienia.
- Nie lubi?, jak co? si? ko?czy.
- Trzeba natychmiast rozpocz?? co? nowego. - Tom okr?ci? si? w k??ko w okr?g?ym salonie, do kt?rego wr?cili, z uznaniem podnosz?c d?onie. - Ale? to wielkie.
- Gdzie jeste?? - zawo?a?a Jeanne z ma?ego pokoju, zn?w kieruj?c si? ku arenie.
- Tu jestem - odpar?. - To za du?e. Mo?na zab??dzi?.
- Och, przesta?. - Jeanne ju? nie mia?a si?y do wybuch?w jego entuzjazmu. - Nie zaczynaj...
- Jak znalaz?a? ten apartament?
- Przypadkiem - odpar?a z irytacj?.
- Wszystko tu pozmieniamy!
Te s?owa zrobi?y na niej pewne wra?enie. Czy naprawd? mo?na co? zmieni??
- Wszystko - przytakn??a. - Zamienimy przypadek w los.
Tom pobieg?, z roz?o?onymi r?koma, do s?siedniego pokoju.
- No ju?! - zawo?a?. - Start! Jeste? w niebie, Jeanne. Teraz lot nurkuj?cy, trzy beczki i l?dowanie. Co si? ze mn? dzieje? Dziura powietrzna?
Opar? si? komicznie o ?cian?, gdzie zako?czy? si? jego lot.
- A co si? dzieje? - roze?mia?a si? mimo woli Jeanne.
- Ju? do?? tych burzliwych stref. Nie mo?emy si? tak zachowywa? - doda? z powag?. - Nie mo?emy bawi? si? wci?? jak dzieci: jeste?my doro?li.
- Doro?li? To straszne.
- Owszem, straszne.
- Wi?c jak mamy si? zachowywa??
- Nie mam poj?cia - przyzna?. - Wymy?la? gesty, s?owa. Na przyk?ad co wiem, to ?e doro?li s? powa?ni, logiczni, przezorni, ow?osieni...
- Och, tak - znowu przypomnia? si? jej Paul.
- Maj? r??ne problemy.
Tom ukl?k? na pod?odze i uj?? jej d?o?, ?ci?gn?? j? do siebie.
- Chyba ci? rozumiem - rzek? cicho. - Ty bardziej pragniesz kochanka ni? m??a. Wiesz, proponowa?bym ci co? innego. Wyjd? sobie, za kogo chcesz, a ja b?d? ci? porywa? w nami?tno??. Tw?j kochanek.
U?miechn?? si? do niej czule. Jeanne po?o?y?a si? na pod?odze i zacz??a go ?ci?ga? ku sobie.
- Chod? - rzek?a zach?caj?co. - To nasz dom.
Ale Tom si? opiera?. Jej gotowo?? wzbudzi?a w nim lekk? niech??, bo nie lubi? kocha? si? w obcych pokojach. Nie by? na to przygotowany, powiedzia? sobie. Poza tym jest tu jaki? niemi?y zapach, kt?rego nie m?g? rozpozna?. Wsta? i podci?gn?? suwak swojej sk?rzanej kurtki.
- To nie dla nas mieszkanie - o?wiadczy?. - W ?adnym wypadku.
Skierowa? si? do drzwi, zostawiaj?c j?, a?eby si? sama podnios?a. Dozna? wra?enia jakiej? klaustrofobii, chcia? st?d czym pr?dzej wyj??.
- Dok?d idziesz? - spyta?a.
- Poszuka? innego mieszkania.
- Jakie ma by? to inne? - Zdumia? j? jego instynkt.
- Takie, w kt?rym mogliby?my zamieszka?.
- Mo?emy tu zamieszka?.
- To mieszkanie jest jakie? smutne - odpar?. - I ?mierdzi. Idziesz ze mn??
Jeanne nie mia?a ochoty st?d wychodzi?. S?ysza?a, jak ?wawe kroki Toma oddalaj? si? w przedpokoju. Jak?e inaczej brzmia?o to ni? metodyczne st?panie Paula.
- Musz? jeszcze pozamyka? okna - rzek?a - i odda? klucze, i dopilnowa?, ?eby wszystko by?o w porz?dku.
- Dobrze - zawo?a?. - P??niej si? zobaczymy.
Powiedzieli sobie r?wnocze?nie do widzenia i us?ysza?a, jak Tom zbiega po schodach. Jeanne podesz?a z wolna do okna i wzi??a si? do opuszczania ?aluzji. Odwr?ci?a si? i obejrza?a pok?j. Znowu zagarn??y go cienie i przygasi?y czerwonoz?oty blask na ?cianach w ledwie tl?cy si? br?z. P?kni?cia jakby powi?kszy?y si? i bardziej grozi?y zawaleniem, zapach by? niew?tpliwie woni? rozk?adu.
Posz?a korytarzem. Ma?y pok?j straci? sw?j urok i wydawa? si? ciasny, duszny, niezdatny dla dziecka i dla nikogo. Otworzy?a drzwi do ?azienki i przej?? j? zimny dreszcz mimo blasku, wpadaj?cego przez okno nad wann?. Umywalki by?y brudne i po raz pierwszy spostrzeg?a, ?e ?uszcz?ca si? poz??tka opada z ramy lustra, przypr?szaj?c zimne kafelki pod?ogi wyblak?ym z?otem. Nagle i gwa?townie zachcia?o jej si? st?d wyj??. Co? jej tu zagra?a?o, wi?c odwr?ci?a si? i pobieg?a korytarzem do przedpokoju. Szarpni?ciem rozwar?a drzwi, wysz?a na podest i zatrzasn??a je za sob?, nawet si? nie obejrzawszy po raz ostatni.
Jakby ca?a wieczno?? min??a, odk?d pierwszy raz wesz?a do tego zat?ch?ego budynku. Gdy wysz?a z windy, okienko konsjer?ki by?o jeszcze otwarte, ale baba gdzie? znik?a. Jeanne poczu?a rodzaj zaskoczenia, ?e ona si? jednak porusza; wydawa?a si? na to zbyt opas?a; zostawi?a klucz na kontuarze. Nawet jej nie przysz?o do g?owy, ?eby co? napisa?. Wychodz?c us?ysza?a, ?e otwieraj? si? drzwi przy windzie i obejrzawszy si? zobaczy?a, jak wychudzona d?o? stawia na posadzce kolejn? butelk?. Na Rue Jules Verne nic si? nie zmieni?o. Ani jeden robotnik nie ukaza? si? na rusztowaniach, samochody by?y jakby raz na zawsze zaparkowane, ulica czysta i bezludna. Po?piesznie min??a kawiarni? i przesz?a jezdni?, pozostawiaj?c za sob? t? znan? sceneri?. Ogarn??o j? wielkie poczucie ulgi pomieszanej ze smutkiem. Pragn??a ju? tylko wydosta? si? st?d.
Przed ni? pojawi? si? most z napowietrzn? lini? metra, a jeszcze wy?ej rozpo?ciera?o si? przezroczyste, b??kitne niebo zimowe. S?o?ce rzuca?o wzory na przej?cie dla pieszych. Z r?koma schowanymi g??boko w kieszenie zamszowego p?aszcza, z pochylon? g?ow?, Jeanne ruszy?a na drug? stron? Sekwany, nie zastanawiaj?c si?, co b?dzie dalej.
Rozdzia? XXI
Paul pochowa? ?on?, wyprowadzi? meble z apartamentu przy Rue Jules Verne i poczu? si? czysty. Pierwszy raz od samob?jstwa Rosy przesta?o mu ono ci??y?. Co wi?cej, odczu? lekko?? ducha i jaki? pow?ci?gliwy optymizm, jakiego nie dozna? od lat. Szalone ?ama?ce paryskiej linii horyzontu, bia?e jak ko?? ga??zie jawor?w na brzegu Sekwany, rytm przeje?d?aj?cego metra, ?wie?o?? wiatru: wszystko to wyda?o mu si? rozkoszne i niepowtarzalne, jak gdyby gotowe odegra? rol? w jego ?yciu. A widok dziewczyny w bia?ym p?aszczu do kostek, z twarz? pochylon? i uj?t? w ko?nierz z bia?ego lisa, zbli?aj?cej si? do niego r?wnym krokiem, potwierdzi? to nieodparcie. Jeanne nie zwraca?a uwagi na otoczenie, poza tym, ?e ?oskot przelatuj?cego nad ni? poci?gu i poruszaj?cy si? wok?? ludzie z lekka zak??cali tok jej my?li. A my?la?a po prostu o swoim zdawkowym ?yciu, o tym, jak daremne s? stosunki pomi?dzy lud?mi. M??czyzna, kt?ry zatrzyma? si? ko?o niej, a potem zawr?ci? i zacz?? i?? obok, by? drobn? zawad?, kt?r? pozosta?o jej tylko zignorowa?. Przez chwil? szli noga w nog?, a potem on j? troszk? wyprzedzi? i musia?a na niego spojrze?.
- To zn?w ja - odezwa? si? Paul beztrosko, unosz?c jedn? d?o? na powitanie.
Zwolni?a kroku, ale nie przystan??a. Jego elegancki wygl?d zaskoczy? j?. Mia? na sobie granatowy, uszyty na miar? blezer z pasuj?c? do niego koszul? w mi?towe pr??ki i szeroki jedwabny krawat. Przedstawia? si? wr?cz wytwornie, a jego krok wyra?a? pewno?? siebie. Ona ju? mu nie dowierza?a.
- Mi?dzy nami sko?czone - powiedzia?a.
- Sko?czone - zgodzi? si?, wzruszaj?c ramionami i zmieniaj?c nog?, aby i?? r?wno z ni?. - Wi?c zn?w si? zacznie.
- Co si? zn?w zacznie? - Popatrzy?a na niego i pomy?la?a, ?e wydaje si? teraz bardziej otwarty, przyst?pny, wi?c i ?atwiej go zrani?. Jak gdyby wyszed?szy z tego apartamentu zdj?? jaki? ochronny pancerz, jakby zwierz? zmieniaj?ce sk?r? wychyli?o si? ze swej nory. Ona za? tu na dworze zachowywa?a dystans. Ich apartament sam si? broni? i j? te? os?ania?, lecz w jasnym ?wietle dnia wola?a nie ujawnia? swych sekret?w.
- Nic ju? nie rozumiem - rzek?a i przy?pieszy?a kroku.
Wzi?? j? pod rami? i poprowadzi? ku schodom wiod?cym na peron metra. Zesztywnia?a na ca?ym ciele, nie przywyk?a do takiej natarczywo?ci: a to co? nowego, pomy?la?a. Paul zatrzyma? si? w cieniu przej?cia i dotkn?? jej policzka; Jeanne rozlu?ni?a si?. Wiedzia?a, ?e to beznadziejne, ale nie mog?a go tak po prostu zostawi?.
- Nie ma tu nic do zrozumienia - rzek? Paul i zanim zd??y?a cokolwiek odpowiedzie?, poca?owa? j? ?agodnie w usta. Czu? jej ciep?o i prawdziwo?? jej cia?a: teraz by?a dla niego kobiet?, i to bardzo poci?gaj?c?. Dla niej by? to pierwszy czu?y u?cisk, jaki mog?a sobie u niego przypomnie?. Rami? w rami? chodzili po peronie, co wygl?da?o, jakby m?odziutka, naburmuszona siostrzenica i dobry wujek zwierzali si? sobie z czego?.
- Porzucili?my ten apartament - wyja?ni? Paul - a teraz spotykamy si? po raz drugi, z mi?o?ci? i w og?le.
U?miechn?? si? do niej, ale Jeanne potrz?sn??a g?ow?.
- Co w og?le? - spyta?a.
Nim zd??y? odpowiedzie?, podjecha?o metro i odruchowo do niego wsiedli, Paul j? poci?gn?? za sob? i usadowi? na pustym miejscu. Siedzieli teraz przy sobie jak kochankowie.
- S?uchaj - powiedzia? rad, ?e mo?e ju? m?wi? o sobie i otrz?sn?wszy si? z rozpaczy. - Mam czterdzie?ci pi?? lat. Jestem wdowcem. Mam niedu?y hotelik, do?? parszywy, ale jeszcze nie dom noclegowy. Przewa?nie ?y?em tak sobie, na los szcz??cia, ale wreszcie si? o?eni?em. Moja ?ona pope?ni?a samob?jstwo...
Poci?g zatrzyma? si? ze zgrzytem. T?um ruszy? do drzwi, otwieraj?c je z trzaskiem. Paul i Jeanne spojrzeli na siebie i raptem wysiedli. U?wiadomi?a sobie, ?e wcale nie ma ochoty s?ucha? o jego ?yciu, kt?re wygl?da?o na sm?tne i nieco paskudne. Nie odzywaj?c si? zeszli po betonowych stopniach w porz?dne, rozleg?e otoczenie Etoile, sk?pane w blasku s?o?ca.
- Co robimy? - spyta?a Jeanne.
- Powiedzia?a? mi, ?e kochasz pewnego m??czyzn? i chcesz z nim ?y?. Ten, kt?rego kochasz, to ja. Wi?c b?dziemy ?yli ze sob?. B?dziemy szcz??liwi, nawet si? pobierzemy, je?eli zechcesz...
- Nie - odpar?a zm?czona t? gadanin?. - Co teraz robimy?
- Teraz p?jdziemy na drinka. Uczcimy to, zabawimy si?.
Paul wierzy? w to, co m?wi, nie bardzo jednak wiedzia?, jak si? zabawia po po?udniu m?od? kobiet?. Wprawdzie nie mia?o to wi?kszego znaczenia. Je?li ona go kocha, to gdziekolwiek si? zatrzymaj?, b?dzie dobrze. Spodoba? mu si? pomys?, aby oficjalnie si? do niej zaleca?. Potrzebna mu by?a i rozrywka, i okazja do przekonania jej, ?e to r?wnie? potrafi.
- Co u diab?a - m?wi? - nie jestem ?aden nadzwyczajny zawodnik. Postrzelono mnie na Kubie w 1948 roku i od tej pory mam prostat? jak pi???. Ale i tak niez?y ze mnie jebaka, mimo ?e nie mog? mie? dzieci.
Jeanne czu?a si? i zmieszana, i wci?? poci?ga?o j? do niego wspomnienie ich romansu, a zarazem odstr?cza? jaki? niejasny i rosn?cy niesmak. Czu?a si? jak obna?ona w tym jasnym zimowym s?o?cu.
- Poza tym - ci?gn?? szukaj?c, co jeszcze m?g?by jej opowiedzie? - jestem bez przydzia?u i bez przyjaci??. Gdybym ci? nie spotka?, to chyba pierdzia?bym tylko w jaki? twardy sto?ek i zapuszcza? sobie hemoroidy.
Sk?d te jego ci?g?e aluzje do odbytnicy? Z?apa? j? za mankiet p?aszcza, przystan?? i zawr?ci?, aby zajrze? do Salle Wagram, gdzie zwykle by?a tancbuda, a czasem jakie? mniej wa?ne mecze bokserskie. Dobieg?y ich d?wi?ki orkiestry, ale z ulicy lokal wydawa? si? pusty.
- A ?eby ta d?uga, nudna historia by?a jeszcze nudniejsza - powr?ci? do tematu, prowadz?c j? do Salle Wagram - pochodz? z czas?w, kiedy tacy jak ja wst?powali do takich melin jak tutaj, ?eby poderwa? tak? m?od? cizi? jak ty. W tych czasach nazywali?my takie: brzana.
Weszli rami? w rami?. Sala rozbrzmiewa?a muzyk?, wykonywan? nie na ?ywo przez orkiestr? taneczn?, tylko z gramofonu, stoj?cego na stole w?r?d masy p?yt w jaskrawych kopertach. Wygl?da?o to raczej jak stodo?a z ogromn? kopu?? zamiast sufitu, krzykliwie o?wietlona tuzinami wisz?cych kul. Grupy stolik?w poumieszczane by?y na r??nych poziomach powy?ej g??wnego parkietu, gdzie odbywa? si? w?a?nie konkurs ta?ca. Kilka tuzin?w par w strojach, kt?re by?y modne pi?tna?cie lat temu, porusza?o si? w osobliwym, rytmicznym uk?adzie, jakiego Jeanne nigdy jeszcze nie widzia?a. M??czy?ni mieli d?ugie baki, a w?osy kobiet l?ni?y od lakieru. Przypominali jej barwne i napuszone ptaki, paraduj?ce w klatce pod surowym okiem kilku pan?w i pa? w ?rednim wieku, usadowionych przy d?ugim, drewnianym stole po jednej stronie parkietu. Przed siedz?cymi le?a?y arkusze papieru i o??wki. Ka?dy z uczestnik?w konkursu mia? przypi?ty na plecach numer wydrukowany na wielkim kartonowym prostok?cie i gdy tak wirowali, s?dziowie wyci?gali za nimi szyje wypatruj?c. Sta?o te? kilku przygl?daj?cych si? kelner?w, na og?l jednak sala by?a pusta. Na stolikach otaczaj?cych u?ywan? w tej chwili cz??? parkietu rozes?ano bia?e obrusy, lecz inne ugrupowania stolik?w pokryte by?y tylko setkami odwr?conych krzese? z nogami stercz?cymi do g?ry. Drewniana por?cz odgradza?a tancerzy od pustych przestrzeni sali balowej, zamienionej w przybytek tanga.
Paul poprowadzi? Jeanne przez parkiet i na drug? kondygnacj?, gdzie zgry?liwy kelner sprawnie przygotowa? im stolik. Paul szarpn?? si? i zam?wi? szampana, sam usiad? naprzeciw Jeanne. By? pewien, ?e do niej przem?wi humor tej sytuacji. Tylko oni dwoje si? tu licz?, wi?c absurdalno?? otoczenia mo?e im dostarczy? rozrywki. Ale Jeanne potrafi?a tylko zapatrzy? si? na zawodnik?w. Byli czym? tak groteskowym, ?migaj?cy po wielkiej, ponurej sali, kieruj?c si? odg?osami zdartej muzyki i pragnieniem, aby ich wyr??ni?a ta komisja staruszk?w obojga p?ci.
Kelner przyni?s? szampana, nape?ni? ich kieliszki i zostawi? ich samych. Jeanne podpar?a si? tylko na ?okciach z g?ow? na d?oniach. Paul zbli?y? si? do niej.
- Prosz? o wybaczenie, ?e przeszkadzam - odezwa? si?, na?laduj?c brytyjski akcent, by j? rozbawi? - ale tak mnie wrazi?a pani uroda, ?e pragn??bym zaproponowa? pani kieliszek szampana.
Ona spojrza?a na niego bez wyrazu.
- Czy to miejsce jest zaj?te? - zapyta? Paul, ci?gn?c na si?? dowcip, chocia? widzia?, ?e jej to nie bawi.
- Co? - powiedzia?a. - Nie, nie jest zaj?te.
- Czy mo?na?
- Prosz? bardzo.
Paul usadowi? si? z ekstrawaganckim gestem i bior?c jej kieliszek przysun?? go jej do ust. Jeanne odwr?ci?a twarz. Jego zgrywa by?a zbyt podobna do prawdy i oboje poczuli si? jako? niezr?cznie. Paul wypi? do dna i zn?w sobie nape?ni?. Sprawy nie toczy?y si? tak, jak sobie wyobra?a?.
- Czy znasz tango? - zapyta? i Jeanne potrz?sn??a g?ow?.
- To rytua?, rozumiesz? Zwr?? uwag? na nogi ta?cz?cych.
Zawo?a? kelnera i zam?wi? butelk? szkockiej whisky i szklanki. Kelner przyjrza? mu si? bacznie i poszed? po whisky. Paul chcia? si? bawi?, rzuca? pieni?dzmi, urz?dzi? uroczysto?? i nie obchodzi?o go, co kto? o tym pomy?li, z wyj?tkiem Jeanne.
- Nie wypi?a? szampana - powiedzia?. - Teraz ju? b?dzie ciep?y. Zam?wi?em ci whisky.
Kelner przyni?s? butelk?. Odszed? z powrotem w najdalszy kraniec sali. Ich stolik by? ca?kiem odosobniony. Paul nala? im whisky niepewn? d?oni?.
- Nie wypi?a? tej whisky - upomnia? j? ?agodnie. - No wypij ?yczek. Za tatusia.
Przy?o?y? jej szk?o do warg. Spojrza?a na niego ze smutkiem i Paul poczu? wzbieraj?c? w nim rozpacz. Ale potem upi?a wiedz?c, ?e jemu to sprawi przyjemno??, mimo ?e whisky sparzy?a j? w gard?o.
- A teraz, je?eli mnie kochasz - namawia? - wypij do dna.
Zn?w wypi?a.
- W porz?dku - powiedzia?a. - Kocham ci?.
By? to frazes na odczepne.
- Brawo! - pochwali? Paul.
- Opowiedz mi o swojej ?onie.
To by?a jedyna rzecz, o kt?rej Paul nie chcia? rozmawia?. To ju? przesz?o??: on b?dzie si? teraz cieszy?, rozpocznie nowe ?ycie.
- Porozmawiajmy o nas - powiedzia?.
Jeanne tylko si? obejrza?a, na tancerzy i s?dzi?w, na garstk? ukrytych w cieniu kelner?w.
- To miejsce jest ?a?osne.
- Owszem, ale ja tu jestem, prawda?
- Monsieur Maitre d'Hotel - odpowiedzia?a mu sarkastycznie.
- To by?o wredne.
Paul uzna?, ?e ona si? po prostu z nim dra?ni. Po tak pe?nych nami?tno?ci spotkaniach, jakie mieli ze sob?, wyda?o mu si? niemo?liwe, aby z niego najzwyczajniej drwi?a.
Lecz dla niej, im wi?cej Paul m?wi? o sobie, tym bardziej stawa? si? nieatrakcyjny.
- Tak czy owak - wr?ci? do sprawy - ty g?uptasie, kocham ci? i chc? ?y? z tob?.
- W tym twoim domu noclegowym. - Zabrzmia?o to prawie jak szyderstwo!
- W domu noclegowym? Co to znaczy, u diab?a? - Paula zacz?? ogarnia? gniew, a wypita ju? whisky pogarsza?a spraw?.
Jeanne jakby nie rozumia?a, o co mu chodzi.
- Co to za r??nica, u diab?a, czyja mam dom noclegowy, hotel czy pa?ac? - krzykn??. - Kocham ci?! Co za pierdolona r??nica?
Jeanne przenios?a si? na s?siednie krzes?o boj?c si?, ?eby jej nie uderzy?. Podnios?a swoj? szklank? i wypi?a czyst? whisky do dna. Przygn?bia?a j? ta sala, ci tancerze, Paul i nawet ona sama. Przed?u?anie tego nie mia?o sensu, ale nie chcia?a si? do tego przyzna? ani Paulowi, ani sobie. Udobruchany tym, ?e wypi?a, Paul sam te? wychyli? do dna i zn?w nala? obojgu. Alkohol zagrzewa? go i r?wnocze?nie czu?, jak ro?nie w nim ta st?umiona rozpacz. Jeanne wpatrywa?a si? w parkiet. Muzyka i pary z przyszpilonymi do nich ogromnymi cyframi obraca?y si? coraz pr?dzej i pr?dzej w miar?, jak umys? jej si? przy?miewa?. Wyrzuca?a sobie, ?e pije za szybko, chocia? ostatnia whisky spot?gowa?a jej pragnienie. Wpatrywa?a si? w nogi ta?cz?cych.
St?pali wynio?le i rzucali mechanicznie g?owami. Wtem muzyka umilk?a. Tancerze odwr?cili si? i ruszyli gromadnie do swoich stolik?w, gdzie przycupn?li na kraw?dzi krzese? z zastyg?ym u?miechem na twarzy, z g?owami zwr?conymi do s?dzi?w. Niewiasta w ?rednim wieku, w kwiaciastej sukni w gryz?cych si? barwach czerwonych i fioletowych, w okularach w drucianej oprawce, powsta?a za d?ugim sto?em i oznajmi?a dono?nym, rzeczowym g?osem:
- Jury wybra?o jako najlepsze dziesi?? nast?puj?cych par. - Tu poprawi?a sobie okulary i unios?a przed sob? papier.
Cisza zapad?a w sali, gdy zacz??a wyczytywa? numery. Jedni po drugich, wywo?ywani przez ni?, ruszali z powrotem na parkiet, pusz?c si? i st?paj?c z wysoka, zwracaj?c si? ku sobie, gotowi na pocz?tek muzyki, kt?ra mia?a za chwil? zagra?. Parkiet wype?ni? si? stopniowo ju? ustawionymi w pozycji parami. Trzymali si? sztywnymi r?koma i ?lepo wpatrywali si? sobie nawzajem w oczy. Dla Jeanne wygl?dali jak manekiny.
Niewiasta w sukni drukowanej w kwiaty unios?a wylewnie d?o? i zawo?a?a:
- A teraz, panie i panowie, ?yczymy wam szcz??cia! Oto ostatnie tango! - S?owa jej odbi?y si? echem w przepastnej sali. Zbli?a? si? s?d ostateczny.
Natychmiast rozleg?a si? muzyka, g?o?na i melodyjna i dla Jeanne bezgranicznie przygn?biaj?ca. Widzia?a, jak od wej?cia przes?cza si? z ukosa ?wiat?o dzienne. Upi? si? po po?udniu i patrze? na ruszaj?ce si? automaty: to j? doprowadza?o do ?ez. Paul siedzia? naprzeciwko, przygl?daj?c si? przez rami? ta?cz?cym, pos?pny i nieobliczalny. Jeanne znowu stara?a si? obserwowa? nogi tancerzy. Poruszali si? idealnie zgrani, gdy ka?da para wykonywa?a ugi?cie i posuwisty krok, i odgi?cie si? w ty? z ozdobnie stylizowanym gestem, z u?miechem zastyg?ym na ustach, z oczyma i twarzami bez wyrazu. Przemkn??a jej my?l: czy to naprawd? ludzie? Nie spos?b by?o wyobrazi? ich sobie wykonuj?cych jakiekolwiek zwykle, ludzkie czynno?ci.
- Nalej mi jeszcze whisky - rzek?a do Paula.
- Och, zdawa?o mi si?, ?e nie pijesz.
- Teraz zachcia?o mi si? pi?. Jeszcze troch?.
Paul wsta? i niepewnie okr??y? stolik.
- W porz?dku. To dobry pomys?. - Uwa?nie nala? whisky do obu szklanek.
Jeanne zakr?ci?o si? nieco w g?owie i ostro?nie przysun??a do siebie szklank?.
- Chwileczk? - powiedzia? Paul, zanim zd??y?a wypi?. M?wi? z wysi?kiem, szykuj?c si? do toastu. - Poniewa?... poniewa? jeste? naprawd? pi?kna...
Jeanne uzna?a te s?owa za toast i wypi?a.
- Chwileczk?! - krzykn??, uderzaj?c szklank? o stolik. Whisky chlusn??a mu na d?o? i pociek?a a? na pod?og?.
- W porz?dku.
- Przepraszam... najmocniej przepraszam - odezwa? si? z brytyjskim akcentem. - Nie chcia?em tego rozla?.
Jeanne unios?a do g?ry swoj? szklank?.
- No to wypijmy - powiedzia?a - za nasze ?ycie w hotelu.
- Nie, pierdoli? to wszystko.
Paul kopn?? i wywr?ci? krzes?o podchodz?c, by przy niej usi???. Opar? si? o ni? ci??ko i spostrzeg?a zmarszczki wok?? oczu i przerzedzaj?ce si? w?osy. Wszystko, co m?wi?a na jego temat poprzedniego dnia w apartamencie, by?o prawd?. To stary cz?owiek i teraz ju? nawet czu? go staro?ci?, jakby przesi?kn?? kuchennym winem do potraw. Patrz?c na niego, Jeanne nie mog?a si? op?dzi? od my?li o jego ciele. Nigdy jeszcze tak naprawd? nie pomy?la?a o tym, jak t?gi jest w pasie, jak? pomarszczon? ma sk?r?. Tajemnica okrywaj?ca to, jak si? nazywa i jak ?yje, ca?kiem fa?szywie zakonserwowa?a go dla niej.
- No chod? - rzek? Paul - wypijmy za nasze ?ycie na wsi.
- Jeste? mi?o?nikiem natury? Nigdy mi o tym nie m?wi?e?.
- Och, jak Boga kocham. - Paul wiedzia?, ?e przecie? na wsi nic nie b?d? robi?, tylko si? kocha?. Dlaczego ona si? z nim droczy? Rzek?, stosuj?c si? do jej nastroju: - No tak, jestem ch?opak z natury. Nie wyobra?asz sobie mnie przy krowach? Ca?ego w kurzym ?ajnie?
- No pewnie.
- A dlaczego nie? - obruszy? si?.
- Dobrze, b?dziemy mieli dom i krowy. Ja te? b?d? jedn? z twoich kr?w.
- Ale s?uchaj - rzek?, ?miej?c si? ochryple. - B?d? ci? doi? dwa razy dziennie. Co ty na to?
- Nienawidz? wsi - przyzna?a si?, pomy?lawszy o willi. Wszystko robi?o si? takie plugawe, zatrute alkoholem i widokiem tych niezmordowanie kr?c?cych si? cia? bez ?ycia.
- Jak to nienawidzisz wsi? - zapyta?.
- Nienawidz? i koniec.
Jeanne wsta?a, chwytaj?c si? za oparcie swojego krzes?a. Poczu?a, ?e musi st?d wyj??.
- Wol? i?? do hotelu - powiedzia?a i nie wyda?o jej si? to zbyt ?mieszne. Mo?e jest jaka? szansa, pomy?la?a, mo?e zn?w ujrzy Paula i us?yszy go inaczej, kiedy znajd? si? sami w pokoju. Mo?e by potrafi?a zapomnie? o tym wszystkim i o tym, co jej powiedzia?.
- Chod?. P?jdziemy do twojego hotelu. Tymczasem Paul wzi?? j? za r?k? i poci?gn?? na parkiet. Potykali si? schodz?c z tej podwy?szonej kondygnacji, kroki ich g?o?no dudni?y po go?ych deskach, ale muzyka je zag?usza?a.
- Zata?czymy - rzek? Paul.
Jeanne potrz?sn??a g?ow?, ale Paul si? upiera?, ci?gn?c j? w stron? g??wnego parkietu. Tancerze udawali, ?e ich nie widz?.
- No chod? - przymawia? si?. - Zata?czymy. Potykaj?c si? weszli pomi?dzy uczestnik?w konkursu. Jeanne poczu?a, ?e nogi si? pod ni? uginaj?. Muzyka i st?ch?e powietrze w sali jakby na?o?y?y si? na dzia?anie whisky, a do tego uderzy? j? od?r tuzina zmieszanych perfum. O?lepia?y j? punktowe ?wiat?a, a inne pary przemyka?y ko?o nich ze stylizowanym wdzi?kiem, kt?ry sprawia?, ?e groteskowe ruchy Paula wydawa?y si? jakie? oble?ne. W pozycji tanecznej z?apa? j?, uni?s? jedn? nog? i zawin?? j? poza siebie, ma?puj?c innych. Paradowa? tam i z powrotem, z teatralnie zadartym podbr?dkiem, wysoko podnosz?c kolana i wal?c stopami o parkiet. Pr?bowa? okr?ci? Jeanne pod uniesion? d?oni?, lecz po?lizgn??a si? i ci??ko upad?a, przejecha?a si? par? krok?w po g?adkiej posadzce.
- Nie chcesz ta?czy?? - spyta? j? Paul.
Zacz?? ta?czy? sam, wykr?caj?c si? i nurkuj?c po?r?d par konkursowych, kt?re nie uroni?y ani kroku. Wygl?da?o to absurdalnie i Paul si? wybornie bawi?. Czu? si? znakomicie, poniesiony przez whisky i widowisko. W?a?nie zaczyna?o si? dla niego nowe ?ycie, kt?re prze?yje w ca?ej pe?ni i tak, jak zechce. Pr?bowa? wykona? skok i zwali? si? na kolana.
Niewiasta w kwiecistej sukni wsta?a ze swojego miejsca za sto?em, oburzenie: odebra?o jej g?os. Wok?? niej kr??yli inni s?dziowie, odzywaj?c si? chrapliwym szeptem, ale nikt z nich najwidoczniej nie mia? ochoty podej?? do pijanej, bezczelnej pary.
- Na parkiecie ju? nie ma miejsca! - wykrzykn??a niewiasta w kwiaciastej sukni, wymachuj?c r?koma i zmierzaj?c w kierunku Paula. - Tego ju? za wiele. - Jak wszyscy w tym epizodzie, ona r?wnie? traktowa?a go serio.
Paulowi wydawa?o si? to bardzo ?mieszne. Za?miewaj?c si? obta?cowywa? j? niby matador na arenie.
- Prosz? si? st?d wynosi?! Co pan wyprawia?
- Madame - sk?oni? si?, chwytaj?c j? w pasie i ustawiaj?c si? w pozycji do tanga. Oci??ale poprowadzi? j? wok?? parkietu, staraj?c? si? wyrwa?. S?dziowie patrzyli, nie posiadaj?c si? z oburzenia, tancerze za? nadal robili swoje.
- To niemo?liwe - o?wiadczy?a niewiasta.
- To mi?o?? - rzek? Paul. - Zawsze. Uamour tou jours.
- Ale? to konkurs! - Wreszcie mu si? wyrwa?a.
Jej koledzy zza sto?u s?dziowskiego zacz?li si? ostro?nie przybli?a?.
- Co ma do tego mi?o??? - krzykn??a niewiasta. - Mi?o?? prosz? sobie ogl?da? w kinie. Wynosi? mi si? st?d, ale ju?!
Jeanne chwyci?a Paula za rami? i poci?gn??a go do wyj?cia. Ale on przystan?? na kraw?dzi parkietu. W oczach przygl?daj?cego mu si? kompletu s?dzi?w opu?ci? spodnie, pochyli? si? i wypi?? na nich go?y zadek. Widzowie a? si? zach?ysn?li.
Potykaj?c si? on i Jeanne zeszli z parkietu. Zatrzymali si? w ciemnym k?cie, po?r?d odwr?conych stolik?w, i Ci??ko usiedli pod ?cian?. Muzyka trwa?a nieprzerwanie i oboj?tnie.
- Pi?kno?ci moja, si?d? przede mn? - rzek? Paul, staraj?c si? dotkn?? jej policzka, ale Jeanne uchyli?a si?. G?ucho poj?kiwa?a, szczerze przestraszona.
- Garcon - Paul strzeli? palcami, lecz kelner si? nie pojawi?. - Szampana! - zawo?ali zacz?? wybija? r?koma takt muzyki. - Je?eli mi?o?? muzyk? si? karmi, to grajcie!
Zwr?ci? si? do Jeanne i dostrzeg? ?zy ciekn?ce po jej policzkach.
- Co si? sta?o? - zapyta?.
- To koniec.
- Co si? sta?o? - powt?rzy?, nie chc?c zrozumie? tego, co powiedzia?a.
- To koniec.
- Co za koniec?
- Wi?cej si? ju? nie zobaczymy, nigdy.
- Przecie? to ?mieszne. - Paul zby? jej s?owa machni?ciem r?ki. Potem uj?? jej d?o? i wepchn?? j? sobie w g??b spodni. Powt?rzy? po cichu: - To ?mieszne.
- Ja nie ?artuj?. - Jeanne obj??a jego cz?onka d?oni? i zacz??a go ?wiechta?. Patrzy?a prosto przed siebie i ?zy wci?? ?cieka?y po jej policzkach.
Paul zapar? si? plecami o ?cian?.
- Och, ty parszywy szczurku - wyst?ka?.
- To koniec.
- Pos?uchaj mnie, kiedy co? si? ko?czy, to zn?w si? zaczyna. Nie rozumiesz?
- Wychodz? za m?? - powiedzia?a Jeanne automatycznie. - Odchodz?. To ju? koniec. - Jej d?o? porusza?a si? coraz pr?dzej.
- Ooch... Jezu!
Paul si? spu?ci? i Jeanne z obrzydzeniem cofn??a d?o?. Wydoi?a go i resztka si? z niego wyciek?a. Wytar?a sobie d?o? jego chustk? do nosa.
- S?uchaj - przem?wi?, usi?uj?c obr?ci? w ?art jej obrzydzenie.
Muzyka ucich?a i sala wype?ni?a si? szuraniem st?p i echem surowego wyroku, w kt?rym s?d wylicza? zwyci?zc?w, Jeanne nie rozumia?a s??w, ale nie mia?o to ?adnego znaczenia. Widzia?a t? scen?... z udzia?em w?asnym i Paula. Okaza? si? brzydki, jego ?ycie plugawe i ja?owe, seks jego bezu?yteczny. Przyjrza?a mu si? i oto widnia? przed ni? pijany rz?ch. Czu?a obrzydzenie do niego i do siebie.
- To koniec - rzek?a, podnios?a si? i ruszy?a do drzwi.
- Chwileczk?! - zawo?a? Paul. - Ty! g?upia brzana!
Pozbiera? si? na r?wne nogi i zapi?? spodnie. Zanim dotar? do drzwi, Jeanne ju? z po?piechem sz?a w stron? g??wnego bulwaru.
- O kurwa - powiedzia? Paul, nagle o?lepiony przez ?wiat?o dzienne i niepewnie trzymaj?c si? na nogach. - Zaczekaj chwil?, do jasnej cholery!
Ruszy? ulic? w ?lad za ni?, ale Jeanne przy?pieszy?a kroku. Odg?os jej st?p wprawi? j? w pop?och.
- Hej, Rube! - zawo?a? ?artobliwie, ale Jeanne si? nie odwr?ci?a. - Chod? tutaj!
Na rogu przesz?a przez jezdni? w momencie, gdy zmienia?y si? ?wiat?a, i Paul musia? poczeka?. Wzbiera?y w nim gniew i frustracja. Nagle u?wiadomi? sobie, ?e je?li ona go teraz porzuci, to ju? nigdy jej nie zobaczy.
- Chod? tutaj! - zawo?a? jeszcze raz i wszed? prosto mi?dzy samochody, na jezdni?, we wrzasku klakson?w, i przy?pieszy?. - Zaraz ci? z?api?, brzana!
A potem ju? oboje biegli. Wpadali w cie? i wypadali z cienia jawor?w rosn?cych wzd?u? chodnika, tak i? b?yski s?onecznego ?wiat?a skupia?y si? na tym kontra?cie: ?adna dziewczyna w rozchylonym p?aszczu, z rozwianymi w?osami, uciekaj?ca przed m??czyzn? dostatecznie starym, a?eby m?g? by? jej ojcem, kt?remu brakowa?o i tchu, i wdzi?ku na taki wy?cig. Jakby ??czy? ich niewidzialny sznurek, skracaj?cy si?, gdy ona zwalnia?a kroku, potem zn?w si? wyd?u?aj?cy, kiedy ona si? oddala?a. Ten niewidzialny sznurek jednak nie p?ka?. Wci?? byli uczestnikami jakby dziwnego rytua?u, odgrodzeni od ?wiata, przez kt?ry biegli.
Dzia?o si? to w godzinie szczytu i t?um wype?nia? Champs Elysees. Jeanne p?dzi?a, zanurzaj?c si? w fale przechodni?w i wynurzaj?c si? z nich, wci?? nie mog?c si? oderwa? od Paula. Trwoga jej wzros?a, gdy u?wiadomi?a sobie, ?e on nie daje za wygran?, i zacz??a panicznie szuka? w my?lach miejsca, gdzie by?aby przed nim bezpieczna. Nic nie przysz?o jej do g?owy pr?cz mieszkania jej matki przy Rue Vavin na Montparnasse, a by?a pewna, ?e Paul tego dystansu nie wytrzyma. Pozosta? ju? w tyle, wi?c zwolni?a, spogl?daj?c na niego przez rami?. O p?? przecznicy dalej min?li Grand Palais, pyszny w popo?udniowym s?o?cu, i Gare d'Orsay, przeci?li Sekwan? i tupot ich krok?w zgin?? w ha?asie walcz?cych o lepsze samochod?w. Paul nie odst?powa? jej, mimo ?e z trudem ?apa? oddech i ?e b?l przeszywa? mu klatk? piersiow?.
Na skraju dzielnicy Montparnasse Jeanne obr?ci?a si? ku niemu i wrzasn?wszy:
- St?j! St?j! - pobieg?a dalej.
- Czekaj! - b?agalnie zawo?a? Paul, ale nic z tego.
Znowu rzuci? si? naprz?d.
Dobiegaj?c ju? do budynku, gdzie mieszkanie wynajmowa?a jej matka, Jeanne zwolni?a. Nie chcia?a, ?eby Paul trafi? tam po jej ?ladach, ale nie umia?a wymy?li? nic innego. S?ysza?a za sob? jego ci??kie kroki. Wreszcie dogoni? j?, ledwie zipi?c, i z?apa? za rami?.
- To koniec! - powiedzia?a wyrywaj?c si?. - Dosy?!
- Ej, wolnego.
Paul opar? si? o ?cian? i pr?bowa? z ni? pertraktowa?, ale okr??y?a go.
- St?j! - krzykn??a. - To koniec. A teraz ju? id?. Wyno? si? st?d!
Paul podbiega? z ukosa, ci?gle bez tchu.
- Nie przegoni? ci? - stwierdzi?. - Daj mi szans?.
Stara? si? j? wyprzedzi?, zast?pi? jej drog?. U?miechn?? si?, rozpaczliwie staraj?c si? zapanowa? nad sytuacj?, r?koma wzi?wszy si? za bok. Przem?wi? czule:
- S?uchaj, g?uptasku...
Jeanne odpar?a szybko po francusku:
- Teraz ju? zawo?am policj?.
Postanowi?, ?e nie da jej odej??. Uczyni wszystko, byle mu si? nie wymkn??a. To jego ostatnia szansa na mi?o??. Przebieg?a otar?szy si? o niego.
- No dobrze, cholera, ju? ci nie stoj? na drodze - odezwa? si? z gorycz?. - Czyli apres vous, mademoiselle.
Przystan??a na rogu, spogl?daj?c przez ulic? na wej?cie do domu swej matki. Trz?s?a si? i usi?owa?a zapanowa? nad panik?, podpowiadaj?c? jej, aby wpad?a prosto do tej bramy. Paul zobaczy?, ?e ona si? go naprawd? boi. Na jej uspokojenie p??niej b?dzie czas, pomy?la?, kiedy ju? wykryje, gdzie ona mieszka.
- To cze??, siostro - powiedzia?, mijaj?c j? i odchodz?c ulic?. - A zreszt? brzydactwo z ciebie. Mog? ci? wi?cej nie ogl?da?.
Poszed? dalej udaj?c, ?e przesta?a go interesowa?. Jeanne przyjrza?a si?, jak odchodzi, a potem odwr?ci?a si? i przebieg?a jezdni?. W?lizn??a si? do budynku, ale gdy zamyka?a za sob? drzwi wej?ciowe, Paul skoczy? za ni? przez ulic? i po stopniach na g?r?, tak ?e pojawi? si? w holu, gdy Jeanne w?a?nie zamyka?a si? w windzie. Spojrza?a na niego w przera?eniu, gdy chwyci? za w?t?y ?elazny uchwyt i szarpn??, usi?uj?c si? do niej dosta?. Winda pojecha?a z wolna do g?ry.
- O kurwa! - powiedzia? Paul i pogna? w g?r? po schodach, usi?uj?c przegoni? wind?.
- Koniec z tob?! - krzykn??a do niego Jeanne po francusku z jad?cej klatki. - Tu esfini.
Wbieg? na drugi podest i z?apa? za uchwyt, ale za p??no. Winda wci?? jecha?a do g?ry z Jeanne, wci?ni?ta w najdalszy k?t jej klatki.
- Les flics... - wyj?ka?a.
- Pierdol si? z t? policj?.
Winda min??a trzecie pi?tro, zanim Paul dopad? jej drzwi. Pi?? si? dalej po schodach, i - Tu esfini - krzykn??a do niego z g?ry.
Klatka szarpn??a si? i stan??a na czwartym pi?trze, Jeanne wyskoczy?a na podest, zacz??a wali? do drzwi mieszkania swojej matki. Paul wynurzy? si? za ni?.
- S?uchaj - odezwa? si?, zasapany. - Chc? z tob? pogada?.
Jeanne przebieg?a obok niego i zacz??a wali? we drzwi s?siedniego mieszkania, ale bez skutku. Paul ruszy? na ni? i kiedy dotkn?? jej ramienia, zacz??a wrzeszcze?.
- To zaczyna by? ?mieszne - powiedzia?.
- Na pomoc! - krzycza?a, szukaj?c w torebce klucza. - Na pomoc!
Nikt si? nie zjawi?. Szamota?a si? z zamkiem u drzwi mieszkania swej matki i gdy wreszcie uda?o si? jej otworzy?, niemal?e run??a do ?rodka. Paul by? tu? za ni? i zablokowa? drzwi ramieniem. Wyprzedzaj?c go wpad?a do wn?trza, nic nie widz?c, gnana panik?, skupiaj?c? si? na jednym przedmiocie, le??cym w szufladzie biurka. Nie ma sposobu, aby go powstrzyma?. Zawsze to wiedzia?a, ?e nie zdo?a si? przed nim ukry?. Jednak nie spodziewa?a si? po nim a? takiej bezwzgl?dno?ci.
- To b?dzie czo??wka - rzek? Paul, przystaj?c, aby obejrze? zdj?cia i bro? tubylcz?. - Idziemy na ca?o??.
Jeanne wyci?gn??a szuflad? i wyj??a s?u?bowy pistolet ojca. Ci??ko le?a? w jej r?ku, zimny i niezawodny, schowa?a go pod p?aszcz, zanim odwr?ci?a si? ku niemu twarz?.
- Starzej? si? - rzek? Paul, u?miechaj?c si? do niej ze smutkiem. - Ile? ja mam tych wspomnie?.
Jeanne wpatrywa?a si? w niego ze zgroz? i fascynacj?, kiedy si?gn?? po jedn? z wojskowych czapek jej ojca i za?o?y? j? sobie na bakier. Da? krok w jej stron?.
- Jak ci si? podoba tw?j bohater? - zapyta?. - Wolisz go przysma?onego z obu stron, czy ???tkiem do g?ry? - Ci?gle jeszcze wdzi?czy? si? do niej.
Zdj?? czapk? i zami?t? ni? uni?enie. Ona tu jest, i nale?y do niego, i ju? nie da jej odej??. Jak?e pi?kna mu si? wydawa?a my?l, ?e znalaz? wreszcie kogo? do pokochania.
- Ucieka?a? mi po ca?ej Afryce i Azji, po Indonezji, a teraz ci? w ko?cu znalaz?em. - Paul m?wi? to ca?kiem serio. - No i kocham ci? - doda?.
Przyst?pi? tu? do niej i nie spostrzeg?, ?e jej p?aszcz si? rozchyli?. Lufa pistoletu by?a wymierzona wprost w niego. Uni?s? d?o?, aby dotkn?? jej policzka, i wyszepta?:
- Chc? us?ysze?, jak masz na imi?.
- Jeanne - odrzek?a i poci?gn??a za spust.
Eksplozja odrzuci?a go o kilka krok?w, ale nie upad?. Wo? spalonego prochu rozesz?a si? w powietrzu i bro? zadr?a?a w d?oni Jeanne. Paul nachyli? si? z lekka do przodu, jedn? r?k? ?api?c si? za ?o??dek, z drug? wci?? uniesion?. Wyraz jego twarzy si? nie zmieni?.
- Nasze dzieci - zacz??. - Nasze dzieci...
Odwr?ci? si? i ruszy?, potykaj?c si?, w stron? oszklonych drzwi do tarasu. Gdy si? rozwar?y, ?wie?y wietrzyk rozwia? mu w?osy i przez chwil? wygl?da? niemal?e m?odo. Wyszed? na kafelki, wspar? si? o por?cz i twarz podni?s? do b??kitnego nieba. Przed nim rozci?ga? si? Pary?. Powolnym i pe?nym gracji ruchem wyj?? z ust gum? do ?ucia i przycisn?? j? delikatnie od do?u do por?czy balkonu...
- Nasze dzieci - rzek? - zapami?taj?...
To by?a ostatnia rzecz, jak? ?wiadomie powiedzia?. Ale ostanie s?owo w swoim ?yciu wymamrota? po tahityjsku. Zwali? si? ci??ko pod jode?k? w donicy, skuli? si? jak u?pione dziecko i skona? z u?miechem.
- Nie wiem, co to za jeden - wymamrota?a do siebie Jeanne, ci?gle jeszcze z pistoletem w r?ku, z oczyma rozszerzonymi i nie widz?cymi. - Przyszed? za mn?, pr?bowa? mnie zgwa?ci?... To jaki? wariat... Nie wiem, jak si? nazywa, nie znam go, nie znam... Pr?bowa? mnie zgwa?ci?, to wariat... Nie wiem nawet, jak si? nazywa.
Przynajmniej to ostatnie by?o prawd?.
Trzecie tango w Pary?u
Nie by?o w sezonie 1972 g?o?niejszego filmu ni? Ostatnie tango w Pary?u. M?ody re?yser w?oski Bernardo Bertolucci nakr?ci? go dla sp??ki w?osko-francuskiej wed?ug scenariusza pod tytu?em Ultimo tango a Parigi, kt?ry napisali on i Franco Arcalli. Dialogi toczy?y si? po angielsku i francusku, te ostatnie za? adaptowa?a Agnes Varda. Dwie g??wne role, poza kt?rymi w?a?ciwie nikt si? nie liczy, zagrali po mistrzowsku Marlon Brando i debiutuj?ca Maria Schneider, kt?ra odt?d wyrobi?a sobie licz?ce si? nazwisko w ?wiecie aktorskim.
Po dwudziestu latach ju? trudno sobie u?wiadomi?, jaki to byt prze?om w sztuce. I nies?ychany skandal.
Cenzura ma?o nie oszala?a. Wniesiono skarg? do s?du w Bolonii, ??daj?c konfiskaty filmu i odstraszaj?cej kary dla jego tw?rc?w. Jednak s?d znalaz? si? na poziomie i oddali? zarzuty, motywuj?c to zaletami artystycznymi dzie?a.
Przez jaki? czas Ostatnie tango w Pary?u by?o najwi?kszym przebojem kasowym na Zachodzie i g??wnym obiektem zainteresowania najpowa?niejszych krytyk?w. Roztrz?sano je we wszelkich aspektach formalnych, moralnych i obyczajowych, a wszystko to wypad?o jednoznacznie na korzy?? utworu.
Zwracano uwag? na niepokoj?c?, chorobliw? atmosfer? filmu, jakby z gor?czki lub koszmar?w sennych pocz?t?, lecz rozgrywaj?c? si? w warunkach pe?nego realizmu. Przyczynia si? do tego niezwyk?a tonacja barwna z przewag? st?umionych odcieni pomara?czowych i technika zdj??, kt?r? wyr??ni? si? Vittorio Storaro. Na tym tle odbywa si? dramat seksu, bodaj?e po raz pierwszy potraktowanego tu jako taki, bez ?adnych pretekst?w, nawet umy?lnie wyrwanego z wszelkich uk?ad?w i norm zewn?trznych. Bertolucci zrobi? z niego co? na kszta?t robinsonady. Na tej wyspie bezludnej w ?rodku Pary?a seks wybucha z si?? instynktu i ?ywio?u, wydobywa z dwojga ludzi to, co w nich najg??bsze i samoistne, a zarazem st?umione i nie przystaj?ce do ich uwarunkowania ?yciowego. Erotyka i seks k??bi? si? tu jakby niezale?nie od ?wiata i pos?uszne tylko w?asnemu prawu. ??dza posiadania drugiej; osoby ci?gle waha si? na granicy jej zniszczenia, obsesyjnego wr?cz unicestwiania jej osobowo?ci, ale tak?e autodestrukcji.
Do licznych i wa?nych problem?w utworu nale?y kosmopolityzm. W tym kotle narod?w i kultur, jakim jest Pary?, mieszaj? si? i zderzaj? nie tylko j?zyki, losy i biografie z r??nych stron ?wiata, ale i przybywaj?ce zewsz?d wyobra?enia, postawy i odruchy, a nawet konwencje literackie: zmys?owa Pary?anka i twardy Amerykanin (aby podsumowa? ich z grubsza i w groteskowym wr?cz uproszczeniu) to dwie tradycje o d?ugim rodowodzie, ukazane tu w spos?b daleki od stereotyp?w. Te? umy?lnym rozchwianiem stereotypu jest fakt, ?e w ko?cu buntownikiem i romantykiem okazuje si? cz?owiek ju? starszy, a m?odo?? reprezentuje w sumie konformizm. Przy czym oboje ukazuj? na przemian sw?j rozmaity wdzi?k, aby w ko?cu jedno i drugie okaza?o si? niezbyt mi?e. Ostatnie tango w Pary?u mia?o to szcz??cie, ?e doceniono je od pocz?tku i przes?anie jego nie musia?o si? przedziera? przez zasieki hipokryzji, cenzury, obskurantyzmu. Przynajmniej w ucywilizowanej cz??ci ?wiata.
Nie obesz?o si? wprawdzie bez tego, ?e w tym czy innym kraju dla wykona? publicznych wyci?to gdzieniegdzie po kilka minut. Dzisiaj na kasetach nie ma ju? tych redukcji, chocia? mog?y si? one zachowa? tam, gdzie w ramach nowej tolerancji pokazuje si? stary egzemplarz filmu.
W sumie Bertolucci ze swoim dzie?em stan?? w szeregu tych sztandarowych przypadk?w, jak niegdy? Ulisses, Kochanek Lady Chatterley i Lolita, w kt?rych ludzki umys? i kultura odnios?y zwyci?stwo nad ?lini?cym si? ciemnogrodem.
Faktem jest, ?e ?mia?o?? i brutalno?? scen erotycznych nie mia?a precedensu w historii filmu i jest cz??ci? wielkiego przewrotu obyczajowego, jaki dokona? si? w latach 60-tych i 70-tych w ?wiecie zachodnim. I to r?wnie? jest faktem, ?e nie nast?pi?by ten chwalebny przewr?t, gdyby ju? wcze?niej nie utorowa?a mu drogi obfita tw?rczo?? w dziedzinie kina i literatury pornograficznej. Jakkolwiek olbrzymia wi?kszo?? tej produkcji nie zas?uguje poza tym na uwag? i wzbudza niesmak, a zamiast wyzwolenia obyczaj?w i kultury intymnej mo?e dawa? skutki odwrotne: nie spos?b zaprzeczy?, ?e odegra?a rol? pioniersk? i skutecznie przygotowa?a rozw?j tego, co w tematyce erotycznej zas?uguje na podziw i zachwyt.
Ot?? i historia sprzed lat dwudziestu.
Teraz ju? Ostatnie tango w Pary?u mo?na dosta? w co drugiej wypo?yczalni kaset. Jego skandaliczne niegdy? efekty ju? nie robi? wi?kszego wra?enia na tle nie tylko powszechnie dost?pnych film?w mniej czy bardziej pornograficznych, ale tak?e i w por?wnaniu z tym, jak normalnym i pe?noprawnym elementem wszelkiej sztuki, nie wy??czaj?c jak najbardziej ambitnej, stal si? erotyzm. Scenariusz filmu Bertolucciego og?osi?em ju? we fragmentach w s?awnym niegdy? „erotycznym” numerze 8/9 miesi?cznika Literatura na ?wiecie z 1973 roku.
W tym samym roku, jak to nieraz bywa ze s?ynnymi filmami, kto? zam?wi? do natychmiastowego wydania powie?? opart? na chodliwym filmie, ?eby na niej czym pr?dzej zarobi?. Mn?stwo tego rodzaju skleconych po grafoma?sku powie?cide?, od Bullitta a? do ?wie?ej u nas Dynastii, zapaskudza ksi?garnie i na szcz??cie odchodzi rych?o w kraj makulatury. W tym przypadku sta?o si? inaczej.
Ma?o znany sk?din?d Robert Alley napisa? angielsk? powie?? wed?ug filmu Last Tango in Paris tak umiej?tnie, ?e mimo swej wt?rno?ci jest ona pe?nowarto?ciowym utworem literackim. Powiem wi?cej! kiedy niedawno, przygotowuj?c si? do t?umaczenia ksi??ki, obejrza?em na nowo film, zabrak?o mi w nim ca?ego mn?stwa szczeg???w i subtelno?ci, refleksji, nastroj?w paryskich i nawet wnikliwo?ci psychologicznej, kt?re zapami?ta?em (jak si? okaza?o) nie z filmu, tylko z powie?ci Alleya. Obejrza?em jeszcze raz. Przyjrza?em si? pod tym k?tem I widz?, ?e Robert Alley wzbogaci? pierwowz?r, nadaj?c mu posta? literack?, jak to czyni prawdziwy pisarz. Z w?asnym scenariuszem Bertolucciego w jego pisanej formie nawet nie ma co por?wnywa?. I jakkolwiek film Ostatnie tango w Pary?u wszed? do klasyki filmowej i zas?ugi jego w dziejach kultury licz? si? do najwi?kszych, to ja wol? ju? ten dramatyczny romans w formie powie?ci.
Robert Stiller